banner


Książka Profesora Witolda Modzelewskiego pt. Polska-Rosja. Cud nad Wisłą – zwycięstwo zapowiadające katastrofę, składająca się z 46 szkiców, dostarcza interesującego materiału do przemyśleń, nie tylko na tematy historyczne, związane z minionym stuleciem, ale także na tematy całkiem współczesne, nawet bieżące. Profesor Modzelewski konsekwentnie pokazuje, że niezależnie od ról zawodowych i społecznych, trochę w ramach hobby, trochę na przekór panującym modom, można podejmować tematy trudne i odkrywać nowe przestrzenie ich interpretacji, zawstydzając przy okazji zawodowych historyków i politologów.

Mit cudu nad Wisłą

Autor stawia przed czytelnikiem zadanie nie tyle odrobienia na nowo historycznej lekcji o wojnie polsko-bolszewickiej, ile spojrzenia na wydarzenia tamtych czasów kompleksowo. Już z pierwszych stron książki wyziera jednoznacznie prawda, której nie doświadczymy w żadnych przekazach rocznicowych, że nie byłoby „cudu nad Wisłą” bez wcześniejszej agresji polskiej na Ukrainę. Aż dziw bierze, jak przemilczano rok temu rocznicę wojny polsko-ukraińskiej, a przecież tak lubimy na pokaz celebrować heroizm „lwowskich Orląt”. Dlaczego znamienny emblemat polskiego cmentarza wojennego we Lwowie – kamienne lwy - nadal pozostaje zapakowany w paskudnych skrzyniach i nikt w Polsce nie potrafi przekonać włodarzy grodu nad Pełtwią do respektowania bliskiej sercu Polaków, a przecież dziś już niegroźnej wobec Ukraińców symboliki?

Przy okazji warto powtórzyć kolejny raz pytanie, dlaczego historycy z akademickimi stopniami i tytułami naukowymi bezkrytycznie powielają legendę wojny polsko-ukraińskiej, zbudowaną przez piłsudczyków? Autor pokazuje na przykładzie wyprawy kijowskiej, jak stanowienie Ukraińskiej Republiki Ludowej – tworu niemieckiego, przy udziale Piłsudskiego, mogło zaszkodzić niepodległej Polsce. Nawet „bez Galicji Wschodniej owa »URL« byłaby państwem większym od Polski, ludniejszym, a przede wszystkim bogatszym i o wyższym przyroście naturalnym.
Realnym efektem tejże wyprawy (kijowskiej), gdyby osiągnięto jej deklarowany cel, byłoby wykreowanie państwa wrogiego i oddanie pod jego władze całej polskiej i żydowskiej ludności zamieszkującej te ziemie, czyli pogromy i rzezie z czasów drugiej z wielkich wojen mogłyby się zacząć dużo wcześniej. Nie byłoby więc żadnych »Kresów Wschodnich«, tylko nacjonalistyczne i antypolskie państwo rządzone prawdopodobnie tak samo źle, jak obecna Ukraina”.
Nasuwa się więc automatycznie pytanie, komu w dzisiejszej Polsce zależy na stawianiu pomników Symona Petlury, tak jak to się ostatnio stało w Skierniewicach. Gdy wicepremier i minister kultury ogłasza Petlurę przy tej okazji jako prezydenta Ukrainy w latach 1919-1921 (jakiej Ukrainy?), to jest to nie tylko kolejne zakłamywanie historii, to także dowód posługiwania się dla celów politycznych historyczną fikcją.

Mit nowej okupacji

Profesor z uwagą śledzi losy mitu o „cudzie nad Wisłą”. Stwierdza, że znając wszystkie uwarunkowania konfliktu 1920 roku cudem było nie tyle zwycięstwo nad bolszewikami (po 19 latach przyszła haniebna klęska), ile odrodzenie Polski w nowej, antyniemieckiej wersji w 1945 roku. „Ten cud jest dziś zapomniany, ale okazał się o wiele trwalszy od Cudu nad Wisłą”. Klęska sanacji w 1939 roku i potwierdzona w 1945 roku powinna pozbawić wszystkich epigonów i egzegetów jakiejkolwiek podstawy do kultywowania przegranych idei i hołubienia skompromitowanych wodzów.
Tymczasem „współczesne urojenia nowej polityki historycznej o »nowej okupacji«, »dwóch wrogach« i tym podobnych wytworach »nowej narracji« mają się nijak do przeszłości”. Diagnozy historyczne na temat sowieckiej okupacji kojarzą się z „poprawnością idioty”.

Istnieje duża asymetria w traktowaniu przez Polskę Niemiec i Rosji ze względu na ich rozliczenia z „demonami historii”. Polacy okazali się bardziej skłonni do wybaczenia Niemcom niż Rosjanom, mimo że okupacja niemiecka pochłonęła zdecydowanie więcej ofiar w społeczeństwie polskim niż okupacja sowiecka. Hitler stawiał na eksterminację narodu polskiego, podczas gdy Stalin dążył do jego zniewolenia. Polski pisarz Andrzej Szczypiorski ujął to w ten sposób: „Kiedy na powojennych gruzach powstała Polska Ludowa, oznaczało to dla olbrzymiej większości narodu ocalenie, które nadeszło w przeddzień niemieckiej zagłady. Polacy uciekli Hitlerowi spod łopaty. Kto tego nie pojmuje, niczego z tamtej epoki nie pojmuje”. Upór Stalina, aby powojenna Polska miała stabilne, trwające do dzisiaj granice, jest kojarzony raczej z chytrością i przebiegłością Gruzina, a nie z korzyściami, jakich Polska doświadcza do dzisiaj. Polska nie chce i nie potrafi uszanować „wrażliwości” Rosji, jeśli chodzi o jej rolę w II wojnie światowej, ale łatwo ulega presji Izraela czy Ameryki, jeśli chodzi o obronę ich „prawdy historycznej”.

Mit mocarstwowy

W książce powraca natrętne pytanie o wszechobecną skłonność do mistyfikacji i mitologizacji polskiej historii przez kolejne pokolenia Polaków, a co jeszcze bardziej irytujące, pytanie o niezdolność do rewizji, i dalej – odrzucenia tego, co zostało zafałszowane dla potrzeb walk politycznych w różnych okresach. Przy czym najtrwalszymi są wybrane mity personalne, przybierające postać symboli narodowych, których pielęgnowanie jest rzekomo świadectwem lojalności patriotycznej.
Polacy, licząc od 1920 roku, lubią powtarzać swoje zasługi w powstrzymaniu nawały bolszewickiej. Szczególnie często cytowana jest wypowiedź lorda Edgara d’Abernona o 18. decydującej bitwie w dziejach, gdy tymczasem na Zachodzie ówczesne awanturnictwo Polski miało bardzo złą prasę. Zwłaszcza Anglicy z wspomnianym „lordem” wypowiadali się o Polakach z pogardą i poczuciem wyższości. Warto zresztą zwrócić uwagę, jak wielu obserwatorów sceny europejskiej – od Kanta począwszy, przez Carla von Clausewitza, po Ottona von Bismarcka wypowiadało się na temat braku instynktu państwowego u współczesnych im Polaków. Zwalano zawsze taką krytykę oczywiście na karb buty niemieckiej (pruskiej), zamiast traktować te uwagi jako powód do przemyśleń nad własną sprawczością wszelkich nieszczęść.

Kolejny raz w wywodach Autora przewija się problem uczciwej i rzetelnej diagnozy interesu narodowego, który bazuje na sentymentach pseudomocarstwowych. Polskie myślenie imperialne – dla wielu samo sformułowanie ociera się o herezję – bazuje ciągle na mrzonkach i fałszywych przesłankach, tak po 1918 roku, jak i obecnie. Profesor pokazuje, że państwa sąsiadujące z Polską na Wschodzie są bardziej antypolskie niż antyrosyjskie. Nie było zatem szans ani na odtworzenie dawnej Rzeczypospolitej (skąd więc „Polska Odrodzona?” Powstało przecież państwo bez granic przedrozbiorowych!), ani na żadną federalizację. Podobnie nie ma obecnie przesłanek – poza fałszywą suflerką zza oceanu – dla regionalnego przywództwa w ramach wymyślanych formatów Trójmorza (mutacji dawnego Międzymorza)*.

Polska idea historiozoficzna „wypychania Rosji z Europy” jest konsekwencją geohistorycznej porażki szlacheckiego imperium w XVIII wieku. Od tego czasu przy narastającej przewadze rosyjskiej potęgi i ogromnej asymetrii potencjałów, jakiekolwiek myślenie o odbudowie polskich wpływów na Wschodzie należy do sfery rojeń i fantazji, a nie realnej polityki. Rojenia te nie mają szans realizacji nie tylko ze względu na słabość polityczną i gospodarczą, ale także są formułowane wbrew woli protektorów zewnętrznych, zwłaszcza Niemiec oraz wbrew woli wschodnich sąsiadów, przeciwnych odbudowie jakiegokolwiek panowania polskiego. Wydaje się ponadto, że polskim politykom rusofobia przesłania wyczucie groźby ze strony ościennych nacjonalizmów, a także jest rezultatem braku zrozumienia dla dynamiki współczesnej geopolityki.

Mit prometeizmu

Decydenci w Polsce, a za nimi bezkrytyczne media (tzw. usługowy komentariat) przyjmują ochoczo wszelkie prognozy dotyczące relatywnego i realnego spadku znaczenia Rosji w stosunkach międzynarodowych. Nie chcą wszak zrozumieć jednej najważniejszej determinanty. Dla Polski z powodu geografii Rosja – silna czy słabsza - zawsze pozostanie realnym wyzwaniem i źródłem zagrożeń, zwłaszcza wtedy, kiedy w oficjalnej doktrynie państwowej będzie nazywana wrogiem. Profesor konstatuje, że Józef Piłsudski nie rozumiał kiedyś geopolityki, ale dzisiejsi politycy III i IV RP nie są bynajmniej od niego lepsi.

Skrajna głupota i brak wyczucia powodują, że polskie rządy od trzech dekad pchają się z poparciem dla Ukrainy, Litwy i Białorusi, gdy naprawdę państwa te ze swojej istoty są antypolskie (żywa jest w nich pamięć feudalnego ucisku, agresji, pańskiej pychy) i takiego poparcia nie oczekują. Niezależnie od tego, kto będzie tam sprawował władzę, nastroje społeczne zawsze będą wobec Polski powściągliwe i niechętne. „Dlaczego więc mamy się cieszyć i wspierać te państwa, które przecież własną tożsamość budują poprzez wyplenienie polskich śladów na swoich już ziemiach”. Wystarczy pojechać na Ukrainę i zobaczyć, jak miejscowi obchodzą się z zabytkami kultury polskiej, na przykład w Podhorcach czy Podkamieniu. Może więc warto zastanowić się i zaprzestać ślepej reprodukcji epigońskiego prometeizmu (uprawianego przez takie ośrodki, jak „Nowa Europa Wschodnia”, Fundacja Batorego, Studio Wschód TVP, Telewizja „Biełsat” i in.), a postawić na krytyczne przewartościowanie Wschodu.

Zastanawia fakt, że domorośli analitycy zajmujący się polityką wschodnią nie chcą dostrzec tej nagiej prawdy, że Polska obecnie nie liczy się w żadnym formacie dyplomatycznego układania się z Rosją, nie bierze udziału – poza histerycznym krzykiem – w rozwiązaniu konfliktu na Ukrainie, ani nie zapobiega agonii tego państwa, wreszcie na własne życzenie jest eliminowana z dialogu międzynarodowego, zwłaszcza z Niemcami i Francją.
Czy naprawdę tak trudno dostrzec, że relacje Polski z Rosją są dyktowane przez obce interesy, a Polska kolejny raz w historii – tym razem w sposób bardziej zawoalowany – jest wprzęgana w rydwan antyrosyjskiej polityki ze szkodą dla interesów własnych? W czyim więc interesie działają media w Polsce i komu służy antyrosyjski jazgot komentatorów i pseudoanalityków? W dyplomacji występują okresy lepsze i gorsze, ale od starożytności wiadomo, że jest to jedyne narzędzie przywracania normalności w świecie skonfliktowanych graczy. Gdzież więc podziała się dyplomacja Rzeczypospolitej?
Przy okazji Autor odnotowuje nie bez racji, że inteligencja PRL-owska, często o chłopskim rodowodzie, miała więcej wspólnego z inteligencją przedwojenną, niż obecne bezrozumne wirtualne stado postinteligentów i osteuropejczyków. Było więcej szacunku dla odmienności i respektu dla reguł gry. Także u schyłku I Rzeczpospolitej – w czasie reform Sejmu Czteroletniego – wykształciło się pokolenie polityków zdolnych do realistycznego poszukiwania kompromisu.

Mit sanacji

Książka stanowi pretekst do dyskusji o tzw. polityce historycznej, uprawianej przez każdą ze stron debat i sporów politycznych. Profesor wprowadza termin „myślozbrodni”, odnoszący się do zakazu „pisania historii na nowo”. A niby dlaczego nie, jeśli dotychczasowe jej wersje są tak okrutnie zafałszowane? Smutkiem jednak napawa to, że tzw. polityka historyczna jest prowadzona przez ludzi, którzy z powodu deficytów edukacyjnych i niewiedzy, złej woli i politykierstwa, a także niedojrzałości emocjonalnej, zacietrzewienia, prymitywnych obsesji i uprzedzeń są gotowi negować to, co dla Polski korzystne i w praktyce działać na jej szkodę. „Bóg pokarał nas w sposób wyjątkowo perfidny”. Nie brakuje szalbierzy, którzy uważają, że ich zasługi historyczne nie zostały odpowiednio docenione. Pasują siebie na mężów opatrznościowych, a nielotom urastają skrzydła.
Stygmatyzowanie niepoprawnie myślących, negacja pluralizmu poglądów i kabotynizm polityczny – to najdelikatniejsze z określeń, odnoszących się do cech owej „polityki historycznej” (zwłaszcza do stosunków polsko-rosyjskich).

Całość spojrzenia na minione stulecie determinuje „syndrom ogłupienia zbiorowego” na tle apologetyzacji Piłsudskiego, który był (jakoby) zwycięzcą w wojnie polsko-bolszewickiej i jedynym obrońcą polskiej niepodległości przed „nawałą ze wschodu”. Można byłoby zawołać, a gdzie Witos, Daszyński, Paderewski, Korfanty, gdzie gen. Rozwadowski? Była to bezsensowna wojna, która przyniosła ogromne straty ludzkie i materialne, na dodatek była katastrofą odłożoną w czasie.

Historyków nie interesuje kwestia racjonalności i skuteczności w ówczesnej polityce oraz nieudolność dowodzenia samego Piłsudskiego.
Dziedzictwo romantyczne i insurekcyjne tkwiące w jego pokoleniu warunkowało postawy „wrodzonej wrogości wobec »reakcyjnej« Rosji i proniemieckich sympatii”. Silne były związki osobiste i polityczne między polskimi i rosyjskimi socjalistami (bolszewikami), wspierane „z tej samej kasy niemieckiego i austriackiego wywiadu”, co oznacza tę samą legitymizację władzy bolszewików i Piłsudskiego.

Odsłaniając kolejny raz tajemnice w kreowaniu przez piłsudczyków kultu Marszałka, Profesor swoją krytykę kieruje przede wszystkim pod adresem współczesnych polityków polskich, którzy niczym infantylne grupy rekonstrukcyjne chcą przywrócić do życia coś, co już dawno powinno być pogrzebane. Epigonizm neosanacji jest szkodliwy tak w sensie politycznym, jak i poznawczym.

Mit Piłsudskiego

Z pewnością inaczej wyglądałaby obecnie Polska, gdyby w ciągu trzech minionych dekad zamiast pomnikomanii i kultywowania legendy postawiono na przyswojenie prawdy o dyktatorze. Piłsudski przecież, niezależnie od wątpliwej roli w przywracaniu Polski na mapę świata, kilka lat po odzyskaniu niepodległości obalił demokrację w drodze krwawego zamachu, czyli popełnił zbrodnię, za którą nigdy nie został ukarany. Co najwyżej, odpowiedział „przed Bogiem i Historią”, czyli przed nikim. III RP stawiała mu pomniki, zbudowała muzeum, nazywała jego imieniem ulice i instytucje publiczne. To spowodowało powszechną dezorientację w wartościowaniu tego, czym jest demokracja, a czym autorytaryzm.

Kult dyktatora wprowadził do polskiej mentalności dysonans poznawczy, którego nie chcą rozwiązać politycy rządzący Polską od trzech dekad. Jest im na rękę odwoływanie się do myśli Marszałka, że społeczeństwo jest niedojrzałe, po gombrowiczowsku infantylne, więc tylko wybrańcy narodu wiedzą, jak nim zarządzać. Ciągoty autorytarne są więc usprawiedliwiane, a demokracja i praworządność (wymawiana przez polityków obozu rządowego z sarkastycznym przedrostkiem „tak zwana”) mają w polskiej kulturze politycznej słabą sankcję etyczną.
Traktowana jak zaklęcie „racja stanu”, dowolnie interpretowana rzekomo zgodnie z „wolą suwerena” dopuszcza obecnie wszelkie nadużycia i sprzyja ciążeniu ku dyktaturze. „W żadnym współczesnym państwie Unii Europejskiej – pisze Autor – nikt nie miałby odwagi ani nawet chęci propagować bezkrytyczny i całkowicie oderwany od ówczesnych i współczesnych realiów historycznych wizerunek jakiegokolwiek polityka, a przy tym skrzętnie recenzować lub wręcz zwalczać wszelkie niepasujące do obowiązującej legendy fakty, a nawet opinie”.
Przeklęte dziedzictwo Piłsudskiego kładzie się cieniem na Święcie Niepodległości 11 listopada, które przekształcono nie bez udziału rządzących w festiwal nienawiści i emanację przemocy.

Moda wśród rządzących na powoływanie się na „ojców niepodległości” – Piłsudskiego, ale i Dmowskiego - pozwala im postrzegać siebie jako strażników tradycji patriotycznej i narodowej, bez głębszej refleksji nad tym, że owi „ojcowie” nie tylko serdecznie się nienawidzili, ale i zasługują na zwyczajne zapomnienie ze względu na liczne grzechy polityczne. Na przykład z okazji nazwania Dworca Wschodniego w Warszawie imieniem Romana Dmowskiego (10.11.2020 r.) największa opozycyjna gazeta wobec rządu donosiła, iż jest on nie tylko patronem współczesnych polskich nacjonalistów, ale był także „przeciwnikiem przyznania kobietom praw wyborczych, antysemitą i ksenofobem. Najwyraźniej rządzącym to nie przeszkadza” („Gazeta Wyborcza”, 13.11.20).

W tym kontekście, niezależnie od ideowych nastawień, należałoby zadać podstawowe pytanie: jaki sens wychowawczy dla dzisiejszych pokoleń mają nazwiska kontrowersyjnych i niejednoznacznych postaci, które już dawno przeszły do historii? Dlaczego nie antycypujemy przyszłości, tylko ciągle zapatrzeni jesteśmy w przeszłość, która przecież nie jest ani świetlana, ani chwalebna?

Mity do obalenia

Wniosek, jaki wynika z kolejnej książki Profesora Modzelewskiego odnosi się przede wszystkim do postulatu przewartościowania oficjalnie zadekretowanej przez świat polityki i mediów tzw. narracji historycznej. Trzeba powrócić do studiowania archiwów, zrewidować doktrynę państwową, a przede wszystkim odejść od tzw. polityki historycznej, opiewającej heroizm i martyrologię tych, którzy niekoniecznie w świetle faktów zasłużyli na pamięć i sławę.

Wydaje się, że nadchodzi czas wymiany elit politycznych w Polsce. Będzie dobra okazja, aby po nowemu spojrzeć na legitymizację rządów nie tylko Józefa Piłsudskiego. Trzeba będzie przede wszystkim odbrązowić ruch „Solidarności”, finansowany z zachodnich funduszy, a także spojrzeć na uczciwość postaci symbolizujących ten ruch, od Lecha Wałęsy zaczynając (jego zresztą dotąd nie oszczędzano), ale także kardynałów, biskupów i świeckich arywistów, od Leszka Balcerowicza począwszy. Trzeba wreszcie postawić pytania o nieuchronność takiej, a nie innej ścieżki transformacji w stronę kapitalizmu, której kosztów społecznych nikt dotąd nie chce policzyć.

Potrzebna jest poważna dyskusja o statusie międzynarodowym Polski. Czy jest on warunkowany naturalnym prestiżem i dobrą reputacją Polski, czy tylko opiera się na woli hegemonicznego imperium i jego kosztownym parasolu ochronnym. Nikt zresztą nie jest w stanie ocenić realnych wartości amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa.

Bezsensowna kasandryczna narracja antyrosyjska ma służyć zdobywaniu powszechnego społecznego poparcia dla proamerykańskiej polityki. Przy okazji powstaje pytanie, jak określana jest tzw. wola większości, bez uwzględnienia której wyrażono zgodę na stacjonowanie i utrzymanie obcych wojsk oraz na kosztowne inwestycje zbrojeniowe. Ta polityka wcale nie jest „nasza”, jak często definiuje ją Profesor. Ona jest polityką konkretnego rządu i to ten rząd (tak jak poprzednie i każdy kolejny) powinien ponosić za nią odpowiedzialność, a nie my wszyscy. W tych hasłach o „naszości” pobrzmiewa naiwne zawołanie, że „nie oddamy ani guzika”, po czym w razie zagrożenia pierwsi „wieją” politycy i dowódcy.

Antyrosyjskość nie popłaca także na salonach europejskich. Nawet w najbliższym sąsiedztwie nie uległy jej takie państwa, jak Węgry (niby największy sojusznik w regionie), Słowacja, Węgry czy Austria. Niemcy i Francja prowadzą dwutorową politykę wobec Rosji (trochę sankcji i trochę biznesu). Inni, jak Włosi czy Hiszpania wolą robić interesy i nie wygłupiać się z krytyką Putina.

Mit potęgi III RP

Podnosząc problem polskiej tożsamości międzynarodowej Autor brutalnie odkrywa to, co jest istotą polskiego kapitalizmu, bogacenie się, by jak najszybciej pożegnać się z polską biedą. Realia pokazują, jak Polska została zmarginalizowana w międzynarodowym podziale pracy w porównaniu z PRL („umieliśmy produkować statki i samoloty, nawet odrzutowce”). Peryferyzacja państwa polskiego w systemie międzynarodowym jest faktem.
Polski kapitalizm jest patologiczny i postkolonialny. Przywileje dla tzw. zagranicznych inwestorów kosztem polskiej konkurencji są dowodem działania rządzących na szkodę Polaków. Przeprowadzone w imię obcych interesów „odprzemysłowienie” Polski pokazuje, że był to rezultat zamierzonego działania, a nie przypadek. „Jedyną naszą wielką szansą było zdobycie rynków wschodnich, a przede wszystkim rosyjskiego, bo na zachodnim nikt nie pozwoli nam urosnąć do zbyt dużych rozmiarów. To wtedy nasi »partnerzy strategiczni« narzucili nam antyrosyjską retorykę i udział w sankcjach ekonomicznych, które na wiele lat wyeliminowały nas z tamtego rynku”.

Można by postawić pytanie, po co nam historia, jeśli zamiast „magistra vitae” prowadzi ona do ogłupiania mas i cynicznej gry politycznej. Przed historykami młodego pokolenia stoi przede wszystkim zadanie uwolnienia badań od ich instrumentalizacji politycznej. Czas skończyć z anachronizmami i parodią dyskusji historycznej o „geniuszach narodu”. Należy odbrązowić postaci wyniesione na pomniki (w tym także „polskiego papieża”), zrewidować pod kątem prawdy ich kariery, napisać nowe biografie i rzetelnie osądzić minione formacje polityczne. Wtedy przyjdzie także czas na osądzenie elit III RP, które powtarzając błędy przeszłości stały się wykonawcą obcych interesów.

Co szczególnie dziwi, to nie tylko brak kwalifikacji dzisiejszych przywódców (tak jak kiedyś Piłsudskiego) do poruszania się w sieci złożonych współzależności międzynarodowych. To przede wszystkim brak doświadczenia i kompetencji urzędników zajmujących się zawodowo polityką zagraniczną i międzynarodową. Tak jak kiedyś „chłopcy komendanta”, tak obecnie „chłopcy Kaczyńskiego” nie mają „zielonego pojęcia” o wyrafinowanej grze między potęgami. Tyle, że 100 lat temu świat był mimo wszystko mniej skomplikowany niż jest obecnie.

Co zamiast mitów?

W tym kontekście pojawia się zasadnicze pytanie, skąd w czasach byle jakiej edukacji i upartyjnionej rekrutacji kadr urzędniczych brać fachowców do rządzenia państwem. „Onetinteligencja” i „patointeligencja” są z pewnością dziećmi naszych czasów, „terroru obowiązującej głupoty”, „północnoatlantyckiej poprawności” i Bóg wie jeszcze, jakich innych patologii. To jednak nie oznacza zaniechania wysiłków na rzecz racjonalizacji polityki.
Powrót do lektury eseju Maxa Webera O zawodzie polityka powinien być pierwszym zadaniem każdego, kto ma ambicje spełniania się w życiu publicznym. Należy przywrócić rzeczywistą służbę cywilną i oddzielić stanowiska polityczne od zatrudnianych na drodze konkursowej funkcjonariuszy urzędów publicznych. Wraz z ruchem protestu społecznego trzeba zacząć budować kompleksowy program przebudowy ustroju Rzeczpospolitej, zanim ona upadnie.

W kontekście znawstwa Rosji należałoby stworzyć nowe ośrodki badawcze i propagujące wiedzę o Wschodzie. Masa tzw. ekspertów od Wschodu jest dzisiaj skażona myśleniem doktrynalnym. Merytoryczna i finansowa podległość ośrodków wschodnioznawczych instytucjom rządowym (MSZ i MSWiA) powoduje, że stały się one tubami oficjalnej propagandy, a publikowane analizy, raporty i inne materiały nie mają żadnej zobiektywizowanej wartości naukowej.
Zarówno Ośrodek Studiów Wschodnich, jak i Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, nie wspominając o Centrum (anty)Dialogu i (nie)Porozumienia, nawiązują do tradycji Instytutu Wschodniego Wiktora Sukiennickiego sprzed wojny, gdzie kreowano uparcie antyrosyjskie projekty (wtedy antysowieckie), które skompromitowały się historycznie.

Strachy postsolidarnościowych elit

Przenoszenie antysowietyzmu i antykomunizmu na współczesną Rosję należy do ważnych elementów „mitu założycielskiego” elit o rodowodzie posolidarnościowym, rządzących Polską. Z tym wiąże się także delegitymizacja Polski Ludowej. Ludziom wykształconym w tamtej formacji ustrojowej zarzuca się irracjonalnie, że wraz z upadkiem komunizmu nigdy nie przestali być „komunistami”, choć w rzeczywistości nigdy nimi nie byli. Poza tym odmawia się samodzielności i zdolności do krytycznego myślenia ludziom niezależnym od posolidarnościowego obozu władzy. W polemikach i nagonkach prasowych trwa dziwaczny powrót do czasów słusznie potępianych za brak pluralizmu światopoglądowego i wolności wyboru. Liczy się jedna doktryna, jeden obóz i jego racje. Wszyscy inaczej myślący niż „panujący zakon” zasługują na anatemę („zdradzieckie mordy”).
Obecnie rządzący Polską odkrywają, że integracja europejska to nie tyle ograniczanie suwerenności państw – ta od dawna jest fikcją w dobie rosnących obiektywnie współzależności – ile utrata własnej tożsamości. W książce mamy kapitalny wykład na temat procesów naśladowania (imitacji) lepszych (w domyśle uniwersalnych czyli zachodnich) wzorców, które prowadziły w ostatnim stuleciu do ciągłego wypierania się swojej tożsamości (konieczność wyjścia ze spuścizny zaborów, potem równanie do wzorca ustroju radzieckiego, „urzeczywistniającego sprawiedliwość społeczną”, wreszcie „harmonizacji” z Zachodem i mianowania się jego częścią – choć nikt tak nas nie postrzega).

Na przykładzie Rosji można byłoby doskonale prześledzić, dokąd prowadziła ją tzw. europeizacja. Ciągłe ścieranie się dwu tendencji – okcydentalistycznej i słowianofilskiej (potem eurazjatyckiej) - prowadziło do katastrof geopolitycznych. Największą z nich stanowiły rewolucje rosyjskie 1917 roku. Autor konstatuje, że „nasze i rosyjskie naśladownictwo skutkuje prowincjonalizmem i brakiem innowacyjności – kopiujemy cudze wzorce, lekceważymy własną odrębność lub nawet nią pogardzamy”. Sztuką jest – i to zadanie należy do elit politycznych i intelektualnych kraju – aby pogodzić tendencje uniwersalizacyjne z ochroną tego, co partykularne i osobne.
W dobie globalizacji i rewolucji informatycznej nie sposób uciec od dyfuzji kulturowej, ale to nie oznacza bezmyślnego przejmowania wszystkich wartości z zewnątrz kosztem rodzimej specyfiki. Do niej należy m.in. ciągłość dorobku kulturowego i materialnego Polaków, a to implikuje zasadniczą rewizję w podejściu do wszystkich pokoleń powojennych.

Straszenie potencjalną agresją Rosji, to strzelanie sobie w stopę. Bo kto zechce inwestować w Polsce, jeśli miałby następnie wszystko stracić. Demonizując zagrożenie ze strony Rosji, rządzący sami sprowadzają się do roli protektoratu. Dramatycznie ogranicza się bowiem pole manewru, przyjmując zabójczą dla własnych interesów interpretację, że wszystko co krytyczne wobec USA, automatycznie działa na korzyść Rosji.

A może by inaczej?

Omawiana książka jest wezwaniem do debaty publicznej na temat stosunków polsko-rosyjskich, „niezastrzeżonej wyłącznie dla ludzi opętanych (?) strachem przed Rosją”. Jest też prowokacją intelektualną wobec, pożal się boże, polskich „sowietologów-rusologów”, którzy we wszystkich ruchach społecznych na Wschodzie (a więc obecnie na Białorusi, a wcześniej na Ukrainie i w Gruzji) widzą jedynie objawy postaw „prozachodnich” i „antyrosyjskich”. Do głowy im nie może przyjść, że są też Białorusini i Ukraińcy prorosyjscy, marzący o dobrym sąsiedztwie z Rosją, pragmatycznej i przyjaznej współpracy.

Współczesną Polskę zalewa ocean wiedzy potocznej, prymitywnego mędrkowania, odwoływania się do mitów i uprzedzeń, ksenofobii i pogardy dla tolerancji. Zalewa nas propaganda, której stylu i manipulowania treściami nie powstydziliby się funkcjonariusze machin propagandowych państw totalitarnych XX wieku.

W Polsce nigdy nie rozumiano podstawowej reguły życia międzynarodowego: w rywalizacji wielkich potęg, myślących w kategoriach realizmu politycznego (przede wszystkim interesów i siły), mniejsze państwa, kierujące się idealizmem, nie mają szans na wymierne sukcesy, nie mówiąc o zwycięstwie czy pokonaniu przeciwnika.
Idealiści i romantycy w ostateczności zawsze przegrywają z realistami i pragmatykami. Tylko ci ostatni gwarantują jaką taką stabilność.
Dlaczego tak oczywista prawda wynikająca z historii, nie może przebić się do świadomości kolejnych pokoleń Polaków? Dlaczego naiwność i zwyczajna głupota rządzą zachowaniami polityków, którzy powołują się na społeczną legitymizację swojej władzy, gdy w rzeczywistości są uzurpatorami z powodu swojej przebiegłości i hipokryzji (co innego deklarują w wyborach, a co innego realizują)? Jak długo jeszcze będziemy stawiać te i podobne pytania, aby doprowadzić wreszcie do zmiany sytuacji?
Stanisław Bieleń
Katedra Studiów Wschodnich, Wydział Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW

* Inicjatywę Trójmorza – zgodnie z planami Waszyngtonu – promuje się jako nowy „kordon sanitarny” dla osłabienia Unii Europejskiej i przeszkodzenia w jej integracji z rynkiem rosyjskim

Powyższy tekst to obszerne fragmenty wystąpienia prof. Stanisława Bielenia na konferencji „O stosunkach polsko-rosyjskich – czy Polacy są rusofobami?”, jaka odbyła się 26.11.20 w Krubkach Górkach.
Wyróżnienia i podkreślenia pochodzą od Redakcji SN.
Recenzję omawianej książki prof. W. Modzelewskiego zamieściliśmy w SN 12/20 - Cud nad Wisłą - historia bez lukru