banner

 
Po raz pierwszy też dyrekcja łódzkiego TW powierzyła organizację spotkań osobie spoza TW - Stanisławowi Bromilskiemu, który od lat związany jest (począwszy od Pagartu) z impresariatem baletowym, zna zatem tę materię bardzo dobrze. Na 2011 rok wybrał temat można by rzec - edukacyjny, pokazujący nie tylko obraz baletu w początkach XX wieku, ale i jego ewolucję, głównie powojenną, choć oczywiście w bardzo ograniczonym zakresie. Jak sam podaje - „jest to propozycja zaprezentowania choreografii tych, którzy odświeżyli taniec klasyczny, dokonali ewolucyjnego przejścia z baletu klasycznego do tańca współczesnego i nadali mu nową, współczesną formę".

Wybrał kilku klasyków - z wielu równie wiele znaczących - choreografów: George'a Balanchine'a, Jerome'a Robbinsa, Maurice'a Béjarta i Williama Forsythe'a oraz czterech z młodszego pokolenia - Russella Maliphanta, Gila Romana, Julia Arozarenę oraz Akrama Khana, których choreografie - dzięki coraz szerszemu dostępowi do satelitarnej telewizji (Mezzo, Arte) czy do internetu (You Tube) właściwie też są już u nas znane. (Z choreografią Arama Khana (Batoh ) ponadto można było się zapoznać na festiwalu Ciało/Umysł w 2008 r. w Warszawie). Z polskich twórców wystąpiła tylko Ewa Wycichowska z Polskim Teatrem Tańca - niestety, od lat jedyny nasz choreograf, który konsekwentnie uprawia swój zawód na obraz i podobieństwo modelu zachodniego, kierując największym polskim niezależnym zespołem i utworzoną przy nim szkołą.

Czym chata bogata...

Tradycyjnie, Spotkania otworzyli gospodarze, którzy wespół właśnie z Polskim Teatrem Tańca pokazali premierowe widowisko Ewy Wycichowskiej - Spotkania w dwóch niespełnionych aktach. Abstrahując od stylu choreograficznego Wycichowskiej, jest to bardzo wieloznaczny spektakl pod każdym względem. Nostalgiczny, naznaczony przemijaniem, podkreślający owo niespełnienie artysty, o którego istocie sama Wycichowska mówi: „Moja wizja przyszłości tańca nie jest arkadyjska i daję temu wyraz także w Spotkaniach". Tej wymowy nie zmienia nawet brazylijska samba, którą się kończy. Niemniej otwarcie nim ŁSB jest swoistym wstępem do idei festiwalu - spotykają się w nim przecież dwa pokolenia (tancerze dobrze nam znani, którzy zakończyli swoją karierę, ale i ci, którzy nadal ja kontynuują) z młodymi, mniej jeszcze znanymi. I tancerze z dwóch teatrów, dwóch ośrodków tańca - Łodzi i Poznania. Spotykają się też kompozytorzy dwóch pokoleń. Spotyka się choreograf Ewa Wycichowska z kompozytorem Krzysztofem Knittlem, z którym w 1980 roku zaczęła współpracę, debiutując jako choreograf (Głos kobiecy/z nieznanej poetki). Co z tej podróży sentymentalnej, ale i spotkaniach po latach powstaje? Niestety, zamiast nowej wartości - pewien misz-masz i w warstwie choreograficznej (acz nie pozbawiony ciekawych fragmentów), i muzycznej, zakończony zupełnie niezrozumiałymi rytmami południowoamerykańskimi, zaprzeczającymi wyznaniu choreografa, iż jego wizja przyszłości tańca nie jest arkadyjska.

Tym, co jest interesujące i nowe w warstwie formalnej, to multimedialność (m.in. interesujące użycie kamery przez tancerza, ale z kiepskim efektem), wprowadzenie orkiestry (z mocno zaakcentowaną postacią dyrygenta) na scenę, oraz rozmycie klarownego podziału spektaklu na akty. Akcja sceniczna powoli zamiera, na widowni zapala się światło, ale kurtyna nie opada; publiczność przechodzi wolno (bo nie wie, czy to koniec?) na foyer, gdzie sama Ewa Wcichowska, zakapturzona niczym mnich, razem z Krzysztofem Raczkowskim, „grają" na wirtualnej harfie ISA (cud-instrument!), wciągając do tej akcji widzów; po pewnym czasie światło stopniowo gaśnie i wszyscy przechodzą na widownię na dalszą część spektaklu, zakończona karnawałowym szałem brazylijskiej samby, bachanaliami podobnymi do Bejartowskich dionizji.

Dionizje i intelekt

 Choć bachanalie i radość z uroków arkadyjskiego tańca znajdują zawsze największe uznanie publiczności spragnionej optymizmu, to na tegorocznych Spotkaniach dobór wykonawców i utworów sugerował w tym względzie równowagę: między nurtem dionizyjskim a intelektualnym, klasyką a współczesnością, młodością a dojrzałością. W nurcie intelektualnym i estetycznym pokazano utwory trzech choreografów, z których gwiazdą pierwszej jasności jest oczywiście William Forsythe. Z jego choreografią Artefakt z 1984 r. wystąpił Royal Ballet of Flanders. Choć zespół flamandzki Łódź gościła już w 1997 r., to w historii ŁSB nie zdarzyła się prezentacja dzieła tego wybitnego choreografa - rewolucjonisty, nazywanego drugim po Balanchinie geniuszu choreografii w XX wieku, który burzy zastane, aby tworzyć nowe. Piękno ruchu rąk, nóg, stóp zwłaszcza, przy niewidocznym korpusie (genialne światła), prostota tej poezji ruchu i jej awangardowość (niby takie proste pomysły!) - uwidocznione szczególnie w części Bachowskiej Chaconny - zachwycają.

Niestety, pozostałe części, w których artysta używa głosu tancerki (obsesyjny, irytujący i nieznośny wrzask) i tancerza, zniszczyły urok piękna kompozycji i ruchu. I nie wiadomo, czy to wina akustyków teatralnych, skoro ten sam spektakl oglądany na filmie nie ogłusza? Nie pierwszy to już raz w tym teatrze widz atakowany jest decybelami z czterech baterii głośników ustawionych tak, że fotele drgają - czy spektakl w teatrze ma być torturą?
akram

Że może być inaczej pokazały występy wszystkich pozostałych zespołów, nawet Akrama Khana, w którego choreografii Vertical Road (fot. powyżej) muzyka Nitina Sawneya jest też w pewnym stopniu obsesyjna (tradycje sufickie). Choreografia, jaką pokazał Khan w Łodzi była mniej czytelna (związana z medytacjami autora, jego fascynacjami twórczością perskiego filozofa i poety, Rumiego) niż inne, natomiast jej wielkim walorem była widowiskowość, nastrój tajemniczości (skąpe oświetlenie), teatralne rozwiązania sceniczne (pyły? dymy? opary?, półprzejrzysta zasłona, nagle opadająca, itd.). Khan - nowa osobowość w światowej choreografii - pokazał język tańca, w którym łączy indyjski kathak z tańcem współczesnym, Europę i Azję, zainspirowany - nie tylko z racji swoich korzeni (nepalskie, choć jest urodzony w Wielkiej Brytanii) - kulturą tamtego regionu.

Inną teatralność, bo tworzoną tylko światłem i interesującym, wyważonym i niemal leniwym ruchem ciała, pokazał w spektaklu Push Russell Maliphant razem z legendarną tancerką - zjawiskową i zachwycającą Sylvią Guillem. Jej umiejętności i wrażliwość przyćmiły walory choreografii, podkreślane przez znakomicie wykorzystane światło, będące istotą scenografii. To, co pokazała Guillem, zwłaszcza w tańcu Solo, (ale i Two) to szczyty artyzmu - nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że pomagają jej w ich osiągnięciu atuty cielesne (zwłaszcza budowa stóp) i wykształcenie (zaczynała w dzieciństwie jako gimnastyczka). I nie przyćmiewa tego występu fakt, iż nie zatańczyła tego, czego pewnie oczekiwali obecni na jej występie tancerze - choreografii Matsa Eka. Wykonanie solo i w duecie tych choreografii, jakie skomponował Maliphant pokazało nam wielką siłę jej osobowości, ale i uświadomiło, że czas primabalerin na szczęście jeszcze się nie skończył.


To już klasyka?

rubiny

Wielka, nieżyjąca już trójka: Balanchine, Robbins, Béjart - stali się dla współczesnych już klasykami, choć ich choreografie uznawane są za neoklasyczne. Najstarszy z nich, Balanchine, dał współczesnemu baletowi tę elegancję formy i bezinteresowność ideową, wyrażającą się abstrakcyjnością tańca, którą kontynuuje wielu choreografów, acz w innych już językach. Nie bez powodu jego dzieła są wciąż wykonywane - wszystkie chyba duże zespoły baletowe mają je w swoim repertuarze, a ostatnio - tuż przed przyjazdem do Łodzi, włączył jedno z nich - Jewels z 1967 r. - także mediolański Teatro alla Scala. Jest to żelazna pozycja repertuaru neoklasycznego, złożona z trzech części, do muzyki trzech kompozytorów (Fauré, Strawiński, Czajkowski), która nadaje każdej z nich różny charakter. Za najpiękniejszą choreograficznie uważana jest część „diamentowa", ostatnia, ale Rubiny (fot. powyżej) najpełniej chyba oddają charakter muzyki Strawińskiego i jego czasów. Oczywiście, zawsze podziw budzi wykonanie, gdyż balety Balanchine'a wymagają nie lada umiejętności i dyscypliny zespołowej - a to wszystko pokazał Teatro alla Scala.


Równie wielkiej perfekcji wykonania wymagają choreografie Robbinsa, przyjaciela Balanchine'a. Dwie z nich - Koncert (do muzyki Chopina) oraz Cztery pory roku (do muzyki Verdiego) to kontynuacja tej szlachetnej linii Balanchine'a, wzbogacona o zacięcie broadwayowskie Robbinsa (Koncert to balet komiczny). Obie weszły do kanonu sztuki XX wieku i obie wymagają dużych umiejętności tancerzy, stąd też nie każdy zespół potrafi je zatańczyć. Do Łodzi przywiózł je Akademicki Teatr Opery i Baletu im. P. Czajkowskiego w Perm, który 41 lat temu pokazał na ŁSB klasykę XIX-wieczną - tym razem Rosjanie pokazali, że równie dobrze się czują w repertuarze nieco młodszym, w którym mogą pokazać swój kunszt klasyczny.

Wreszcie nasza ciągle żywa legenda - Béjart i zmuszony się z nią zmagać jego następca - Gil Roman, którego Aria (fot. poniżej) - pierwszy jego utwór po śmierci mistrza jest kontynuacją myśli Béjarta o tańcu. Zatem i wyrafinowanie tańca klasycznego, i swoboda kreacji tańca współczesnego. Dwa w jednym - żywiołowość i elegancja, emocje i intelekt, wysublimowanie ruchu. Béjart Ballet Lausanne, który na ŁSB był po raz trzeci, a pierwszy bez Béjarta, wpisał się w idę tegorocznych Spotkań pokazując swoją ewolucję choreograficzną - począwszy od Pieśni wędrownego czeladnika z 1971 r. i suity Dionysos (niestety, ciągle za długiej, mimo że wielokrotnie skracanej) Béjarta z 1985 r., poprzez wspomnianą Arię z 2008 r. i tegoroczną Jej pieśń w choreografii Julia Arozareny (może najmniej udanej).

aria

Publiczność (a łódzka jest niezwykle życzliwa dla artystów) - sądząc po długości owacji - najbardziej była zachwycona żywiołowymi Dionizjami, prawie równie gorąco przyjęła włoski zespół z Klejnotami Balanchine'a i zakończenie spektaklu Ewy Wycichowskiej, czyli sambę. Może więc i w odniesieniu do tańca ma sens powiedzenie Jana Machulskiego do ekranowego wnuczka w końcowej scenie jednego z filmów - „i takie filmy należy kręcić?" Ostatecznie sam Béjart - sądząc po jego twórczości - też wyznawał taką zasadę....

Spotkania, spotkania i...po Spotkaniach

Tegoroczne ŁSB - choć udane - skłaniają także do refleksji natury artystycznej i organizacyjnej. Choć zaproszono na nie niemało - bo 7 zespołów i to o wysokiej renomie - to jednak bywały Spotkania, i to w latach o wiele chudszych, bo 80., kiedy przyjeżdżało ich prawie dwa razy tyle. Po drugie - organizatorzy niemiłosiernie rozciągnęli tegoroczny festiwal - kiedyś, mimo większej liczby uczestników i imprez towarzyszących - spotkania trwały nie dłużej jak 3 tygodnie. W tym roku - 5 tygodni! Praktycznie grano jak w filharmonii - w piątki i soboty. To już trudno nazwać festiwalem, to są sporadyczne występy. Zatem forma się rozjechała.

Do tego zupełnie niezrozumiała jest nieobecność polskich zespołów baletowych innych niż PTT, tym bardziej, że było kogo i co pokazać, choć jak to u nas - teatry postanowiły robić to samo w tym samym czasie. Zatem w Poznaniu od 22 maja odbywała się 8 Poznańska Wiosna Baletowa (z bardzo interesującym programem), do Bydgoszczy przyjechał 4 maja Cullberg Ballet (w ramach festiwalu operowego, z Tryptykiem Ekmana) , Gdańsk (Bałtycki Teatr Tańca) mógł pokazać w Łodzi co najmniej dwie choreografie Isadory Weiss, a i chętnie zapewne obejrzelibyśmy ostatni (z 2009 r.) spektakl Wojciecha Misiury - Tamashii.

Dlaczego więc teatry nie współpracują, a rywalizują? Ten anachronizm trwa od lat i mimo zmieniających się czasów, ekip administracyjnych, artystów, wszystko pozostaje jak dawniej. A przecież w latach 80. - kiedy mniej się mówiło o solidarności, a więcej robiło - na ŁSB ściągali wszyscy - duzi i mali, ważni i mniej ważni. Dzisiaj każdy sobie rzepkę skrobie - ze szkodą nie tylko dla publiczności, ale i całego środowiska.

Nie tak też chyba powinny wyglądać imprezy towarzyszące dla publiczności, jak w tym roku, bo o ile dla tancerzy odbywały się warsztaty prowadzone przez amerykańskiego choreografa Dennisa Callahana, tak już dla publiczności była bryndza. Na foyer zorganizowano skromne (w ogóle nie wyeksponowane) dwie wystawy - maleńkich rzeźb baletowych Marty Fuks-Frankiewicz pn. Balance-disbalance oraz fotografii baletowych Włodzimierza Małka. Niektóre z tych ostatnich były tak niechlujnie zawieszone, że widać było, iż to nie tylko koniec sezonu, ale i po nas...pewnie potop.

Nastrój schyłku zapewne wziął się stąd, że z końcem czerwca upływa kadencja obecnego dyrektora Teatru Wielkiego i choć jest już następca, to nie wiadomo co dalej będzie z zespołem TW. Bo teatr będzie remontowany i będzie to dość poważny remont. Tak poważny, że choć zaplanowano go na rok, zakres prac upoważnia do obaw, iż dobrze będzie, jeśli potrwa tylko dwa lata (vide autostrada A2 czy warszawskie metro). Co w tym czasie stanie się z zespołem? Już wiadomo, że część osób zostanie zwolnionych, ale co z resztą? Nie wiadomo. Czy zespół będzie występować gościnnie w innych teatrach, np. muzycznym (będzie oddany po remoncie ponoć we wrześniu)? I co będzie z ŁSB?

Autor koncepcji tegorocznych Spotkań pisze, że na 2013 rok zaplanowano już wizytę zespołu nieżyjącej już
Piny Bausch, Wuppertal Tanztheater. Organizatorzy winni też spróbować zaprosić do Łodzi takich choreografów, jakich jeszcze nie gościliśmy, choćby znakomitego Angelina Preljocaja (który już dwukrotnie był w Warszawie w 1999 i 2007 roku), czy Maguy Marin - której cudownego Kopciuszka czy May B. podziwialiśmy w Łodzi lata temu. Nie widzieliśmy też na ŁSB choreografii MacMillana, ani choreografii Sashy Walz (też odwiedzającej już dwa razy Warszawę), czy Anny Teresy De Keersmaeker. To tylko garść nazwisk nasuwająca się sama przez się. A przecież nie widzieliśmy też zespołu Teatru Maryjskiego (nb. też mającego w repertuarze Jewels Balanchine'a) ani Opery Paryskiej czy Les Ballets de Monte-Carlo z zachwycającymi spektaklami Jeana-Christophera Maillota.

Czy można więc ambitnie planować następny festiwal, skoro być może nie będzie miał gdzie się odbyć? A może i w sztuce zapanują obyczaje takie jak w sporcie, że skoro stadion w Gdańsku nieskończony, to przerzucimy mecz do Warszawy lub Katowic? Łódzki festiwal - choć będzie miał coraz większą konkurencję w tej części Europy, a także i z uwagi na łatwy dostęp do coraz doskonalszych nagrań spektakli - powinien być jednak pod szczególną opieką. Nie tylko z racji swojej chlubnej tradycji, ale przede wszystkim dlatego, że jest to jedyne miejsce w Polsce, gdzie istnieje pamięć zbiorowa o - polskiej i niepolskiej w Polsce - historii tańca, o ludziach tańca, miejsce, z którego najlepiej widać przemiany, jakie się w nim dokonały i dokonują. Miejsce, do którego zawsze biegły wszystkie baletowe drogi w Polsce. W dzisiejszych porwanych i poszarpanych czasach takie miejsce to skarb.

Anna Leszkowska