banner


Ostatnie wydarzenia na Ukrainie, zwane potocznie Euromajdanem, przypominają trochę zmagania, jakich doświadczyła Anglia w połowie XVII w.
 Wybuchła wówczas wojna domowa, w wyniku której władzę przejął Olivier Cromwell, przyjmując zaszczytny tytuł „lorda protektora”. Na współczesnej Ukrainie lordem protektorem został... parlament. 
 

W polskim, i nie tylko, dyskursie medialnym, dotyczącym ostatnich wydarzeń w Kijowie, jeden fakt budzi zdumienie. Jest nim nadzwyczaj szybka akceptacja faktów dokonanych, w postaci udzielenia aprobaty przez Europę na nagłe zdjęcie z funkcji prezydenckiej Wiktora Janukowycza przez ukraiński parlament – Radę Najwyższą. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na jeden istotny szczegół.
Parlament zrobił to zupełnie bezprawnie, nad czym wszyscy przeszli do porządku dziennego, bezwolnie wręcz akceptując zachętę szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego, który na Twitterze arbitralnie stwierdził: „No coup in Kiev. Gov. buildings got abandoned. Speaker of Rada elected legally. (...)”(Nie ma zamachu w Kijowie. Rządowe budynki zostały opuszczone. Przewodniczący Parlamentu wybrany legalnie).


W pogardzie dla prawa

Teoretycznie wszystko byłoby w porządku, gdyby to stwierdzenie zostało potwierdzone stosownymi zapisami prawnymi, uchwalonymi chociażby przez zrewolucjonizowany parlament. Niestety – naprędce zwołana Rada Najwyższa nie pokusiła się nawet o zadbanie legalności impeachmentu ukraińskiej głowy państwa, stwierdzając w swojej uchwale, że prezydent nie wypełnia swoich konstytucyjnych uprawnień, zatem w konstytucyjny sposób należy go zdjąć z urzędu. Trzech jej pomysłodawców w osobach Witalija KliczkiArsenija Jaceniuka i Ołeha Tiahnyboka nawet nie pokusiło się, aby nadać jej zapisom jakiekolwiek pozory legalizmu. W uchwale nie pojawił nawet jeden paragraf z konstytucji ukraińskiej, który uzasadniałby taki krok. Oznacza to również, że W. Janukowycz został z zdjęty z urzędu bez przedstawienia mu jakichkolwiek zarzutów.
Przypomnijmy, że stało się to niedługo po tym, jak Rada Najwyższa przywróciła tzw. nowelę konstytucyjną z roku 2004 r., która uzupełniała konstytucję z 1996 r. Tym samym potwierdziła legalny kształt całej konstytucji, po czym niemalże natychmiast ją złamała.
Oznacza to, że Rada Najwyższa arbitralnie postawiła się w roli parlamentarnego dyktatora, tworząc jednocześnie niezwykle niebezpieczny precedens prawny, który w dalszej przyszłości może destabilizująco wpływać na istnienie całego państwa ukraińskiego. W tym bowiem trybie, powołując się na ów precedens, będzie można odwołać każdego innego prezydenta ukraińskiego, który nie spodoba się ukraińskim deputatom, jak również podważać cały wypracowany na tej podstawie dorobek prawny.
W ten oto sposób dokonany został konstytucyjny zamach stanu – przy pełnym poklasku ogłupionej Europy i cichych protestach W. Janukowycza, któremu trzeba przyznać wprost rację. 

Warto jednak zwrócić uwagę, że impeachment W. Janukowycza byłby możliwy, tylko ten proces zająłby trochę więcej czasu. Można go szacować, zakładając dobrą wolę i dyscyplinę zrewolucjonizowanych parlamentarzystów, na około kilka dni. Cała bowiem obowiązująca procedura jest omówiona w obowiązującym przez cały czas art. 111 ukraińskiej konstytucji. Niestety – Rada Najwyższa stała się zakładnikiem ulicy, nad którą nikt nie panował, lub też zapanować nie miał zamiaru. Wiele więc na to wskazuje, że ten grzech pierworodny, popełniony przy narodzinach nowego kształtu ukraińskiego państwa, będzie odbijał się „rewolucyjną czkawką” jeszcze przez wiele lat. 

Amerykanie rozdają karty


Kolejnym aspektem ukraińskiej rewolucji AD 2014 jest skala zaangażowania aktorów zewnętrznych – zwłaszcza Rosji, którą oskarża się o wszelkie możliwe zło podczas bieżących wydarzeń. Podejście to byłoby słuszne, gdyby opierało się na jakichkolwiek faktach. Tymczasem, analizując rosyjskie postępowanie w kwestii wydarzeń na Ukrainie, należy z całą mocą stwierdzić, że co prawda ono istniało, ale było w swojej skali mikroskopijne – chociażby w porównaniu do zaangażowania polskiego. Efekt rzekomych rosyjskich działań widać zresztą po tym, do czego doprowadziła sytuacja na Majdanie, której daleko jest do intencji rosyjskich. 

Faktycznie jednym z najbardziej aktywnych aktorów zewnętrznych podczas Euromajdanu była strona amerykańska. To właśnie z ambasady USA płynęła pomoc zarówno o charakterze logistycznym dla protestujących, jak i politycznym. Już wcześniej placówka Stanów Zjednoczonych organizowała specjalne tzw. Tech camps  dla „liderów społeczeństwa obywatelskiego”, podczas których uczono, jak efektywnie wpływać na rozwój wydarzeń lub jak działać w stylu non-violence. Podobnego typu destabilizujące w efektach przedsięwzięcia dyplomatów amerykańskich były zresztą znane z państw MENA z czasu poprzedzającego wydarzenia Arabskiej Wiosny.

Idąc tym tropem, amerykański ambasador Geoffrey Payatt spotykał się też z licznymi przedstawicielami demonstrantów, zapewne przekazując im liczne porady, instrukcje, czy wyrazy poparcia. Co ciekawe, wiele informacji na ten temat zostało niedawno szybko usuniętych ze strony internetowej amerykańskiej placówki w Kijowie. Nie kto inny, jak G. Payatt, pouczał 20 lutego br. ukraińskich deputowanych i wzywał ich na obrady do Rady Najwyższej. W swoim wystąpieniu, opublikowanym na portalu YouTube, stwierdził wprost, że polityki nie uprawia się na ulicy, ale w parlamencie oraz podkreślił, że jeśli deputowanych nie ma w parlamencie, to stanowią problem. Koniec końców jego działalność przypominała, dobrze znanego choćby polskim historykom rosyjskiego ambasadora z czasów rozbiorów Nikołaja Repnina, w tym wypadku jednak w wydaniu atlantyckim. W podobny sposób działali także w ukraińskiej stolicy pozostali Amerykanie. Podobnych przykładów nacisków z ich strony istnieją wręcz setki, nie mówić już o naciskach ze strony państw unijnych. 


Rosja wstrzemięźliwa

Analogicznej natomiast aktywności nie wykazywał chociażby rosyjski ambasador w Kijowie Michaił Zarubow. Ogólnie Rosja zachowywała się podczas ostatnich miesięcy dziwnie milcząco, wprost wbrew licznym posądzeniom o rzekomy aktywny udział. Dlaczego? 

Otóż odpowiedź na to pytanie jest dość prosta i skomplikowana zarazem. Kreml po prostu nie musiał nic robić. Indyferentne zachowanie się Moskwy wynikało bowiem z wręcz lodowatej kalkulacji zachodzących zmian. Przed Szczytem Wileńskim pod koniec listopada 2013 r., kiedy Ukraina wahała się, czy podpisać umowę stowarzyszeniową, Rosja zdążyła już użyć swoich nacisków o charakterze ekonomicznym. Nie były to jednak żadne wielkie groźby, ale blef – i to dość skuteczny. Same natomiast działania bezpośrednie charakteryzowały się subtelnością i w efekcie wywołały kryzys w ukraińskiej gospodarce, co kosztowało ją minimum 25 tys. miejsc pracy. 

W kontekście powyższym należy także zwrócić uwagę na olbrzymie uzależnienie ukraińskiej gospodarki od Rosji, sięgające poziomu eksporcie nawet 50%, zaś w niektórych poszczególnych branżach nawet 100%. Mowa tutaj zwłaszcza o uzależnieniu dostaw nośników energii. Sytuacja ta jednak nie została spowodowana tylko rządami W. Janukowycza, ale była efektem ekonomicznych decyzji i braku umiejętności strategicznego planowania od początku istnienia współczesnego ukraińskiego państwa.

Nawet, jeśli przyjmiemy, że Polsce i reszcie państw europejskich powinno było zależeć na wyrwaniu Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów, to w ciągu ostatnich kilkunastu lat żaden bliższy, czy dalszy zachodni sąsiad/sojusznik Ukrainy nie zrobił nic, aby efektywnie ten stan rzeczy w jakikolwiek sposób zmienić. W dodatku tej zmianie byli przeciwni tak rzekomo prozachodni politycy ukraińscy, jak Julia Tymoszenko, czy Wiktor Juszczenko.
Z tego faktu powinni zdawać sobie sprawę wszyscy, bredząc o przeciągnięciu Ukrainy na Zachód i w dodatku nie przedstawiając żadnych alternatyw w celu podbudowania tego stwierdzenia konkretnymi czynami i ofertami natury gospodarczej. Jak bardzo bolesny społecznie jest proces wyzwalania się spod wschodniej zależności gospodarczej, pokazuje przykład m.in. Gruzinów, którzy z mniejszym lub większym efektem tę lekcję przerabiali już po 2008 r., jak i wcześniej. 

Na powyższe nałożył się także niezwykle jednostronny charakter umowy stowarzyszeniowej Ukraina-UE. Warto w tym miejscu przeanalizować chociażby art. 268–280 parafowanej umowy o rynku energii. Nic dziwnego, że Kreml zareagował alergicznie, skoro proces integracji Ukrainy z UE miał się dokonywać po prostu kosztem rosyjskich interesów i funkcjonujących zobowiązań, które ze strony Ukrainy nie zostały nawet formalnie wypowiedziane. Nie wolno też zapominać, ż Ukraina jest winna Rosji astronomiczną kwotę 30 mld USD.

Reakcja Rosji była prosta. Było nią żądanie dotrzymania dotychczas podpisanych umów (np. o uczestnictwie Ukrainy w Strefie Wolnego Handlu WNP, ratyfikowanej ostatecznie podpisem W. Janukowycza jeszcze we wrześniu 2012 r.) i ewentualna zachęta w celu dalszego przedłużania dotychczasowej polityki w postaci pożyczki stabilizującej ukraiński budżet. Jeśli rząd w Kijowie nie chciałby kontynuować tej polityki – wystarczyłoby zawiesić kolejną transzę kredytu, co się właśnie dokonało. O resztę niech się martwi Europa. Zwłaszcza, że pożyczka dla Ukrainy została udzielona z funduszu mającego stabilizować rosyjski system emerytalny.

W powyższym kontekście obecność rosyjskich doradców w rządzie Mykoły Azarowa, czy kilku konsultantów w szeregach ukraińskich służb bezpieczeństwa, stanowiły tylko i wyłącznie przysłowiową „wisienkę na torcie”. Efekty ich działalności, zwłaszcza w świetle miernej efektywności – były znikome. Rosja po prostu nie musiała i nadal nie musi nic robić. Wypracowane przez lata status quo i tak działa na jej korzyść i żadne zaklinania rzeczywistości o rzekomych wzmożonych działaniach rosyjskich służb specjalnych, czy interwencji militarnej tego nie zmienią.

Czy w tym kontekście Rosja zachowuje się w sposób podobny do wojny na Kaukazie w 2008 r.? 

Szukając odpowiedzi na to pytanie, warto porównać tę ocenę z rosyjską aktywnością z czasów Pomarańczowej rewolucji z lat 2004–2005. Obecna ruchliwość Federacji nie dość, że jest cieniem kaukaskich czasów, to wręcz przybrała humorystyczny wymiar. Kreml bowiem wysłał na rozmowy do Kijowa Władimira Łukina – rosyjskiego rzecznika praw obywatelskich, któremu de facto kadencja skończyła się 14 lutego br. Nic zatem dziwnego, że specjalny wysłannik Kremla miał wątpliwości, czy podpisać porozumienie narzucone przez trzech szefów MSZ z Polski, Francji i Niemiec, czego ostatecznie jednak dokonał. Gdyby Rosji tak bardzo zależało na utrzymaniu wpływów na Ukrainie, należałoby oczekiwać jakieś większej akcji z jej strony, chociażby w stylu działań państw zachodnich. Tymczasem jej aktywność na polu oficjalnym była żadna. Co prawda trochę więcej działo się za kulisami, jednak i ta forma był niezwykle rachityczna. 

Niewiarygodna UE
 

W kontekście tego porozumienia należałoby zwrócić uwagę jeszcze na jeden aspekt. Rosja początkowo była przeciwna jakiemukolwiek układowi między ukraińskim rządem a Euromajdanem. Kilka natomiast godzin po jego podpisaniu, kiedy puczyści odesłali ustalenia w niebyt, zaś unijni ministrowie odlecieli do swoich krajów, zaczęła domagać się realizacji jego postanowień. Jednak role uległy odwróceniu – UE zupełnie zignorowała fakt złamania przez puczystów ustaleń i... przeszła nad tym do porządku dziennego. Kto więc tu stracił wiarygodność? 

Czy nierobienie niczego poza ochroną własnego rynku, nie udzielanie dalszych pożyczek, dyplomatyczne milczenie – były aktywnym wsparciem dla W. Janukowycza przez Rosję? To jest właśnie ten wielki rosyjski blef, z którym mamy do czynienia. To nawet nie jest rosyjska pułapka, tylko efekt braku zdolności do prognozowania rzeczywistości i wyłapywania trendów pośród unijnych decydentów, także licznych analityków, którzy w ewidentnym rosyjskim nieróbstwie dostrzegają olbrzymią formę zaangażowania, co najmniej na miarę wsparcia znacząco przerastającego aktywność zachodnią.

W rzeczywistości Moskwa tylko od czasu do czasu „fukała” zza wysokich kremlowskich murów, na co dawali się nabierać wszyscy wokół, zupełnie już nie zwracając uwagi, że za tymi fuknięciami nie szły faktycznie żadne realne czyny w skali makro, które pozwoliłyby przejąć Moskwie inicjatywę. Złośliwie można podsumować, że wypadałoby się cieszyć, że Rosja nie powtórzyła swoich działań z czasów chociażby pomarańczowej rewolucji z przełomu 2004–2005 r. Przy takim scenariuszu, obecnie moglibyśmy mieć bowiem do czynienia z wojną domową w skali realnej. A tak „tylko” dochowaliśmy się państwa upadłego za wschodnio-południową częścią naszej granicy...

Nawet jeśli obecni puczyści zaczną czyścić i ujawniać archiwa i wywlekać na światło dzienne rosyjskie zaangażowanie w poparcie W. Janukowycza – to po końcowych rezultatach można będzie poznać efektywność tego zaangażowania. Nie zmieni też rzeczywistości fakt, że to ukraińscy funkcjonariusze Berkutu pacyfikowali ukraińskich rewolucjonistów... Użycie do tego rosyjskiej broni, czy rosyjskiej amunicji nie zmieni faktu, że Rosja nie przywiązała większej wagi do ukraińskich wydarzeń zwanych Euromajdanem, na chłodno i trzeźwo stwierdzając, że po prostu jakakolwiek aktywność w zakresie reorientacji Ukrainy na Zachód nie dokona się nagle, ale będzie trwała co najmniej ćwierćwiecze. W tym długim procesie Unia Europejska po prostu nie może Rosji zlekceważyć, gdyż skutki tego nie tyle odbiły by się na samej Ukrainie, ale wprost na samej Unii Europejskiej i wreszcie Rosji. Ta rozsądna ocena została zresztą potwierdzona w niedawnej Rezolucji Parlamentu Europejskiego z 6 lutego br. w sprawie szczytu UE-Rosja.
Marcin Domagała

 

 Tekst z przypisami opublikował portal Geopolityka.org pod adresem - http://www.geopolityka.org/analizy/2710-marcin-domagala-ukraina-jako-panstwo-upadle-krotkie

Tytuł, śródtytuły i wytłuszczenia tekstu pochodzą od Redakcji SN.