banner

Z Hanką Bielicką rozmawia Anna Leszkowska

Pani z pewnością wie najlepiej: śmiech to zdrowie?

Humor i śmiech jest najlepszą terapią. Daje wewnętrzną radość temu, kto go wyzwala, ale i tym, którzy go słuchają. Na moje występy ludzie przychodzą smutni, a ja wygłupiam się, bzdury różne opowiadam, śmieję się z siebie, robię klownadę, opowiadam o swoich perypetiach, o tym co inni o mnie myślą i widzę, że kiedy wychodzą mają dwadzieścia lat mniej. Widocznie śmiech odmładza, co ja wiem sama najlepiej. Nawet zmuszanie się do śmiechu też zmienia człowieka na lepsze, bo śmiech coś tam w nas porusza, jest motorem naszego życia.

Trudno zmusić się do śmiechu?

Cóż, zawód to zawód. A aktorski – dodatkowo trudny. Sztuką jest wywołać śmiech, kiedy jest się najsmutniejszym z ludzi. Umarła mi matka – a ja występowałam w śmiesznych monologach, żartowałam. Nie ma na to rady. W takich przypadkach aktor blokuje swoja psychikę, zostawia poza sceną swoje życie prywatne i wchodzi w inną rzeczywistość. I kiedy gra – te stresy go nie sięgają. Jest tak, jak mówił nam w szkole Zelwerowicz: „precz ode mnie doczesność wszelka”. Dopiero później, po zakończeniu spektaklu, ma się dyskomfort psychiczny, poczucie winy, że np. nie pomyślało się o matce, umierającej siostrze, chorym zwierzęciu. Im jestem starsza, tym częściej i mocniej odczuwam takie sprawy. Ale mimo wszystko sądzę, że trzeba mówić o humorze i śmiechu, a przede wszystkim – śmiać się. Polacy się strasznie zesmucili.

Z czego ludzie się śmieją?

Jeśli chodzi o mnie – z dobrych tekstów, które piszą mi Marek Groński i Zbigniew Korpolewski; ze zbitki powiedzonek, z samych siebie, tak jak to robię sama. Opowiadam np. jak po operacji oka obudziłam się, patrzę – mam plamy na rękach. Pytam więc pielęgniarkę: kotku, czy dawaliście mi jakieś zastrzyki, że mam takie plamy? A ona wytrzeszcza na mnie swoje błękitki i mówi: pani Haniu, wszystko jest tak jak było, tylko pani teraz lepiej widzi! Więc ja takie rzeczy opowiadam, a ludzie się śmieją. I ja się śmieję.

Ale pani ma dar szczególny: obracania wszystkiego w żart.

To prawda. Podobno rzadkością jest spotkanie człowieka, który umie śmiać się z siebie. Poczucie humoru nie jest częste u aktorów, bo zmuszanie się do śmiechu wywołuje na ogół stres. Ja nie zawsze mówię o sobie, mówię o zbitkach sytuacji, jakie spotykają innych ludzi. Wydaje mi się, że jest bardzo ważne, aby nie bać się otworzyć i nie bać śmieszności, pokazać je. Powiem tu anegdotkę: stoję przed lustrem, ubrana w piękną czerwoną spódnicę, czarny żakiet, piękny kapelusz z dużą kokardą. I śmieję się do siebie. Koleżanki pytają, co mnie śmieszy, a ja na to „widziałyście starą Barbie?” I one pełne podziwu mówią: to wielka rzadkość, aby ktoś tak satyrycznie umiał spojrzeć na siebie. A ja naprawdę się sobą bawię. Jeżdżę już bez przerwy 60 lat i sama sobie się dziwię, że to robię tyle czasu. Kiedyś moja mama poprosiła mnie, abym usiadła naprzeciw niej przy stole. Zapytałam, dlaczego? - Bo ty tylko wchodzisz i wychodzisz i przez cały rok widzę cię wyłącznie z profilu!

To dowodzi, że jestem trochę nietypowa, ale pokazywanie tego jest jakimś nowym działaniem, tworzeniem następnych opowieści do śmiechu. Bardzo istotne jest to, aby nie tylko się przejmować życiem, ale też bawić się nim. Bo ono bardzo szybko nam ucieka. Na końcu każdego spotkania z widzami zawsze mówię: żyjcie szybko, grzeszcie, przepraszajcie, ale idźcie do przodu, bo życie mija tak szybko, że nie macie pojęcia. Nawet jeśli trwa 80 lat – o czym was zapewnia kochająca Hanka Bielicka.

Kogo najłatwiej rozbawić?

Nie mam z tym specjalnie trudności, ale wydaje mi się, że młodzież. Na moich koncertach młodzież stanowi ok. 20% publiczności i młodzi mówią mi, że przychodzą na moje występy dlatego, że ja umiem się śmiać z siebie i to autentycznie, nic nie udając. Bo ja tkwię w naszym społeczeństwie, nie w wyimaginowanym świecie.

Czy Polacy mają coraz mniejsze poczucie humoru?

Zmienił się nasz naród i to na co dzień. Nie wiem, dlaczego zabrakło zwykłych uśmiechów – może dlatego, że nie spotykamy się, że nie ma kolejek? Zmieniło się życie i to gdzieś od środka. Nie zadbaliśmy o młodzież, która nie ma co robić, tylko zbija bąki, pije, ćpa i kroi się nożami. Ale to jest nasza wina, starszych. Z chwilą, kiedy ktoś jest zły na całe społeczeństwo – trudno o uśmiech i grzeczność. Brakuje życzliwości – może dlatego, że zmagamy się ze sprawami, które nas przerastają? Nie ma ludzi, którzy dają dobry przykład. Ale to należy zacząć od wychowania dzieci.

Tyle lat obserwuje Pani swoją publiczność – jak Pani by ją oceniła? Czy poczucie humoru jest związane z wiekiem, profesją, miejscem zamieszkania?

Na pewno tak, choć w tej chwili chyba te różnice nie są tak duże. W dużych miastach jest wyraźny podział na maleńką grupkę ludzi bardzo bogatych i biedniejsza resztę. Bogaci nie komunikują się z pozostałymi – zamykają się w swoich lokalach, bywają na swoich przyjęciach, w innych hotelach, kasynach. Nie chcą też pokazywać swojego bogactwa, bo nie są to ludzie, którzy dorabiają się latami, ale dzięki jednej wielkiej transakcji. Dawniej nie było takiej przepaści między grupami społecznymi, co było widać także w teatrze, gdzie bogaci siedzieli na miejscach droższych, a biedniejsi na tańszych, ale bawili się razem, śmiali i płakali, a w przerwie spotykali w foyer i bufecie. To ich łączyło. Dziś tego nie ma, ale to nie tylko wina polityki, a czasów kultury masowej, kultu telewizji, upadku teatru, który jest ostoją tradycji.

Czy zdarzyła się pani sytuacja występowania w okolicznościach nie do śmiechu?

Tak, w stanie wojennym. W środowisku sugerowano mi, abym przynajmniej mówiła jakieś poważne rzeczy, ale jak ja mogłabym mówić np. Redutę Ordona? Przecież przez 30 lat mówiłam na scenie i estradzie tylko teksty śmieszne: Wiecha, Tuwima i tylko takie będę dalej mówić. Nie chcę mówić tekstów politycznych. Chcę być aktorką od humoru, bawić i rozbawiać ludzi, aby nabrali ochoty do życia. Gdyby u nas decydenci więcej działali, mniej mówili, mniej myśleli o sobie, a więcej o ludziach – byłoby na pewno nieźle.

Czy był taki występ, który panią rozbawił, śmieszna sytuacja?

Tak, było to wówczas, kiedy Sempoliński zaprosił mnie do Żołnierza królowej Madagaskaru. Koniec I aktu to sytuacja, kiedy ja, tancerka kabaretowa, przychodzę z półgłuchą swoją garderobianą do małej garderoby, a Sempoliński grający Mazurkiewicza przychodzi ze swoim Kaziem, czyli Zofią Grabińską w tej roli. Na wspaniałej kolacji z Olszą w roli kelnera ja wskakiwałam na stół, tańczyłam i śpiewałam: „Nie będę ja taka jak moja mamusia, piętnaście lat miała, wyszła za tatusia” , Sempoliński biegał za Kaziem, a Olsza ciągle powtarzał: „nie wypada, nie uchodzi”. Ludzie tak się śmiali, że wstawali i siadali. Dobrze, że był to koniec aktu!

Zdarzało się pani rozmawiać z publicznością podczas koncertu?

Oj, nie. Ja jestem wówczas jak w amoku, w pewnym transie. Nie widzę też publiczności, choćbym sprawiała swoim zachowaniem takie wrażenie. Kiedy mówię monolog nie jestem sobą – jestem kimś innym.

A jaka jest Hanka Bielicka?

Samotnica, chodzę sobie po pokojach, towarzyszy mi kot, telewizor otwieram tylko na dziennik i jeśli jest dobry film. Jestem inną osobą niż ludzie myślą. Wszyscy i w każdej sytuacji spodziewają się po mnie, że będę ich bawić. A ja chciałabym normalnie posłuchać, co oni mają do powiedzenia. Ludzie uważają, że skoro ciągle opowiadam śmieszne historie, to znaczy, że taka już jestem, że one są we mnie. Wówczas opowiadam im anegdotę zasłyszaną od reżysera Meliny, dyrektora Teatru Współczesnego, który występował kiedyś w kabarecie razem z artystami cyrkowymi. Otóż rzecz działa się przed I wojną światową: był słynny cyrk, a w nim – równie słynny klown, Grock, który umiał się tak wbić w stołek, że później nie mógł się z niego wyplątać. Publiczność uwielbiała ten numer. I zdarzyło się, że w Szwecji przyszedł do psychologa starszy pan, który skarżył się, że brakuje mu chęci do życia, cierpi na apatię i depresję. Lekarz poradził mu: niech pan pójdzie do cyrku, na występ klowna Grocka. A na to pacjent: ten Grock to ja.

A co panią rozbawia?

Ja jestem łatwa do śmiechu, nie pozbyłam się wrażliwości przez te lata pracy „w humorze”. Lubię dobry dowcip, ale sama na co dzień nie umiem być zabawą. Bo ludzie na ogół zapominają, że ja nie z siebie tak mówię, a cudzymi tekstami. Oczywiście, nie wszyscy lubią gatunek, jaki pokazuję. Słyszę, że za łatwy ten humor, za bliski ludziom prostym, kiedy jestem np. Dziunią Pietrusińską, która nagle mówi: „jak cię, cholero, rąbnę”. Ale to jest aktorstwo, bo prywatnie wygląda na to, że jestem okropnie pretensjonalna. Bo przecież znam i łacinę, francuski, angielski, hiszpański, włoski, kończyłam uniwersytet, byłam na stypendium, wiec jeśli mnie ktoś dotknie osobiście, to ja nie przepuszczę!

Czy zdarzyło się pani spotkanie z publicznością ciężką do rozbawienia?

O, tak i to dwukrotnie. We Wrocławiu i Warszawie, w klubie medyków.

Już myślałam, że powie pani o inżynierach...

O, nie! Bardzo dobrze wspominam wszystkie moje występy w gmachu NOT na Czackiego, choć jest tam trudna akustycznie sala, z bardzo wysoką sceną. Mimo to bawili się tam wszyscy znakomicie. Wydaje mi się, że inżynierowie, kiedy odkładają te swoje instrumenty do pracy – zaczynają być normalnymi ludźmi i bardzo się śmieją. Natomiast lekarze chyba są skażeni cierpieniami swoich pacjentów i nie mogą się od tego uwolnić. I przez to robią się pretensjonalni, chcą czegoś wielkiego, co ich powali, albo gardzą humorem – że on taki tani...Wówczas ratuje mnie tylko dobra szkoła, dobra dykcja – żeby ocenili fach, a nie wnętrze. To jest moja druga broń - umiejętności techniczne.

Dziękuję za rozmowę.

21.11.2001