Odsłon: 1898

Jak pisał francuski badacz Dominique Moïsi („Geopolityka emocji. Jak kultury strachu, upokorzenia, nadziei przeobrażają świat”), strach jest psychiczną reakcją w obliczu nadciągającego rzeczywistego lub wyolbrzymionego niebezpieczeństwa. To pewien stan emocjonalny jednostek i grup społecznych, który wyzwala odruchy obronne. Powoduje wyostrzenie uwagi na otoczenie, ale zdradza także słabe punkty ludzi i ich zbiorowości. Ma z pewnością funkcje mobilizujące, aby przeciwdziałać realnemu, bądź urojonemu zagrożeniu. Kiedy jednak przeradza się w obsesję, poważnie ogranicza zdolność do nawiązywania normalnych kontaktów, ma efekty paraliżujące.


Przesadny strach prowadzi do aberracji w postrzeganiu innych, wywołując paniczne reakcje obronne, pogarszające sytuację, a nie odwrotnie. Strach nie sprzyja budowie zaufania. Prowadzi raczej do eskalacji wrogości, narastania uprzedzeń i negatywnych nastawień. Potrafi spętać racjonalne myślenie, prowokować wybuch zbiorowych paranoi, ksenofobicznych histerii, podejrzliwości i wykluczenia.
Zjawiska te wystąpiły w stalinowskim Związku Radzieckim, ale także w III Rzeszy czy w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych XX wieku wskutek erupcji maccartyzmu.

We współczesnych stosunkach międzynarodowych największym źródłem obaw i lęków stał się terroryzm i jego pochodne (np. cyberterroryzm), a także masowy napływ obcych, imigrantów, uchodźców i wszelkiego rodzaju banitów. Społeczeństwa wielu regionów świata obawiają się negatywnych skutków globalizacji, niepewności gospodarczej, krachu na rynkach finansowych, katastrof ekologicznych i naturalnych, od globalnego ocieplenia po pandemie.
Strach ma związek z małą wiedzą, ale i niewielką kontrolą nad tym, co może wystąpić w przyszłości. Odradzanie się ruchów skrajnie prawicowych i nacjonalistycznych bywa w wielu krajach źródłem obaw, ale przez rządzących jest nieraz lekceważone, jakby brakowało skojarzeń z przeszłością, do czego mogą one doprowadzić.

Karmienie fobiami

Szczególnym obiektem uprzedzeń i negatywnych nastawień w stosunkach międzynarodowych jest Rosja, której zarzuca się powrót do polityki rewizjonizmu geopolitycznego, a nawet rewanżyzmu. W Polsce strach przed nią jest być może większy niż gdziekolwiek indziej. Może jeszcze na Litwie karmi się społeczeństwo podobnymi fobiami. Strach ten jest o tyle uzasadniony, że oba nasze państwa znalazły się między trybami nowej konfrontacji (w dużej mierze na własne życzenie), a ścierające się ze sobą machiny Ameryki i Rosji w razie ewentualnego zderzenia zmiażdżą wszystko, co napotkają na drodze.

W porównaniu do innych państw Rosja nie jest ani bardziej agresywna, ani groźna. Sami Rosjanie w swojej masie są przekonani o tym, że są narodem o nastawieniach pokojowych i przyjaznych, przewidywalnym i rozsądnym. Rządzący Rosją utrzymują z kolei, że nie mają żadnych zamiarów, aby zmieniać dzisiejszy świat według jakichś ideologicznych preferencji, tak jak to bywało za czasów ZSRR. Wprawdzie Rosja nie praktykuje demokracji w zachodnim rozumieniu, ale jest bliska Zachodowi ze względu na uznane standardy kapitalistycznej gospodarki. Rosjanie są beneficjentami globalizacji, korzystają ze swobody podróżowania i lokowania swoich zasobów w świecie na dogodnych dla nich warunkach. Nowe generacje obywateli Rosji nie zamierzają rezygnować z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji i otwierania się na inne kultury. W tym sensie Rosja upodabnia się do innych zaawansowanych w rozwoju społeczeństw i państw. Byłaby skrajnie nieodpowiedzialna, gdyby działała na szkodę własnych interesów.

Jednakże potencjał Rosji, zwłaszcza wielkość armii oraz aspiracje mocarstwowe, w tym także charakter ustroju wewnętrznego, rodzą w sposób naturalny obawy w środowisku międzynarodowym. Najbardziej obawiają się jej Stany Zjednoczone, którym Rosja sprzymierzona na przykład z Chinami może rzucić poważne wyzwanie, jeśli chodzi o ich dominację w świecie pozimnowojennym. Aktorzy gry międzynarodowej obawiają się przede wszystkim ryzyka ewentualnej konfrontacji, którego nikt dokładnie nie potrafi oszacować. Podobnie jak nikt na świecie nie jest w stanie przewidzieć przyszłego rozwoju wydarzeń w samej Rosji.

Istotnym obciążeniem w postrzeganiu Rosji z zewnątrz jest niechlubna przeszłość jej poprzednich wcieleń ustrojowych, pamięć mniejszych sąsiadów o doznanych krzywdach ze strony agresywnego tyrana czy to za czasów carskich, czy komunistycznych. Na Zachodzie Rosja „straszy” już od XIX wieku, kiedy stała się ważnym mocarstwem zwycięskim w wojnach napoleońskich. Jako „żandarm” Europy zasłynęła swoją polityką opresji choćby na ziemiach polskich. Mało kto pamięta jednak, że na równych prawach uczestniczyła w utrzymaniu równowagi ładu powiedeńskiego aż do I wojny światowej, wchodząc w sojusznicze koligacje z mocarstwami zachodnimi.

Dorabianie gęby

Nie bez znaczenia w budowaniu strachu jest obecna polityka Moskwy w „bliskiej zagranicy”, która jest oceniana negatywnie jako ekspansywna i zaborcza. Zwłaszcza aneksja Krymu – niezależnie od uwarunkowań – jest traktowana jako źródło negatywnych nastawień i obaw przed kolejnymi tego rodzaju aktami. Przyjęło się twierdzenie, że „Putin w sposób dowolny zmienił podstawowe reguły współczesnych stosunków międzynarodowych, wtrąciwszy resztę świata w wir dyplomatycznej niepewności” (M. Kalb, Imperialna gra. Putin, Ukraina i nowa zimna wojna). Ze względu na swoją nieobliczalną – zdaniem polityków zachodnich – strategię, wprowadza do stosunków międzynarodowych poczucie paniki. Zwłaszcza państwa małe, w najbliższym otoczeniu Rosji, takie jak Gruzja, Estonia, a nawet Mołdawia po negatywnych doświadczeniach ulegają rozmaitym fobiom i obsesjom, co skłania je do „ucieczki” pod parasol ochronny NATO i Stanów Zjednoczonych. Sojusz ten jednak wraz ze swoim liderem nie jest wystarczająco wiarygodny w wypełnianiu zobowiązań, więc rodzi to kolejne obawy i nakręca spiralę niespełnionych oczekiwań.

Doszło przy tym do dziwacznej personifikacji polityki Rosji, jakoby za wszystkimi jej aktami stał sam prezydent o demonicznym nazwisku i patologicznej osobowości. Koncentrowanie uwagi na tym wątku doprowadziło do ogromnych uproszczeń i nieporozumień. Do języka powszechnego weszły przy tej okazji takie stwierdzenia, jak na przykład Angeli Merkel, że Putin stracił „dyplomatyczny rozum” i żyje „w innym świecie”, czy Madeleine Albright, iż „pod wieloma względami karmi się złudzeniami”. Trzeźwo skontrował je sędziwy Henry Kissinger, który trafnie zauważył, że „demonizowanie Władimira Putina to nie polityka; to wymówka, że takiej polityki brak” (Kalb, s. 22-23).

Specyficznej retoryce antyrosyjskiej warto poświęcić jeszcze kilka zdań. Chyba nie ma na świecie innego państwa, które miałoby tak złą prasę poprzez zwykłe skojarzenia z pojedynczymi słowami, na przykład: samodzierżawie, bolszewizm, stalinizm, łagry, ale także sowietyzacja czy imperium. W tej terminologii wyraża się z jednej strony tragiczna prawda o rosyjskiej historii, z drugiej jednak otwiera się pole do budowania negatywnego wizerunku współczesnej Rosji.
Gdy Putin podejmuje próby regionalnej integracji w masywie eurazjatyckim, od razu pojawiają się skojarzenia o odbudowie imperium. Mało komu przychodzi do głowy, że przestrzeń poradziecka jest naturalnym obszarem oddziaływań rosyjskich w różnych wymiarach. Nie jest to bynajmniej odstępstwo od reguły, według której postępują inne potęgi. W przypadku Rosji jest to jednak nieomal zbrodnia. Rosjan oskarża się o amoralizm w polityce w postaci Realpolitik, tak jakby nie była ona wynalazkiem Zachodu. Podobnie jest z zarzutem o prowadzenie polityki divide et impera wobec Unii Europejskiej, co prowadzić ma do rozbijania jej jedności. Tymczasem powszechnie wiadomo, że Unia Europejska nie ma wspólnej polityki zagranicznej, trudno więc nie stosować wobec poszczególnych partnerów europejskich i jej jako całości odmiennych strategii. Zwłaszcza że Rosja ma wielowiekowe tradycje bezpośrednich więzi z wieloma państwami wchodzącymi dziś w skład tej struktury integracyjnej.

Apetyt na cudze

Strach można uzasadniać obiektywnymi uwarunkowaniami, jak i subiektywnymi zwidami. Od strony obiektywnej Rosja jest najbardziej rozległym terytorialnie państwem, którego nie można pomijać w żadnej grze geopolitycznej. Bogactwo ziem rosyjskich od wieków kusi tych, którzy z zewnątrz ostrzą sobie apetyty na rosyjską przestrzeń, nieprzebrane surowce i żyzną stepową glebę. W Stanach Zjednoczonych, które same do małych państw nie należą, od wielu lat odzywają się głosy o niesprawiedliwym podziale planety między różnymi nacjami.
Amerykanie nie ukrywają swoich pretensji do zasobów rosyjskich. Dają temu wyraz politycy różnych opcji, wtórują im media masowe, a nawet intelektualiści. Ich zdaniem, warunki materialne sprzyjają ciągłemu odradzaniu się imperializmu rosyjskiego, a ten prowadzi do naturalnych ambicji mocarstwowych. Strach więc kieruje umysłami polityków amerykańskich, aby nie dopuścić do kolejnego wzmocnienia państwa rosyjskiego, ale też boją się oni na Rosję uderzyć bezpośrednio, bo wiedzą, że zwycięstwo nie jest pewne, albo też wielkość szkód i ofiar może być większa niż osiągnięte zyski.

W sensie subiektywnym Rosję przedstawia się jako wyjątkowo wysublimowanego wroga, który przenika wszystkie struktury państwa amerykańskiego. Tzw. Russiagate, związana z wyborami prezydenckimi w 2016 roku pokazuje nie tyle zaangażowanie rosyjskich służb specjalnych w przebieg wyborów prezydenckich w USA, ile aberracje związane z postrzeganiem rozmaitych uczestników gry wyborczej, nad którymi nie były w stanie zapanować sztaby dwu najważniejszych kandydatów na urząd prezydencki.

Paradoks polega na tym, że mimo jej atutów, Rosji odmawia się międzynarodowego znaczenia. Skazuje się ją raczej na status „bezbronnego” państwa „trzeciego świata”. Surowcowa gospodarka i jej uzależnienie od cen eksportowanych bogactw naturalnych – ropy naftowej, gazu ziemnego i drewna, korupcja i niska wydajność pracy, kryzys depopulacyjny, ograniczone swobody kreatywności, polityczny obskurantyzm elit – to zjawiska, które decydują o tak marnym wizerunku i niskiej kwalifikacji w zachodnich rankingach. Ale jednocześnie ten sam Zachód w jakiś niewytłumaczalny sposób wyolbrzymia „rosyjskie fatum” i przypisuje Putinowi nadzwyczajne umiejętności. Ogromną rolę w tym procesie odgrywa podejrzliwość, błędy percepcyjne, ale także zwykła ignorancja.

Przede wszystkim od rozpadu ZSRR na Zachodzie zapanowało błogie przekonanie, że Stany Zjednoczone „wygrały zimną wojnę”. Jest to szkodliwy mit nie tylko dla stosunków amerykańsko-rosyjskich, ale i dla samych Stanów Zjednoczonych, które przypisują sobie rolę „jedynego zwycięzcy”, mogącego dyktować warunki pokonanemu. Pokonanym był ZSRR, a nie upokorzona Rosja, która wyłoniła się z jego przestrzeni. Można było z dużą pewnością przewidzieć, że taka polityka spotka się z jej gniewnym sprzeciwem. Gdy minął czas jelcynowskiego rozprzężenia, nadeszły lata asertywnej strategii Putina. Spełzły wszelkie nadzieje na demokratyzację czy modernizację na modłę zachodnią. Kreml znów zaczął zaskakiwać swoją zdecydowaną postawą, co spotkało się z poważnym niezrozumieniem na Zachodzie. Wielu bowiem ekspertów, jak i polityków nie doceniało ani rosyjskiego dziedzictwa, ani nie potrafiło właściwie pojąć współczesnych racji rosyjskich. Tylko ktoś skrajnie niedouczony i naiwny mógł sobie obiecywać, że Rosjanie bez większego sprzeciwu zgodzą się na wszystkie warunki zachodnie, zapominając o swojej tożsamości. Przecież nie jest prawdą twierdzenie, że to, co dobre dla Ameryki, równie dobrze służy reszcie świata. W kontekście analogii między polityką USA wobec Kosowa a aneksją Krymu Putin ironicznie spopularyzował rzymskie powiedzenie: Quod liced Iovi, non licet bovi (co wolno Jowiszowi, nie wolno wołowi). Wbrew tej logice, rosyjski niedźwiedź (nie wół) nie musi nikogo pytać o zgodę, nikt nie może stanąć na jego drodze.

Słabość dyplomacji

Zjawisko wzajemnej mispercepcji utrzymuje się dotąd po obu stronach. Każda z nich zarzuca drugiej fałszywe pojmowanie historii, złe intencje i ekspansjonistyczne motywy. Szkopuł tkwi także w tym, że współczesna dyplomacja każdej ze stron, pełna uproszczonych analogii historycznych, retorycznych chwytów i teatralnych gestów nie pomaga ani Rosji, ani Zachodowi w wyjściu z trudnej sytuacji. Dlatego cenne są głosy takich amerykańskich intelektualistów i polityków, jak Jack Matlock, Robert Gates czy Henry Kissinger, którzy wykazują nie tylko dużą przenikliwość analityczną, jako doświadczeni badacze i politycy, ale także starają się empatycznie zrozumieć racje drugiej strony.
Niestety, ich stanowiska i opinie są radykalnie odmienne od dominujących poglądów w establishmencie amerykańskim*.

Zwracają oni uwagę na to, podobnie jak czyni to w Rosji Dmitrij Trenin, że nie tylko Stany Zjednoczone wygrały „zimną wojnę”. Do jej pozytywnego zakończenia przyczynił się sam Związek Radziecki, który pod rządami Michaila Gorbaczowa przeprowadził „aksamitny” rozwód ze swoimi satelitami w Europie Wschodniej i w sposób pokojowy zdemontował komunizm u siebie. To nie zostało docenione na Zachodzie. Podobnie przywódcy mocarstw zachodnich nie uznali za słuszne przyznania Rosji od samego początku właściwego statusu w ich gronie, co spowodowało narastanie traumy, przypominającej niemiecki syndrom powersalski.

Nie trzeba mieć specjalistycznej wiedzy, aby stwierdzić, że rozszerzanie NATO na wschód było niczym innym jak napędzaniem strachu Rosji, która uważała ten sojusz za bezpośrednie zagrożenie swoich żywotnych interesów bezpieczeństwa. Syndrom „oblężonej twierdzy” nie jest bynajmniej wymysłem propagandy, stał się objawem lęków elit i społeczeństwa przed „zepchnięciem do narożnika”.
Jak pisał Marvin Kalb, „Putin żyje w osobliwym zakątku Kremla, gdzie współistnieją strach i nieposkromiona pycha splątane w niezdarnym uścisku” . Szkoda tylko, że ten przenikliwy obserwator dziejów Rosji nie zauważył, gdzie tkwią przyczyny takiego syndromu osaczenia, odcięcia i izolacji.

Syndrom ten znajduje odbicie w narastającej asertywności, a nawet agresywności polityki rosyjskiej w odpowiedzi na posunięcia Zachodu. Najostrzej przejawiło się to przy okazji wojny gruzińskiej 2008 roku i wojny na Ukrainie w 2014 roku. Rosja dokonała wówczas zdecydowanych posunięć militarnych, które zaczęły grozić istniejącemu status quo. To, co było pierwotnie skutkiem polityki ekspansji Zachodu, stało się dla niego źródłem nowych zagrożeń. W istocie po tych wydarzeniach najwięcej strachu wywołuje nie realna polityka Putina, lecz niepewność co do dalszych jego posunięć.

Stany Zjednoczone traktują Rosję protekcjonalnie, mimo jej potencjału nuklearnego, który równoważy potęgę amerykańską. Rosja uchodzi za wiarygodnego gracza w „klubie atomowym”, stąd nie wymaga szczególnej troski ze względu na ciągle utrzymujący się „pat atomowy”. Więcej strachu niż ona napędzają Ameryce rakiety północnokoreańskie, czy ambicje nuklearne Iranu. W stosunkach z Moskwą brakuje jednak dialogu na temat kontroli zbrojeń strategicznych, co może skończyć się nieprzewidzianymi konsekwencjami z uwagi na wprowadzanie przez obie strony strategicznych systemów nienuklearnych. Poza tym w dialogu rozbrojeniowym dla zwiększenia jego skuteczności powinny brać udział także Chiny, ale Stanom Zjednoczonym na tym specjalnie nie zależy.
Inna groźba ma związek z aktywnością sił powietrznych i morskich w różnych obszarach granicznych między Rosją a NATO. Incydenty w powietrzu czy na morzu, prowokacyjne manewry i gry wojenne, a także rozmieszczanie broni i wojska przez każdą ze stron konfrontacji pozostają obecnie tematem najważniejszych doniesień agencji informacyjnych. Należy zauważyć rosyjskie zdolności operowania na wielu teatrach wojennych także na poziomie podprogowym, tzn. z możliwością wykorzystania „wojen hybrydowych”, które zwiększają ryzyko konfrontacji zbrojnej na wielką skalę.

Nowa zimna wojna

Wbrew zaostrzonym sankcjom i atmosferze wokół Russiagate w USA istnieje pewien respekt dla Rosji i Putina, którego traktuje się mimo wszystko jako racjonalnego decydenta, realizującego bezwzględnie interesy swojego państwa. Amerykanie podkreślają oczywiście słabości gospodarki rosyjskiej, zarzucają Putinowi ograniczanie wolności i łamanie zasad państwa prawa. Jednocześnie te same amerykańskie administracje wspierają skrajnie konserwatywne i reakcyjne państwa arabskie (Arabia Saudyjska), nie występują przeciw odwrotowi Turcji od demokracji, ani nie krytykują satrapii środkowoazjatyckich, często sprzężonych z Rosją.

Stan napięć między Rosją a Zachodem od kilku lat porównuje się do „nowej zimnej wojny”. Wprawdzie Rosji nie dzielą od Zachodu takie różnice ideologiczne jak kiedyś, ale propaganda zachodnia usilnie wmawia, że ta analogia jest jak najbardziej uzasadniona. Rosja nie przyjęła bowiem po klęsce w „zimnej wojnie” wartości zachodnich i nie podporządkowała się prymatowi USA w świecie.
Przeciwnie, po okresie „smutnej” dekady lat dziewięćdziesiątych ub. wieku zaczęła demonstrować swoje odrębne stanowisko w wielu sprawach międzynarodowych, a także zabiegać o odbudowę swojej mocarstwowości. Wszystko to oddaliło ją raczej niż przybliżyło do Zachodu.

O ile nawet stosunki z Europą Zachodnią wyglądały całkiem optymistycznie, o tyle obawa Ameryki przed podważaniem jej autorytetu i hegemonii spowodowały, że cała reszta Zachodu znalazła się wnet pod amerykańską presją. Przede wszystkim Zachód przypisuje sobie przewagi moralne, które dają mu prawo osądzać Rosję i stosować wobec niej rozmaite środki nacisku, w tym sankcje.

W Europie Zachodniej, mimo nastrojów rusofobicznych, ciągle utrzymuje się przekonanie, iż bez udziału Rosji trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie systemu bezpieczeństwa światowego, podobnie jak trudno byłoby ją wykluczyć z obrotu surowcowego czy zaopatrzenia energetycznego. Choć nie wypowiada się tej konstatacji wprost, ale wielu obserwatorów przyznaje, że to nie rosnąca potęga, ale słabość Rosji może mieć dramatyczne następstwa dla ładu międzynarodowego, zwłaszcza w jej bezpośrednim sąsiedztwie (D. Trenin, Should We Fear Russia? Polity Press, Cambridge 2017).

Konfrontacja czy pragmatyzm?

Obecnie na Zachodzie ścierają się dwie strategie postępowania wobec Rosji, których rezultatów nikt nie jest w stanie przewidzieć. Jedna z tych strategii ma charakter konfrontacyjny. Chodzi w niej o konsekwentne ukaranie Rosji, zmuszenie jej do wycofania wojsk z Ukrainy i rezygnacji z kontroli nad Krymem oraz doprowadzenie do dyskredytacji władcy Kremla, poprzez jego upokorzenie i ostateczne odsunięcie od władzy. ** Jest to strategia prowojenna.
Druga ze strategii ma charakter akomodacyjny i bardziej pragmatyczny. Nie odwołuje się do pryncypiów moralnych i prawnych, lecz do oceny stanu faktycznego, przede wszystkim stosunku sił między Ukrainą a Rosją.

Na bazie istniejącego status quo należy poszukiwać rozwiązań pośrednich, jakiegoś modus vivendi. Trzeba przyjąć do wiadomości, że Rosja ani nie zrezygnuje z Krymu, ani też nie ustąpi na Ukrainie. „Putin rzucił Zachodowi niebezpieczne wyzwanie i Zachód musi znaleźć magiczną formułę, jak zakończyć małą wojnę, zanim przerodzi się w wielką” (Kalb). Pokładanie wiary w „magicznych formułach” bardziej świadczy o bezradności Zachodu, a nie o jego racjonalnej kreatywności dyplomatycznej. Brakuje zwykłej dobrej woli pośród zachodnich elit politycznych, a nawet szerszych kręgów społecznych, które zostały ukształtowane w triumfalizmie pozimnowojennym, pod sztandarami „końca historii” i zwycięstwa zachodnich wartości w skali całego świata.

Wyjście z sytuacji będzie niezwykle trudne, gdyż iluzje i psychologiczne nastawienia trwają dłużej, niż fakty, które je do życia powołały. Jeśli jednak w ostatecznym rachunku istnieje wybór między wojną z Rosją a kompromisowym rozwiązaniem, nawet kosztem Ukrainy, Zachód na czele z USA wybierze kompromis. Nikt bowiem na Zachodzie nie chce „umierać za Kijów”.
Jeśli uzna się, że i Zachód - jak pisał Kissinger – nie jest bez winy, wówczas „rzeczowa ocena” obecnej sytuacji na Ukrainie prowadzi do nieuniknionego wniosku: „Jeśli Ukraina ma przetrwać, nie jako upadłe państwo, lecz jako jedno z tych, które posiada wystarczające możliwości, aby regulować swoje rachunki, musi najpierw dobić targu z Rosją w kwestiach politycznych i gospodarczych, głównie dlatego, że nie ma innego wyboru. Jeżeli Zachód i Stany Zjednoczone nie zdecydują się pokryć długów Ukrainy i walczyć w jej obronie, Ukraina nieubłaganie pozostanie podatna na rosyjskie naciski. Jest niewiele powodów, aby wierzyć, że Zachód pragnie obecnie wziąć na swoje barki to niebezpieczne i kosztowne brzemię” (Kalb).

A w Polsce…

W Polsce katastrofalne wizje na temat agresywności Rosji, roztaczane w wystąpieniach polityków i w mediach, prowadzą nie tylko do wzrostu nastrojów rusofobicznych, ale także motywują władze do podejmowania działań mobilizacyjnych, usprawiedliwiają militaryzację państwa oraz pilne poszukiwanie „twardych” gwarancji sojuszniczych. Strach związany z istnieniem wspólnego wroga jest „karmą polityczną” dla sojuszu polsko-amerykańskiego.

Polscy decydenci polityczni muszą rozważyć, czy w razie ewentualnej utraty gwarancji ze strony amerykańskiego protektora Polska potrafi utrzymać swoją pozycję i obronić swoje racje w stosunkowo nieprzyjaźnie usposobionym do niej bezpośrednim sąsiedztwie. Oparcie strategii bezpieczeństwa, a także zaopatrzenia gazowego wyłącznie na gwarancjach amerykańskich niesie duże ryzyko niepewności ze względu na nieprzewidywalność polityki administracji amerykańskiej. Doświadczenie uczy, że Amerykanie realizują przede wszystkim swoje interesy, a nie kierują się sentymentami, jak to niekiedy jest odbierane nad Wisłą.
Strach ma więc różne oblicza. Nie jest nim bynajmniej jedno źródło zagrożeń. Czasem nawet bliski sąsiad i sojusznik, jakim są Niemcy, może być przyczyną odradzania się fobii i narastania niepokojów. Zwłaszcza groźba niemiecko-rosyjskiej współpracy gospodarczej, w tym zaopatrzenia energetycznego, jest traktowana jako główne źródło zagrożeń.
Niemałą rolę w kreowaniu atmosfery strachu odgrywają Stany Zjednoczone, które promują własny gaz na rynkach środkowoeuropejskich, a także obawiają się wzrostu niezależności Niemiec i ich zbliżenia z Rosją. Omijanie przez rosyjski tranzyt gazowy takich państw jak Polska czy Ukraina nie tylko pozbawia te państwa zysków, ale marginalizuje je wobec głównych źródeł zaopatrzenia. Wszystko to rodzi opór zarówno w Warszawie, jak i w Brukseli czy Waszyngtonie.

Mało kto spośród polskich polityków zdaje sobie sprawę z tego, że emocje oparte na strachu odkładają się trwale w pamięci zbiorowej. Raz wywołany strach trudno potem usunąć. Staje się on endemiczną cechą zbiorowości, tkwiącą immanentnie w jej tożsamości, dziedziczonej z pokolenia na pokolenie. Strach wobec Rosji nakręca postawy pesymistyczne, karmi polską martyrologię historyczną i ze względu na degradację więzi sąsiedzkich prowadzi do budowania trwałych mentalnych murów i kordonów. Ogranicza nawet rutynowe gesty dyplomatyczne, które od najdawniejszych czasów są świadectwem dobrej woli i przyjaznego nastawienia do siebie.
Odgrzewanie starych krzywd i kreowanie nowych jest wyłącznie źródłem kolejnych niepotrzebnych zadrażnień i niezrozumiałych prowokacji. Od strony Rosji nie będzie wiało grozą jedynie wtedy, gdy Polacy – uznając geopolityczną asymetrię i realny stosunek sił - zaczną poszukiwać pragmatycznego kompromisu, domagać się respektu dla siebie, ale i szanować jej odmienność oraz różnice zdań na wielu polach międzynarodowej aktywności. W obecnej sytuacji politycznej w Polsce jest to jednak marzenie ściętej głowy.
Stanisław Bieleń

Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.

* Paradoks dzisiejszej sytuacji nasyconej fobiami i lękami, a nawet obsesją na tle rosyjskim powoduje, że z politycznego punktu widzenia bezpieczniej jest być antyrosyjskim. Kontakty z politykami rosyjskimi, a nawet z ambasadorem Rosji w państwie pobytu mogą być źródłem poważnych kłopotów. Ostrzał medialny obejmuje także specjalistów od spraw rosyjskich, którzy często wolą się nie wychylać, aby nie stracić posad czy dotychczasowych koneksji.

**(Znawcy rosyjskiej problematyki (np. Richard Pipes) przestrzegają, że zniknięcie Putina i zastąpienie go kimś innym w aktualnych uwarunkowaniach nie spowoduje żadnej pożądanej przez Zachód zmiany. Przeciwnie, nigdy nie wiadomo, czy Putin nie zostanie zastąpiony kimś gorszym i bardziej radykalnym. Otacza go bowiem klika ultranacjonalistycznych zelotów i każdy z nich może być z perspektywy Zachodu gorszy niż Putin.