banner

Z prof. Stanisławem Moryto, rektorem Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina rozmawia Anna LeszkowskaMoryto2

-
Panie profesorze, po 7 latach sprawowania funkcji rektora żartobliwie pan skonstatował, że rektor najszczęśliwszy jest dwa razy: podczas powierzenia mu tej funkcji i kiedy przestaje ją pełnić. Reszta to pasmo strapień, udręk i problemów. Na czym polegają trudności w kierowaniu uniwersytetem, w dodatku o charakterze artystycznym?

-
Przede wszystkim są wynikiem pracy z ludźmi, artystami, których ego, ambicje, różnego rodzaju oczekiwania są bardzo rozbudzone. A zaspokojenie tych oczekiwań jest niemożliwe – i nie mówię tu o wynagrodzeniach, bo od paru lat nic nie można w tej sprawie zrobić, gdyż nie ma pieniędzy. Więc jeśli ktoś przychodzi do rektora, to wiadomo, że ze sprawą niemożliwą do załatwienia – albo ze względów prawnych, albo finansowych, albo jeszcze innych, bo niekiedy gabinet rektora spełnia rolę konfesjonału.


Jak u nas jest konstruowane prawo – wszyscy widzą. W Polsce nastąpiła, moim zdaniem, totalna deprofesjonalizacja w tym obszarze. Prawo jest najlepsze i najskuteczniejsze wówczas, kiedy ma w swoich zapisach jak najzwięźlejszą treść, ale jakość tej treści winna być ważna, jasna i zrozumiała, jak dekalog. Nie mówię już o prawie rzymskim, ale nawet niemieckie, które wprowadził Bismarck, jest w dalszym ciągu w Niemczech aktualne. Tak winniśmy stanowić prawo. Pomijam już jego jakość, która jest żenująco niska.


No a sprawa finansowania, czyli niedofinansowania - polemika z ministerstwem kultury jest w tym obszarze bardzo trudna, gdyż słyszymy, że mamy największą dotację, więc czego jeszcze chcemy? A my chcemy lepszych warunków lokalowych i wynagrodzeń.
Jak znam i obserwuję dzieje tej uczelni, to dochodzę do wniosku, że od początków jej powstania nigdy nie cieszyła się sympatią i przychylnością władz. Niezależnie od tego, jakie te władze były. Apolinarego Kątskiego, który reaktywował uczelnię, oskarżano o agenturę. Ale dzięki temu, że miał dobre relacje z dworem carskim, dostał zgodę na otworzenie Instytutu Muzycznego i uczenie w nim po polsku. To samo było po I wojnie światowej. Reformatorskie dążenia Szymanowskiego były kontestowane nie tylko przez opozycję wewnątrz uczelni. Tak samo było po II wojnie światowej i to samo jest teraz.


Gdyby prześledzić to, co otrzymały inne uczelnie artystyczne, to wszystkie – poza naszą (i warszawską Akademią Teatralną) – poprawiły swoją sytuację lokalową. Nie twierdzę, że było to nie potrzebne, gdyż miały bardzo trudne warunki, niemniej UMFC ma charakter szczególny. Jest jedną z najstarszych uczelni o wielkich tradycjach i olbrzymim dorobku, jest usytuowany w centrum kraju w stolicy i zatem ciąży na nim wiele obowiązków i szczególna odpowiedzialność. Osobiście jestem zwolennikiem uczelni elitarnej: mniej studentów, lepsza kadra i wyższy poziom. Gdyby taka koncepcja została przyjęta, to można by ograniczyć liczbę studentów do 400 i nie byłoby wielu obecnych problemów.

- To dlaczego nie można ograniczyć liczby studiujących? Jest przecież wiele innych uczelni (17) czy wydziałów artystycznych...

-
Bo jest demokracja i większość tego nie chce. Gdyby tak zrobić, kadra nie miałaby zajęcia, a nikt nie będzie podcinać gałęzi, na której siedzi. A i studenci do nas się garną (każdy chce studiować w stolicy), nie mamy problemów z naborem, nie ma więc presji demograficznej na ograniczanie liczby studiujących. Mimo to musimy ograniczać nabór.

U nas zawsze obowiązywały i obowiązują limity przyjęć. Gdyby ich nie było, nie wytrzymalibyśmy finansowo. Tylu, ilu kończy, tylu przyjmujemy, bo nasz system edukacyjny polega na kształceniu indywidualnym.
Szkoła była budowana z myślą o 350 studentach, a obecnie studiuje w niej ponad 700 i 200 w Białymstoku. Ale może trzeba byłoby się zastanowić: dla kogo my kształcimy tych studentów? Nowych instytucji kulturalnych, muzycznych, w kraju nie widać, w orkiestrach wszystkie miejsca są zapełnione na kilkanaście lat, edukacja i upowszechnianie muzyki wysokiej leży. Za granicą też jest regres w instytucjach kultury, też się ogranicza miejsca w orkiestrach, likwiduje się je.
Poza tym nie bierze się zupełnie pod uwagę tego, że zmienił się gust muzyczny w społeczeństwie, że jest zapotrzebowanie na inną muzykę, że jest inne poczucie dźwiękowości. Inne niż w XIX czy nawet XX wieku. Ale o tym się wcale nie rozmawia. A takie są realia.

- Czyli inaczej należałoby kształcić?

-
Zapewne tak, choć nie wiadomo, czy kształcenie do uprawiania tego rodzaju muzyki wymaga takich rozmiarów czasowych. Kilkunastu lat nauki. Bo do tego, żeby zajmować się rockiem nie potrzebne są studia na uniwersytecie, można skończyć muzyczną szkołę średnią, lub być amatorem. Większe są wówczas pieniądze, a jeśli trafi się na listy przebojów i zdobędzie zainteresowanie mediów, to się dobrze żyje (przynajmniej przez pewien czas).

- Powiedział pan, że zostawia uczelnię w dobrej kondycji ekonomicznej, choć nie dało się doprowadzić do poprawy jej sytuacji lokalowej. Mimo wielu lat starań,
UMFC nie udało przejąć niszczejącego budynku Krasińskich, który znakomicie zaspokajałby potrzeby uczelni. Fatum ciąży nad UMFC?

-
Trudno mi powiedzieć dlaczego tak się dzieje. Ja jestem zwolennikiem tradycji, także miejsca. Miejsce, gdzie mamy siedzibę, ma bardzo dobrą historyczną konotację muzyczną. Przy ulicy Okólnik, mieścił się Instytut Muzyczny, obok wybudowano Konserwatorium. Kiedy studiowałem tutaj w latach 60., to ówczesny prorektor, prof. Ludwik Kurkiewicz mówił nam, iż niebawem uczelnia otrzyma budynek Krasińskich. Od tego czasu nic się nie udało zrobić, mimo że w latach 70. były nawet gotowe plany wybudowania na skwerze Wodiczki pawilonu i przejęcia budynku na przeciwko. W jego części pałacowej jest przepiękna sala balowa, która mogłaby pełnić rolę sali koncertowej na ok. 300 miejsc. A w Warszawie, zwłaszcza w śródmieściu, nie ma kameralnych sal koncertowych (poza salą Filharmonii Narodowej i naszą, bo salę koncertową w Zamku Ostrogskich zlikwidowano). Kiedy podejmowaliśmy starania o budynek Krasińskich, wszyscy byli na tak – także i parlamentarzyści. Niestety, zabrakło woli politycznej i sprawa do dzisiaj nie jest rozwiązana.

- Jakie jest pana zdanie o procesie bolońskim w przypadku uczelni artystycznych?

-
Jestem zwolennikiem wędrowania po świecie, a proces boloński to umożliwia. Zachęcam swoich studentów do takich wędrówek, ale po ukończeniu studiów. System boloński został szkołom artystycznym narzucony i powoduje rozbicie koncepcji edukacyjnej. W przypadku np. kierunków: kompozycji, dyrygentury, reżyserii dźwięku, takiego nauczania nie ma na niższych etapach edukacji. Niestety, nasze studia - jako jednolite – były na Zachodzie traktowane jako licencjat. Ma to jednak także pozytywy – w naszej filii w Korei z chwilą przyjęcia zasad procesu bolońskiego, zniknęły problemy z dostosowaniem przedmiotów do naszych programów.

- Powiedział pan, że to nie budynki świadczą o pozycji, ale poziom nauczania. Jednak panuje przekonanie, że bez bazy lokalowej niewiele można osiągnąć...

-
Bardzo wielu ludzi chce się czymś wykazać, najprościej – budową nowego obiektu i przejść do historii. Stąd wynika trend do budowania. Moim zdaniem, w kształceniu nie o to chodzi. Oczywiście, warunki są bardzo ważne i powinny być coraz lepsze, ale one nie decydują o osiągnięciach. Bo ktoś może mieć znakomite warunki, ale jeżeli nie ma umiejętności, nie ma talentu, nie ma wytrwałości w pracy, to nic nie osiągnie. Jestem za poszerzeniem bazy lokalowej, ale trzeba pamiętać też i o tym, że wielka sztuka - np. literatura czy muzyka rodziła się na marginesie innych zajęć. Reymont był kolejarzem, krawcem, a po pracy regularnie pisał. Jan Sebastian Bach przede wszystkim grał w kościele, uczył, a poza tym – komponował. I to twórczość po nim została.


- W nauce jest takie powiedzenie, że im gorsze warunki, tym lepsza nauka i odwrotnie – im lepsze warunki, tym gorsza nauka.

-
Znam takie uczelnie, gdzie wybudowano nowoczesne budynki, a teraz – z powodu braku studentów – stoją one puste. To samo grozi uczelniom artystycznym, bo nie zdajemy sobie sprawy ze skali i skutków nadchodzącego krachu demograficznego, pauperyzacji zawodu, spadku jego rangi.  

- Jedna z pana rad dotyczy pójścia własną drogą, posiadania własnego zdania i odwagi cywilnej. Czy przy tej niezależności uczelni jest to problem dla rektora?

-
Czasami trzeba pójść pod prąd, podejmować decyzje wbrew wszystkim niepopularne. Ale w sprawach ważnych dla uczelni i dla kultury. Istotna zatem jest umiejętność odróżniania rzeczy ważnych od nieważnych. Sprawami nieważnymi nie warto się zajmować, a jeśli są ważne, to zawsze znajdzie się ktoś, kto je podejmie. Dlatego patrzę ze spokojem na uczelnię, i wierzę, że kiedyś ktoś będzie musiał problemem uczelni się zająć, ktoś „na górze, we władzach”, ktoś, kto będzie miał umiejętność odróżniania rzeczy ważnych od nieważnych, gdyż uczelnia dla kultury narodowej jest niezwykle ważna – nie da się tej uczelni zlikwidować. Bo mimo wszystko, jest to najlepsza uczelnia muzyczna w kraju. Uczelnie publiczne są pozostawione same sobie. Z jednej strony, rząd chciałby mieć nad nimi kontrolę, a z drugiej – nie ma żadnych planów, polityki, każdy robi co chce.

-Dziękuję za rozmowę.