banner

Od Redakcji: 22 września 2023 na Uniwersytecie Warszawskim odbyła się uroczystość poświęcona dwóm jubileuszom, jakie w tym roku obchodził znany politolog (i nasz Autor) prof. Stanisław Bieleń (pisaliśmy o tym w SN 10/23). Wśród wielu mówców, jacy zabierali głos odnośnie osiągnięć naukowych i społecznych Jubilata, uwagę Redakcji Spraw Nauki zwróciło wystąpienie Jarosława Dobrzańskiego. Dotyczyło ono pozycji politologii w nauce, jej przemian jako dyscypliny naukowej oraz roli, jaką jej przypisują politycy i urzędnicy.
I choć w tym wystąpieniu nie było bezpośredniego odniesienia do sytuacji, w jakiej znalazł się prof. Bieleń jako politolog w 2022 roku, to łatwo skojarzyć go z tekstem, jaki ukazał się w numerze 6-7/22 SN,(Na UW znaleziono pierwszą czarownicę), w którym pokazaliśmy skutki manipulacji politycznych w nauce (Spotkanie realistów w czasie irracjonalnym) i dla naukowców (Zerwane kontakty naukowe) uprawiających tę dyscyplinę.

Poniżej zamieszczamy pełny tekst wystąpienia Jarosława Dobrzańskiego. Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.

 


Na kanwie jubileuszu 50-lecia pracy naukowej i dydaktycznej Stanisława Bielenia

 

Zacznę od pewnego bardzo charakterystycznego zapożyczenia. Było to zdanie, które przed czterdziestu z okładem laty wywarło na mnie, wówczas studencie filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim, ogromne wrażenie, którego do dziś nie zatarł czas: „Karol Marks był filozofem niemieckim”.
Rozpoznają Państwo zapewne zdanie, którym Leszek Kołakowski rozpoczął pierwszy tom swojej historii marksizmu. Uznając Marksa, w tak demonstracyjny sposób, za filozofa, chciał podnieść rangę jego myśli. Nim dokończył tę pracę, jego oceny uległy odwróceniu i w następnych dwóch tomach autor nie był już tak wspaniałomyślny ani dla filozofii marksistowskiej, ani dla samego Marksa, którego obarczył współodpowiedzialnością za totalitaryzm stalinowski.
Trzeci tom tego dzieła napisany był w stylu polemicznego pastiszu pod adresem współczesnego marksizmu i nie został wydany we Francji, która w swoim ideowym DNA zachowała więcej genów lewicowej wrażliwości niż reszta Europy, uodporniona na socjalizm przez amerykańską szczepionkę.
Mimo, że od 1968 r. Kołakowski był na indeksie ksiąg zakazanych w PRL, to na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ub. stulecia Główne nurty marksizmu były na UJ obowiązkowym podręcznikiem do przedmiotu zatytułowanego – o ironio! – „Materializm historyczny”. To mniej więcej tak, jakby do wykładu z „Ekonomii politycznej socjalizmu” zalecić podręcznik Ludwiga von Misesa.

Mówię to ku pożytkowi tych, którzy karykaturalną wiedzę o PRL czerpią z propagandy w „publicznej” telewizji, z polityki historycznej IPN i z filmów Barei. Pamiętam doskonale, że dla mojej generacji studentów filozofii tak stanowcze twierdzenie Kołakowskiego było przesadą. Byliśmy już za bardzo uprzedzeni i zbyt wrogo nastawieni do marksizmu, by uznać Marksa za filozofa na równi z innymi. Aby mogło do tego dojść, musielibyśmy go wpierw poznać, a dopiero potem uznać lub świadomie odrzucić. Nie było nas wtedy na to stać, a lektura Kołakowskiego w tym nie pomagała. Wielu tę wrogość zachowało aż do dzisiaj, nieliczni potrafili uwolnić się od presji grupowego myślenia, które pozostawiło w umyśle ślad – i skazę – na całe życie.

Jak rozumiemy politologię?

Posłużyłem się tym wstępem nie bez celu. Chciałem odwołać się do rozumowania per analogiam: gdybym powiedział, że Stanisław Bieleń jest politologiem polskim, podniósłbym rangę jego dokonań na niwie nauki i zaangażowanej publicystki, czy może bym ją umniejszył? Odpowiedź zależeć będzie od tego, jak rozumiemy politologię i co przez nią rozumiemy. A w tej materii na przestrzeni półwiecza doszło do wielu istotnych zmian na świecie. A w samej Polsce politologia wciąż znajduje się w fazie transformacji.

Okazuje się, że nie ma już oczywistych odpowiedzi na tak postawione i fundamentalne przecież pytania. O tym, że tak właśnie sprawy się mają, że samo rozumienie nauki o polityce podlega dyskusji, świadczy fakt, że niektórzy spośród politologów zajmują się właśnie kwestią tożsamości, zakresu i roli tej dyscypliny nauki, a nie tym, co tradycyjnie uznawano za przedmiot politologii. Powoływanie się na tradycję i przeszłość nie jest zresztą dobrze widziane w obecnych czasach.

Gdzie więc trzeba poszukiwać odpowiedzi? Co jest miarodajnym źródłem wiedzy? Czy w czasie kwestionowania autorytetów, w czasach dekonstrukcji, w dobie „płynnej nowoczesności”, która zrezygnowała z dążenia do odkrycia uniwersalnie obowiązujących standardów, można znaleźć zadowalającą i jednoznaczną odpowiedź na pytanie o misję politologii? Czy może należałoby zdekonstruować samo pytanie, uznać je za bezsensowne lub po prostu zbędne?

Wiedza z Internetu

Zajrzyjmy zatem do źródeł wiedzy miarodajnych w XXI w. A które są to źródła? Biblioteki? Księgozbiory? Nie, książki są przecież anachronizmem. Nie jest już nawet wskazane zadawanie czytania książek studentom. Czyniąc to, można się narazić na rozmowę dyscyplinującą z uczelnianym rzecznikiem dyscypliny. Sięgnijmy zatem do nowoczesnych źródeł. A jak głosi nowoczesny slogan „wszystko jest w Internecie”. Na dobrą sprawę można by się nawet z tym zgodzić, gdyby nie to, że ci, którzy tak mówią, zwykle nie podkreślają, a może nie znają, tej prawdy, że w Internecie jest przede wszystkim mnóstwo śmieci, a rzeczy wartościowe, które też się tam znajdują, są trudne do wyłuskania, często niedostępne bez opłaty lub w taki czy inny sposób zarezerwowane dla specjalnych grup użytkowników. Mimo to, poszukując odpowiedzi na pytania, które przynosi codzienne życie, ale także na inne problemy, w tym naukowe, większość z nas sięga do tego źródła.

W praktyce wskazówka „w Internecie” przeważnie znaczy tyle samo, co „na Facebooku”. Do pewnego czasu myślałem, że tylko bardzo młodzi ludzie zostali zagospodarowani w pełni przez korporację Mr. Zukerberga. Obserwacje z codziennego życia wyprowadziły mnie z błędu. Okazało się, że także osoby w sile wieku, w tym i te bardzo dobrze wykształcone, przynajmniej formalnie, często legitymujące się dwoma fakultetami, doktoratem czy habilitacją, na moje uporczywe pytanie „a skąd ty to wiesz?” udzielały automatycznej odpowiedzi „widziałem (widziałam) na Facebooku”. Zdumiewa, że dotyczy to także seniorów, a wśród nich osób, które miały nietrywialne doświadczenia zawodowe, a większość życia spędziły bez towarzystwa Facebooka. I kiedy znowu pytam w ten sam sposób np. byłą wieloletnią dyrektorkę administracyjną dużego szpitala w mieście wojewódzkim, osobę kiedyś oczytaną, dobrze zorientowaną w świecie - „a skąd ty to wiesz?” - słyszę odpowiedź z gotowego szablonu „widziałam na fb”. Przestałem już pytać.

Lepiej nie narażać się na gniew Facebooka. Nie jesteśmy w stanie go unieważnić, zdetronizować. Użyłem staromodnych słów. Dziś w tym znaczeniu mówi się „zbanować”, „zdeplatformować”, czyli pozbawić kogoś możliwości głoszenia poglądów i opinii niezgodnych z ogólnie przyjętym wzorem. Mówiąc staroświecko: zakneblować, ocenzurować. Ale przecież w demokracjach nie ma cenzury. Pewnie dlatego niezbędne są eufemizmy, takie jak „deplatforming”. Choćbyśmy bardzo się starali, nie mamy najmniejszych szans na zepchnięcie Facebooka z platformy. Przeciwnie, to Facebook w każdej chwili może uciszyć nas, on przecież jest superplatformą, której bezimienni administratorzy i bezosobowe algorytmy sztucznej inteligencji „deplatformują” nas, gdy odważymy się pomyśleć i wypowiedzieć publicznie coś niepoprawnego. Mają władzę nawet nad prezydentem supermocarstwa. Jakże więc mógłby mu się przeciwstawić uniwersytet? Tylko transfer w obszarze prawa własności może zmienić ten stan rzeczy, co unaocznia transakcja przejęcia Twittera przez Elona Muska. Zostawmy więc w spokoju Facebooka.

Dziś ambitniejsi studenci prócz fb podobno korzystają z Wikipedii. Idąc tym tropem, postanowiłem sprawdzić jej zawartość pod kątem znaczenia terminu politologia. Nie spodziewałem się po tej lekturze żadnych olśnień intelektualnych, ale nie przypuszczałem też, że hasło politologia będzie w niej aż tak marnie zredagowane. Po wyświetleniu angielskiej wersji językowej tego hasła okazało się, że wersja polska jest zubożoną kopią angielskiego oryginału. Autor nie miał może czasu albo siły, by przetłumaczyć całość, więc mechanicznie przyciął tekst polski do wersji kadłubkowej, nie dbając o sens i rezultat takiej operacji. Powstał jeszcze jeden karłowaty okaz naukowej twórczości naśladowczej. Nie znaczy to wcale, że anglojęzyczna wersja tego hasła była doskonała. Do doskonałości jej bardzo daleko. Jej autor oparł się na jednym podręczniku, z którego zaczerpnął większość cytatów dokumentujących zawarte w haśle stwierdzenia. Chodzi o najczęściej używany w anglosaskim systemie akademickim podręcznik Comparative Government and Politics: An Introduction, który jest dziełem zbiorowym (w kolejnych wydaniach na okładkach pojawiały się różne kombinacje nazwisk: Hague, Harrop, McCormick, Breslin).

Tak się akurat złożyło, że w swoich zbiorach mam ten podręcznik. Zachował się z czasu moich zagranicznych studiów. Postanowiłem więc sięgnąć do samego źródła, którego zasoby wykorzystano w Wikipedii, ale szybko okazało się, że jest ono już nieaktualne, bo od czasu moich studiów ukazało się kilka kolejnych edycji tego podręcznika, z których każda zawierała – o czym już na okładce zawiadamiał wydawca – nowe informacje, zrewidowaną i przeredagowaną treść, a nawet całe rozdziały napisane na nowo, od początku do końca. Szczęśliwie, nowsza wersja dostępna jest w Google Books za darmo, więc szybko udałem się pod ten adres, ciesząc się, że teraz nikt mi nie zarzuci, że korzystałem z jakichś zdezaktualizowanych treści albo, nie daj Boże, ze staroci w rodzaju klasyków filozofii i myśli politycznej.
Ponieważ w dziedzinie, którą ja się zajmowałem też panował zwyczaj częstego odnawiania treści podręczników akademickich, od dawna zadawałem sobie pytanie, jak oni piszą te książki, że już po kilku latach konieczne są uaktualnienia i rewizje, a niekiedy nawet trzeba całe rozdziały napisać od nowa.

Niespodziewanie, odpowiedź przyszła z tego samego źródła, tzn. naszego zrewidowanego i zaktualizowanego podręcznika do politologii. Zanim powiem, jak brzmiała ta odpowiedź, muszę powiedzieć Państwu parę słów o samym podręczniku. Proszę mi darować dygresję, ale odczuwam nieodparty przymus, by o tym powiedzieć. Myślę, że nie będę musiał tłumaczyć powodów ku temu. Podręcznik ten zmieniał się w czasie w taki sposób, że z każdą nową edycją był coraz mniej podobny do książki. To znaczy do normalnej, zwyczajnej książki. Od strony wizualnej redakcja robiła wszystko, by podręcznik – będący kompendium wiedzy wprowadzającym w problematykę politologiczną metodą łopatologiczną, „kawa na ławę” – był jak najbardziej nowoczesny w formie.
Zredagowano go tak, aby tekst pisany zrównoważyć (czytaj: urozmaicić) grafiką, ilustracjami, schematami, tabelami i kolorowymi zdjęciami i wklejkami, kładąc nacisk na prezentację treści językiem pisma obrazkowego. Tradycyjny tekst zwarty podobno przekracza zdolności percepcyjne współczesnych studentów i podobnie jak wykład uważany jest za najmniej efektywną formę nauczania. Powinienem raczej powiedzieć uczenia się, bo nauczanie też już wyszło z mody i stało się niepoprawne. Najbardziej efektywne są – polegam tu na autorytecie Wikipedii – „warsztaty, zajęcia terenowe czy praktyki zawodowe.”

Jak wyjaśnia dalej Wikipedia, „To zróżnicowanie wynika tyleż z oczekiwań samych studentów, którzy dysponują innymi umiejętnościami i kompetencjami niż studenci przed pięćdziesięciu czy stu laty, co z nacisków urzędników i potencjalnych pracodawców, którzy szkolnictwo wyższe coraz częściej traktują jako kolejny etap edukacji przygotowujący absolwentów do podjęcia pracy, nie zaś – jako szkołę myślenia analitycznego, pozwalającą odnaleźć się w coraz bardziej skomplikowanej i zmiennej rzeczywistości społecznej”.

Trudno nie zgodzić się z autorem, że przed 50 laty studenci mieli inne kompetencje. Na przykład, potrafili czytać ze zrozumieniem oraz pisać i mówić, czyli formułować myśli w sposób zrozumiały. O tym, że posługiwanie się wykładem i literaturą przedmiotu jest niewskazane, wiedziałem już w latach osiemdziesiątych ub. wieku, kiedy zaczynałem pracę asystenta na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Już wtedy niezbędne było posługiwanie się nowoczesnymi elektronicznymi technikami audiowizualnymi. Studenci przede wszystkim mieli się uczyć od siebie nawzajem, a instruktor miał być tylko facylitatorem tego procesu. Tam, w USA, w krótkim czasie reformy te – w połączeniu z załamaniem się systemu edukacji na szczeblu podstawowym i średnim – doprowadziły uniwersytety do sytuacji kryzysowej. My tu, w Polsce, zafundowaliśmy sobie podobną terapię, w celu uzdrowienia naszych uniwersytetów i wyprowadzenia ich z rzekomego zapóźnienia. Przekonamy się wkrótce, czy efekty będą podobne do amerykańskich.

Politologia z podręcznika

Wracam do kondycji współczesnej politologii i diagnozy przyczyn stanu rzeczy na przełomie wieków, opisanej w cytowanym podręczniku. Otóż dowiadujemy się z niego, że w nauce o polityce pojawił się ruch zwany „pierestrojką”.

Gwoli ścisłości, w amerykańskiej politologii miały miejsce dwie pierestrojki. Jedna pod koniec ubiegłego i druga na początku bieżącego wieku.
Pierwsza była związana z oryginalną pierestrojką, która doprowadziła do implozji ZSRR w 1991 r. i w efekcie pozbawiła część politologów w USA przedmiotu ich badań: wraz ze śmiercią ZSRR dokonała żywota amerykańska sowietologia, która nie stanęła na wysokości zadania, bo pomimo całej swojej różnorodności i sofistykacji nie tylko nie potrafiła przewidzieć najważniejszego kataklizmu politycznego, jaki wydarzył się po II wojnie światowej, ale została wręcz nim zaskoczona.
Druga pierestrojka rozpoczęła się ok. 2000 roku i była wyrazem buntu przeciw matematyzacji nauk politycznych oraz fragmentacji teorii polityki na wzajemnie się zwalczające lub ignorujące szkoły metodologiczne, jak również przeciwko izolacji nauki o polityce od rzeczywistości zewnętrznej.

Kiedy Kołakowski pisał I tom Głównych nurtów marksizmu, wiązanie humanistycznych nauk szczegółowych, takich jak ekonomia czy politologia, z filozofią nie było jeszcze passé, niemodne. Dziś jest inaczej. Mało tego, wydaje się, że uczeni zdążyli nawet zapomnieć o tym, że wszystkie te nauki wyłaniały się kolejno z filozofii właśnie i w niej znajdowały swoje ugruntowanie.

Nowa politologia to zatem albo nauka teoretyczna, albo praktyczna, ale tylko w wąskim zakresie doradztwa eksperckiego w sprawach technicznych, które sprowadza się do wykorzystywania rozmaitych technik manipulacji opinią i elektoratem oraz konkurencji między tzw. professional politicans. Tymczasem przez prawie 2000 lat cywilizowanego trwania ludzkości tak nie było. Politologia nie była ani nauką teoretyczną, ani zespołem technik manipulacyjnych. Dla Arystotelesa była nauką główną – jak mówią jego anglojęzyczni komentatorzy – master science, w odróżnieniu od nauk instrumentalnych, które uczą określonych rzemiosł politycznych. Np. strategia uczy, w jaki sposób osiąga się zwycięstwa w kampaniach wojennych, ale już nie odpowiada na pytanie, do czego służą zwycięstwa. Podobnie jak ekonomia, która uczy metod gromadzenia bogactwa, ale nie uzasadnia, czemu służy bogactwo.

Zatem wedle Arystotelesa – a powracam do niego, bo bez względu na przemijające mody, to jemu należy się tytuł twórcy fundamentów europejskiej nauki – wiedza o polityce była nauką praktyczną, nie teoretyczną i nie ścisłą. Nie uznawał zresztą podziału na ścisłe i nieścisłe. Taki trychotomiczny podział (wymieniał jeszcze nauki pojetyczne, czyli wytwórcze) – przekazany nam przez długi łańcuch pośredników: komentatorów greko-bizantyjskich, później syryjskich, arabskich, berberyjskich, dzięki którym arystotelizm dotarł na południe muzułmańskiej Hiszpanii, a stamtąd do katolickiej Francji, w której po początkowej kontestacji został zintegrowany z tomizmem i stał się częścią dziedzictwa chrześcijańskiego - obowiązywał przez 1800 lat i nawet Kant go nie zmienił, wciąż etykę i politykę zaliczając do filozofii praktycznej, a nie teoretycznej.

Studia nad polityką czy nauki społeczne? Magiczne przekształcenie politologii

Kiedy, zatem, i dlaczego study of politics przepoczwarzyło się w social science? Było to proces stopniowy, ale wydaje się, że jego ostatni etap podyktowany był przez… pospolitą chciwość. Posługując się bardziej elegancką formułą, ukutą przez wybitnego kanadyjskiego teoretyka polityki Crawforda Brough Macphersona, powiedzielibyśmy: „przez zaborczy indywidualizm” (possessive individualism).
Po Kancie, który skorygował uproszczenia i uroszczenia racjonalistyczne wieku oświecenia, w wieku XIX doszło do autonomizacji nauk szczegółowych, które wyodrębniły się z filozofii. A w wieku XX. pod wpływem scientyzmu, zaczęły one pretendować do statusu naukowości, który przysługiwał teoretycznym naukom matematycznym i przyrodniczym. Apogeum tego procesu przypadło na lata po II wojnie światowej.

Oto co pisze na ten temat, ze zdumiewającą szczerością, nowoczesne źródło wiedzy, czyli nasz nieksiążkowy podręcznik: „Odkąd powojenna generacja uczonych amerykańskich zaczęła stosować rozwinięte w czasie II wojny światowej innowacyjne techniki badań sondażowych ludności bazujące na wywiadach, studia nad polityką można było zaprezentować jako naukę społeczną, która za sprawą takiego określenia kwalifikowała się do starań o fundusze badawcze”.
Czyli czemu miało służyć to magiczne przekształcenie politologii jako nauki humanistycznej (study of politics) w naukę społeczną (social science)? Chodziło o uzyskanie możliwości bezpośredniego lub pośredniego pozyskiwania pieniędzy z różnych źródeł, od instytucji państwowych - rządu, wojska, agencji wywiadu - oraz od podmiotów prywatnych zainteresowanych określonymi tematami, tak jak do tej pory miało to miejsce w przypadku stosowanych nauk przyrodniczych czy matematycznych.

Tym samym jednak nauki społeczne utraciły cechy niezwykle istotne dla wszelkich dociekań badawczych, a dla studiów nad polityką szczególnie ważne, a mianowicie walory przysługujące bezinteresownemu poszukiwaniu prawdy, jakim są bezstronność i niezależność. Bo wraz z zamówieniami i grantami, wraz z pieniędzmi rządowymi czy korporacyjnymi, przyszły na uniwersytety pewne wymagania, żądania, mody i ograniczenia, od których zadośćuczynienia uzależnione było pozyskanie obiecanych funduszy. Ograniczenia te ingerowały w prace badawcze już na etapie wyboru tematu badań – pewne tematy były pożądane i dobrze widziane, a zatem i dobrze opłacane, inne były opłacane gorzej, a jeszcze inne wcale, więc mało kto się nimi interesował. Wypływa z tego wniosek, że cele dociekań poznawczych zaczęły być wyznaczane na zewnątrz środowiska naukowego, które stawało się płatnym usługodawcą działającym na zlecenie podmiotów spoza świata nauki.

Jaki był rezultat naukowy tej pierestrojki? Udzielę znowu głosu wyroczni z Wikipedii: „Despite considerable research progress in the discipline based on all the kinds of scholarship discussed above, it has been observed that progress toward systematic theory has been modest and uneven”. (Pomimo znaczącego postępu badawczego (…), zauważono że postęp w kierunku [stworzenia] systematycznej teorii okazał się skromny i nierówny.)
A poniżej, opisany piórem tego samego autora, tak oto wygląda rezultat sporu wśród politologów: ,,In 2000, the Perestroika Movement in political science was introduced as a reaction against what supporters of the movement called the mathematicization of political science. Those who identified with the movement argued for a plurality of methodologies and approaches in political science and for more relevance of the discipline to those outside of it”. (W r. 2000 zainicjowany został ruch pierestrojki w nauce o polityce jako reakcja przeciwko zjawisku, które zwolennicy ruchu nazwali matematyzacją tej nauki. Ci, którzy utożsamiali się z ruchem opowiadali się za pluralizmem w metodologii i podejściu do nauki o polityce oraz za silniejszym powiązaniem jej z rzeczywistością zewnętrzną”).

Przytoczone fragmenty pochodzą z publikacji wydanej przez prestiżowe wydawnictwo akademickie, Yale University Press, w r. 2005 pt. The Raucous Rebellion in Political Science (Wrzaskliwa rebelia w nauce o polityce). A więc najpierw obalono 2000 lat tradycji arystotelejskiej po to, by po roku 2000 powrócić do Arystotelesa, dopuszczając pluralizm metodologiczny i powiązanie nauki o polityce z otaczającą rzeczywistością.

Urzędnicze porządki w nauce

W Polsce to przekształcenie możemy datować dokładnie, ponieważ dokonało się mocą decyzji urzędowej Ministerstwa Nauki w 2011 r., która wyglądała dość kuriozalnie jak na standardy obowiązujące w świecie anglosaskim: pod nagłówkiem z godłem państwa widniało jedno czy dwa zdania, że na podst. Art., takiego, ustawy… „zarządza się” – i do zarządzenia dołączono na kolanie sporządzoną tabelkę z nowym przyporządkowaniem „obszarów wiedzy, dziedzin nauki i dyscyplin naukowych”. W niektórych wierszach nie wiedziano co wpisać w rubryce dyscypliny naukowe, więc pozostawiono je niewypełnione (np. nauki teologiczne). Co jeszcze ciekawsze, wszyscy kolejni ministrowie odczuwali silny przymus odciśnięcia swojej osobowości na nieszczęsnej tabelce i arbitralnie przesuwali dyscypliny z jednej kategorii do drugiej, a ostatni z nich uprościł schemat, likwidując w ogóle obszary wiedzy i redukując podział z trzech słupków do dwóch. W czasach PRL takie działania urzędników nazywano „radosną twórczością”.

Nie wyczerpuje to, niestety, listy nieszczęść, jakich doznało środowisko nauki. Polska nauka poddała się globalizacji, przejmując bezkrytycznie schematy ze świata anglosaskiego i stając z nim – z jego instytucjami naukowymi – do nierównej i z góry skazanej na porażkę konkurencji. Nic dziwnego, że jej najlepsze uczelnie, jak uniwersytet, na którym się znajdujemy - Uniwersytet Warszawski), czy UJ w Krakowie, zostały relegowane do piątej czy w najlepszym razie czwartej setki instytucji w światowych rankingach szkół wyższych, zdominowanych przez szkoły amerykańskie i brytyjskie. Jeśli miejsce to odbierać jako ocenę ich potencjału naukowo-dydaktycznego, to trzeba przyznać, że jest ona niezasłużona i niesprawiedliwa, nawet jeśli byśmy uznali, że przemiany ostatnich dziesięcioleci oddziałały na nasze uczelnie w sposób dla nich niekorzystny. Niestety, kadry obecnie zarządzające nauką polską robią wszystko, by te niesprawiedliwe oceny uprawomocnić.

Profesjonalizacja politologii i rosnącą nieufność do filozofii nie przełożyły się na wzrost racjonalności tak w rodzimym, jak i w międzynarodowym środowisku polityki. Wręcz przeciwnie, świat, w którym się znaleźliśmy przeraża nas narastającym irracjonalizmem, brakiem poczucia odpowiedzialności i bezpieczeństwa, a także bezprecedensowym od końca II wojny światowej zagrożeniem zbiorową katastrofą zdolną do unicestwienia ludzkości.
Dość szczęśliwie czas pobytu Stanisława Bielenia na UW w charakterze studenta i pracownika zbiegł się z jednym z najlepszych okresów w dziejach tej uczelni. W roli studenta Bieleń pojawił się na uczelni, która została już uwolniona od patologii okresu stalinowskiego i właściwie do okresu transformacji nie była poddawana jakimś większym turbulencjom politycznym. Ominęły go także burzliwe doświadczenia roku 1968.

Naprawdę wielkie zmiany dla uniwersytetu miały dopiero nadejść wraz z okresem transformacji ustrojowej. Ich bilans nie jest w chwili obecnej zamknięty i truizmem jest twierdzenie, że nie wszystkie te zmiany miały korzystny wpływ tak na uniwersytet, jak i naukę polską. Być może największym powodem do pesymizmu jest dziś przeciągający się z roku na rok, z dekady na dekadę nieustanny stan reformowania wszystkiego oraz będący jego następstwem stan niepewności i niestabilności, ale nade wszystko do pesymizmu skłania pogłębiające się uzależnienie uniwersytetu i pracy naukowej od tzw. czynnika politycznego.
Pod tym eufemizmem rozumiem nie tylko uzależnienie od tej czy innej ekipy sprawującej władzę w państwie, ale generalne upolitycznienie środowiska nauki i – jeśli można tak powiedzieć - ufrontowienie uniwersytetu, który jest targany przez spory ideologiczne i podziały polityczne przychodzące spoza świata akademickiego.

W przeciwieństwie do okresu określanego jako „czasy słusznie minione”, w czasach demokracji, która nastała po przemianach zapoczątkowanych w 1989 r., kadry administracyjne i naukowe naszych czołowych instytucji akademickich wykazały zdumiewającą bezbronność i nieporadność w przeciwdziałaniu coraz bardziej zuchwałym próbom przenoszenia sporów politycznych na teren uczelni, w powstrzymywaniu pozakonstytucyjnych nacisków, a niekiedy wręcz brutalnych ataków ośrodków władzy na samodzielność i niezależność uczelni.

Z podobną indolencją uczelnianych administratorów – tzn. z brakiem stanowczej reakcji – spotykały się coraz liczniejsze naciski na uniwersytety wywierane przez media, samozwańczych aktywistów oraz adwokatów różnorakich mód ideologicznych. Wśród nich nawet te najbardziej nieprzystające do misji uniwersytetu, jak np. zorganizowane akcje prześladowań i szykan wymierzone w wybranych pracowników naukowych. Były to kampanie ostracyzmu i anonimowego oskarżycielstwa kierowane pod adresem osób, które miały pecha narazić się jakimś mniejszościowym, ale wpływowym i mającym po swojej stronie krzykliwe media grupom interesów czy promotorom kampanii pseudo-społecznych, które jednak nie spotkały się z jednoznaczną i zasadniczą postawą władz uczelni. Jest to regres do fanatycznego radykalizmu przypominającego haniebne praktyki z okresu stalinizmu, wobec których milczą statutowe organy uniwersyteckie.
W tym kontekście uzasadniona wydaje się ponura konstatacja, że z uniwersytetem trawionym tego rodzaju emocjami być może nie będzie tak trudno pożegnać się Jubilatowi, jak można by się spodziewać na podstawie samej długotrwałości związku, który co prawda dotrwał do imponującej granicy 50 lat, ale za sprawą zbyt głębokich podziałów i nawarstwionej niechęci nie ma już przed sobą porywających perspektyw na przyszłość.

Publiczny intelektualista

Na szczęście rozstanie z instytucją nie oznacza rozwodu z nauką i twórczością. Nasz Jubilat w ostatnim okresie swojej działalności na uniwersytecie zdumiewał wzmożoną aktywnością intelektualną, zawstydzając młodszych kolegów nie tylko energią, ale także rozmachem myśli i nieunikaniem tematów trudnych, a zarazem egzystencjalnie ważnych. Można z łatwością rozpoznać osobisty styl jego pisarstwa, który kieruje się zasadą równowagi pomiędzy bogactwem i elegancją formy a semantyczną precyzją treści.
Idiom Bielenia nie sprowadza się tylko do stylu wypowiedzi. Także tematy, na które się wypowiada, nie są dobierane przypadkowo, nie podsuwają mu ich tytuły medialnych sensacji, popularność w korytarzach władzy, dziennikarskie nowinkarstwo, wielkie strategie geopolitycznych celebrytów internetowych czy partyjne „przekazy dnia”.

Bieleń nie traci czasu na trywia okołopolityczne, na plotki czy domysły, na personalne rebusy, na doszukiwanie się drugiego dna w codziennej politycznej przepychance. Jego teksty skupiają uwagę na najistotniejszych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa państwa i interesu narodowego ujmowanych wszakże z perspektywy realistycznej, a nie mitologicznej.
W problematyce dotyczącej relacji międzypaństwowych Bieleń nigdy nie powtarza frazesów czy banałów. Jego spojrzenie często wnosi inną perspektywę, świeżość i oryginalność, które są następstwem erudycji i przemyślenia wszystkich realnie możliwych konsekwencji. Wreszcie, nie sposób nie zauważyć wyjątkowej cechy jego charakteru, która uwidacznia się w tym, że Bieleń wypowiada się stanowczo i publicznie o tym, o czym wielu boi się choćby tylko pomyśleć.

Na przestrzeni paru lat opublikował kilka wartościowych książek i wiele obszernych artykułów, które poruszały problemy istotne, ale pomijane w debacie publicznej, zarówno na uniwersytecie, jak i poza nim. Tym z nas, którzy mają szczęście zaliczać się do jego stałych rozmówców, Stanisław imponuje swoim nieustannym zaciekawieniem światem, otwartością na różne sposoby jego rozumienia i gotowością do poznawania i uczenia się rzeczy nowych. Po jednym z naszych wspólnych kameralnych spotkań z profesorem Walickim wyznał mi, jak wiele dała mu możliwość spojrzenia na łączące nas tematy z innej perspektywy poznawczej.

Jesteśmy wdzięczni Staszkowi za tę otwartość, za jego nieustającą ciekawość, za pracę na rzecz studentów (niewdzięczną pracę – o tej niewdzięcznej pracy i o niewdzięczności uczniów stale, i bezskutecznie, mu przypominam). Jesteśmy mu wdzięczni za ogromny wkład w formację intelektualną kolejnych generacji polskiej inteligencji i życzymy mu, by ten przypływ energii twórczej trwał nadal. Co prawda, panuje dziś moda na przyspieszone kariery akademickie i w świecie nauki polskiej trwa dziwaczny wyścig o tytuł najmłodszego profesora, którym wypada być już przed 30-ką, ale pamiętamy też, że słynny niemiecki filozof Immanuel Kant swoje najwartościowsze dzieła opublikował dopiero po odejściu z uniwersytetu. I nie był pod tym względem wyjątkiem. Mądrość potrzebuje wiedzy i doświadczenia, a one potrzebują pracy, namysłu, wytrwałości i czasu.

Jak pisał inny filozof, Hegel, „sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, a nie o świcie”. To znaczy, że umysł ludzki nie jest w stanie przewidzieć przyszłości, ale nie jest wobec niej całkiem bezsilny. Jego siła polega na zdolności do rozumiejącej interpretacji tego, co jest - w kontekście tego, co było i tego, co jest prawdopodobne. Interpretacji, która pomaga w odkryciu właściwej drogi ku przyszłości. Bo chcielibyśmy wierzyć, że przyszłość nie jest zdeterminowana przez ślepy los, lecz przez realne uwarunkowania, realny potencjał i naszą zdolność ujęcia ich w racjonalistyczne metody wyjaśniania.

Wydaje mi się, że w taki właśnie sposób rozumiał swoją misję naukową Jubilat. Wracając do pytania o to, kim jest politolog i czy tym właśnie jest dzisiejszy Jubilat, odpowiem nieco wymijająco. Stanisław Bieleń nie był i nie jest po prostu politologiem czy tylko politologiem, ekspertem w zakresie jakiejś wąskiej specjalizacji teoretycznej, doradcą pomagającym rozwiązywać doraźne problemy wynikające z konkurencji zawodowych polityków czy konsultantem od socjotechnik manipulacji opinią publiczną.
Jego rolę najlepiej oddaje określenie, które jest kalką formuły public intellectual, publiczny intelektualista. Po polsku nie brzmi to może najlepiej, ale w uproszczeniu chodzi o kogoś, kto w sposób uporządkowany, dysponując ugruntowaną wiedzą, w oparciu o najwyższe standardy uczciwości intelektualnej i odpowiedzialności etycznej wypowiada się w języku wolnym od żargonu naukowego na najistotniejsze tematy życia publicznego, dotyczące wspólnoty politycznej, której losy podziela i której przyszłość nie jest mu obojętna. Nie wolno mylić go z udzielającym się w telewizjach celebrytą medialnym z tytułem naukowym, choć niekiedy odróżnienie ich może okazać się trudne dla niewprawnego obserwatora.

Kończąc, Profesorowi Bieleniowi życzymy wielu lat życia poświęconych dojrzałej, głębokiej, odpowiedzialnej i realistycznej refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością polityczną. Społeczeństwu obywatelskiemu i władzy życzyć zaś wypada zdolności i skłonności do korzystania z tej refleksji, choćby tylko okazjonalnie.
Jarosław Dobrzański

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.