Politologia (el)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 870
Na temat przywództwa politycznego napisano wiele książek i artykułów, przede wszystkim pod kątem politologicznym, socjologicznym i psychologicznym. Jednakże w odniesieniu do przywództwa zbiorowego, zwłaszcza takich podmiotów jak państwa i organizacje międzynarodowe, istnieje dużo niedopowiedzeń, domniemań i pomieszania pojęć. Na przykład zasadne jest pytanie, czy w zdecentralizowanym i poliarchicznym środowisku międzynarodowym możliwe jest spójne i skuteczne kierowanie zachowaniami innych uczestników przez jakieś jedno państwo, zgodnie z jego preferencjami? Czy daje się odróżnić status i potencjał danej jednostki geopolitycznej, inaczej mówiąc jej siłę (potęgę, władzę), od aktywnego wpływu na innych? Istnieją między tymi atrybutami liczne powiązania, ale siła i przywództwo nie są tożsame.
Przywództwo światowe można odnieść do roli międzynarodowej, która jest pochodną statusu mocarstwowego, bądź autorytetu instytucjonalnego konkretnych państw (na przykład stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ) lub organizacji międzynarodowych (na przykład Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego). Rola ta polega na wykorzystywaniu przez silne państwo swoich zasobów w taki sposób, aby kierować zachowaniami innych państw dla osiągnięcia wspólnego celu. Lider międzynarodowy może zatem zastępować brak instytucji wspólnego władztwa w „społeczności międzynarodowej”.
Taką rolę może przyjmować także w ramach ugrupowania integracyjnego, jakim jest na przykład Unia Europejska. W jej ramach przywództwo ma charakter kolektywny, ale nikt nie ma wątpliwości, że na czoło z aspiracjami przywódczymi wysuwają się Niemcy. Odgrywają one w Unii Europejskiej, wespół ze słabnącą Francją, rolę koordynatora strategii integracyjnej.
W ostatnich latach wyraźnie postawiły na większe uniezależnienie się od mocarstwa hegemonicznego zza Atlantyku. Głosząc szczytne uniwersalne wartości, sprytnie dbają o realizację własnych interesów. Obrona Nord Stream 2, a także nacisk na zawarcie w grudniu 2020 roku przymierza gospodarczego między Unią Europejską a Chinami wskazują wyraźnie na pewien psychologiczny przełom, pozwalający na realizację „strategicznej autonomii” UE pod kierunkiem Berlina. Im więcej niezależności od Waszyngtonu, tym większa przestrzeń dla nowej polityki europejskiej, w której Wschód – z Rosją i Chinami – może odgrywać coraz większą rolę kontrahenta i partnera, a niekoniecznie rywala i wroga.
Takiego rozwoju sytuacji najbardziej obawiają się państwa mniejsze i słabsze w Europie Środkowej i Wschodniej, które podporządkowując się interesom Ameryki mogą najwięcej stracić na zachodzącej dekompozycji kontynentalnego układu sił. Niemcy mogą najbardziej skorzystać z utraty prestiżu i pozycji USA w przestrzeni transatlantyckiej. Do wzrostu ich znaczenia przyczynił się także brexit, który skazuje Wielką Brytanię na poszukiwanie nowego miejsca w strukturze euroatlantyckiego układu sił. Patrząc zatem perspektywicznie, Zachód staje przed wyzwaniami nowego „ułożenia się” w ramach euroatlantyckiej wspólnoty i wyjścia wobec wyzwań, jakie rodzą się w związku z powrotem do gry Rosji, Turcji czy Iranu, nie mówiąc o Chinach.
W systemie międzynarodowym od najdawniejszych czasów toczą się batalie o miejsce i role państw w geopolitycznym układzie sił. Historycznym fenomenem, sięgającym XV-XVI wieku było pojawienie się mocarstw dążących do objęcia całego globu swoimi wpływami, usiłujących rozciągnąć swoje interesy na wszystkie regiony świata, zgodnie z wymogami konkurencji i wewnętrznej dynamiki ekspansji. Nie wnikając w tym miejscu w ewolucję koncentracji i dystrybucji sił w stosunkach międzynarodowych, można wskazać, że obecne konsekwencje tych procesów to walka Chin o prymat w hierarchii potęg, troska Stanów Zjednoczonych o zachowanie hegemonii oraz determinacja Rosji na rzecz przywrócenia dominacji w masywie eurazjatyckim. Z kolei tacy pretendenci do regionalnego pierwszeństwa jak Republika Południowej Afryki, Brazylia, Iran, Arabia Saudyjska, Turcja, Izrael czy Indie zabiegają o uznanie swojego przywództwa wśród innych mocarstw regionalnych, często bezpośrednich rywali i sąsiadów.(1)
Pretensje do przewodzenia innym wykazują także państwa niemające statusu mocarstw. Polska na przykład należy do państw średnich, a po wielkich potęgach zaliczana jest do trzeciorzędnej rangi państw, jednakże pretenduje do roli regionalnego lidera (w Grupie Wyszehradzkiej, w tzw. Inicjatywie Trójmorza, w „Trójkącie Lubelskim”, w mgliście pojętej przestrzeni Europy Wschodniej). Podsycany kompleksem wyższości i wiarą w niezwykłą misję cywilizacyjną polski prometeizm jest tłem irracjonalnych aspiracji kół rządzących Polską. Zamiast akceptacji wywołują one nieufność, a nawet demonstrację niechęci.
Aspiracje przywódcze wyrażają się przede wszystkim w sferze intencjonalnej, najczęściej w deklaracjach bez pokrycia i „pobożnych życzeniach”. Występuje też zjawisko butnego pouczania innych, zwłaszcza Białorusinów, jak mają organizować się w swoim państwie, co wykracza poza reguły dobrego sąsiedztwa i koliduje z zasadą nieingerencji w sprawy wewnętrzne innego państwa.
Podobnie było z przewrotem na Ukrainie w lutym 2014 roku, gdy przedstawiciele władz polskich uczestnicząc w misji pseudomediacyjnej, ostatecznie opowiedzieli się za obaleniem legalnego prezydenta. Ujawniła się wówczas nie tylko hipokryzja w poszanowaniu prawa, ale także niewiarygodność inicjatyw pojednawczych państw stojących na straży standardów demokratycznych (Francji, Niemiec i Polski, przy wsparciu USA).
Do czynników determinujących mocarstwowe przywództwo należy potencjał (zasoby, energia, siła) oraz motywacje, aspiracje, ambicje i wola na rzecz osiągnięcia wspólnych celów w grupie przewodzenia. Liczy się także atrakcyjność cywilizacyjno-kulturowa i ideologiczna, perswazyjność dyplomatyczna oraz skuteczność w formułowaniu i wdrażaniu strategii (wizji) dotyczących ładu międzynarodowego. Chodzi o taki stosunek do instytucji, norm i wartości, które podzielają inne państwa i które chcą naśladować (imitować) niczym wzorzec zachowania lidera. W tym zawiera się istota akceptacji dla ról przywódczych mocarstwa, które czerpie uzasadnienie dla swoich działań z przyjaznego nastawienia zbiorowości innych państw.
Wpływ, kontrola, przymus, autorytet, możliwości i zdolności – to przejawy potęgi, która w sensie funkcjonalnym może przybierać różne formy zwierzchnictwa i nadrzędności - hegemonii, dominacji czy prymatu. Każda z tych form sprzyja realizacji ról przywódczych, w zależności od kontekstu sytuacyjnego, a to w ramach dobrowolnych wspólnot, a to w ramach sojuszy obronnych, a to bloków polityczno-wojskowych. Można też zauważyć, że przywództwo ma charakter procesu, którego stopień natężenia podlega zmianom i zależy od dynamiki geopolitycznych układów sił.
Szczególnie uwidacznia się potrzeba efektywnego przywództwa w sytuacjach kryzysowych, w czasach konfliktów i katastrof. Skuteczne przywództwo może wtedy ulec osłabieniu, a w skrajnych sytuacjach całkowitej degradacji. Ale może też oprzeć się na innowacyjności i pełnej mobilizacji dostępnych środków dla rozwiązania zaistniałych problemów z korzyścią dla siebie, jak i swoich zwolenników.
W taki sposób funkcjonuje przywództwo Stanów Zjednoczonych w systemie zachodnim. Opiera się ono nie tylko na największym potencjale militarnym i ekonomicznym tego mocarstwa, ale także na sile motywacyjnej – determinacji w obronie wartości, które stanowiły od początku amerykańskiej państwowości podstawę ich wyjątkowości, posłannictwa dziejowego i „internacjonalizmu”(2), a z czasem spoiwo wspólnoty atlantyckiej. Instytucjonalnym gwarantem roli lidera pozostaje Organizacja Traktatu Północnoatlantyckiego, czyli NATO.
W badaniach stosunków międzynarodowych od dawna poszukuje się odpowiedzi na pytanie, dlaczego wielkie mocarstwa w określonych okolicznościach odgrywają role przywódcze w systemie międzynarodowym, a w innych – je tracą. Paul Kennedy w słynnej książce Mocarstwa świata. Narodziny-rozkwit-upadek. Przemiany gospodarcze i konflikty zbrojne w latach 1500-2000 (Warszawa 1994) dowodził, że schyłek ról przywódczych mocarstw następuje w wyniku imperialnego przesilenia (imperial overstretch), gdy zobowiązania zewnętrzne hegemona przekraczają jego możliwości realizacyjne. Inny amerykański badacz, Robert Gilpin, dopatrywał się źródeł utraty atutów przywódczych w braku wystarczających zasobów gospodarczych. Inaczej mówiąc, gdy koszty utrzymania przywództwa przerastają wydolność finansową państwa.
Niekiedy zwracano uwagę na niematerialne przesłanki utraty statusu przywódczego. Na przykład Richard Ned Lebow wskazywał na moralne przyczyny erozji przywództwa. Arogancja i pycha mocarstwowa podkopuje nie tylko wiarygodność i zaufanie innych, ale także prowadzi do utraty wpływów. W istocie wiele zależy od czynnika subiektywnego – motywacji i aspiracji przywódców politycznych. Ich determinacja w obronie swoich racji oraz gotowość do wyrzeczeń i poświęceń na rzecz uzyskania statusu przywódczego przesądza nieraz o wyniku rywalizacji międzymocarstwowej. Można bowiem dysponować ogromnym potencjałem, ale nie wykazywać ambicji przywódczych. I odwrotnie, ich przerost może deprecjonować autorytet i wpływy. Te odniesienia do czynnika osobowościowego w polityce mocarstw są brane pod uwagę w toczącej się rywalizacji między Stanami Zjednoczonymi i Chinami o prymat.
Osobowościowe determinanty przywództwa
W historii myśli politycznej od najdawniejszych czasów długo panował pogląd o roli „wielkich” czy „wybitnych” jednostek, sugerujący, że liderzy „rodzą się, a nie powstają”, że tylko wyjątkowi ludzie posiadają właściwości, które predystynują ich do roli liderów. Zwolennicy takiego determinizmu uznawali, że gdyby nie było wybitnych przywódców, to losy społeczeństw i państw potoczyłyby się inaczej niż było w rzeczywistości. Takie poglądy głosili m. in. Thomas Carlyle i William James. Wiele prac poświęcono typologizacji cech przywództwa, ale w drugiej połowie XX wieku popularność zdobyły tzw. teorie sytuacyjne, uwzględniające rozmaite czynniki warunkujące, od ustrojowych i instytucjonalnych, po ideologiczne i kulturowe.
Przywództwo państwa przekłada się na jego sukcesy bądź porażki tak w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej. Od czasów Tukidydesa, opisującego wojnę peloponeską w V w. p.n.e. między Atenami a Spartą zwraca się uwagę na uwarunkowania charakterologiczne przywódców i styl uprawiania przez nich polityki (kontrast między pragmatycznym i ostrożnym Peryklesem a lekkomyślnym i porywczym Alcybiadesem). U progu ery nowożytnej florencki myśliciel i dyplomata Niccolo Machiavelli sformułował poradnik dla władców, podobnie ja 2 tys. lat wcześniej uczynił to Sun Tzu w Chinach dla przywódców wojskowych. Do czasów współczesnych powstała na ten temat ogromna literatura, wskazująca na związki między przywództwem politycznym w państwie a jego pozycją międzynarodową. (3)
Umiejętność wpływania na motywacje postępowania innych uczestników, budzenie respektu i kształtowanie rozmaitych uzależnień (od lojalności poczynając, poprzez wierność i przyjaźń, po bezwzględny posłuch i podporządkowanie) – to niewątpliwie przymioty osobnicze przywódców. Bez nich trudno zrozumieć personifikację zachowań międzynarodowych państw, co wielu badaczy z upodobaniem pokazuje na przykładzie przywódcy współczesnej Rosji Władimira Putina.
Prócz cech osobowościowych na zachowania międzynarodowe przywódców politycznych mają wpływ czynniki związane z legitymizacją ich władztwa (mandat demokratyczny bądź uzurpatorski, charyzma i autorytet, bądź demokratyczna instytucjonalizacja). Zaangażowanie przywódców politycznych w kreowanie więzi międzynarodowych jest także pochodną ich osobistych ambicji, aspiracji i interesów, profesjonalnej wiedzy i doświadczenia, stopnia skonfliktowania wewnętrznej sceny politycznej, powiązań kulturowo-ideologicznych czy pewnych kontekstów sytuacyjnych.
Autorytet przywódcy, potrafiącego uruchomić rozmaite pokłady siły (od materialnej i fizycznej, przez psychiczną i moralną, po intelektualną) stawiał w przypadku USA takich przywódców, jak Thomas Woodrow Wilson czy Franklin Delano Roosevelt, na piedestale wzorców moralnych, ratujących ludzkość przed katastrofą. W każdym przypadku ci przywódcy kierowali się przede wszystkim partykularnym interesem mocarstwa, ale świat odbierał ich przywództwo jako szczególną misję, altruistyczną ofiarność i poświęcenie. To sytuacja wojennych potrzeb i tragedii określała ten odbiór.
W analizach poszukuje się związku między jakością przywództwa politycznego a wyborem strategii międzynarodowych mocarstw. (4) Liderzy polityczni bazując na swojej wiedzy, doświadczeniu i przekonaniach, a także na postrzeganiu rzeczywistości, formułują aspiracje i oczekiwania, plany operacyjne i wizje strategiczne.(5) Ponoszą też ostateczną odpowiedzialność za skutki decyzji bądź ich zaniechań, zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych.
Przywódcy polityczni czerpią uzasadnienia dla swoich pozycji z różnych źródeł – prawa, tradycji lub religii, ale to nie wystarcza, aby mieli podobny autorytet w stosunkach międzynarodowych. Jego warunkiem jest zróżnicowane uznanie i reputacja wśród przywódców innych państw, co wiąże się z respektem dla statusu międzynarodowego państwa.
Zmiany przywództwa są pochodną przeobrażeń ustrojowych, jak i wymiany elit rządzących. Najlepiej widać to na przykładzie Stanów Zjednoczonych, które przez dekady umacniały swoją pozycję lidera Zachodu.(6) Tymczasem kryzys finansowy roku 2008, renacjonalizacja polityk zagranicznych państw wspólnoty atlantyckiej, wzrost rywalizacji i konkurencji między nimi, triumf populistów, zakłócenia w strefie euro, awantura o brexit, nieporadność wobec kryzysów poza systemem zachodnim, wreszcie wraz z prezydenturą Donalda Trumpa odsłonięcie antyimigranckiego, ksenofobicznego, antychińskiego i antyrosyjskiego oblicza Ameryki – to zjawiska towarzyszące i przyspieszające erozję roli przywódczej i zarazem hegemonicznej.
Problem nie dotyczy zresztą wyłącznie personalnego przywództwa, jak w przypadku Trumpa, ale delegitymizacji demokracji liberalnej, dysfunkcjonalności obecnych instytucji, przesuwania realnej władzy w stronę deep state („państwa ukrytego”), wreszcie dewastacji doktryny geostrategicznej. Mocarstwo, które wygrało dwie wojny światowe, było przez długi czas wzorem dla wielu państw i społeczeństw na świecie, a po 1989 roku czuło się zwycięzcą „zimnej wojny”, pogrąża się w ideowo-politycznej zapaści, którą pogłębia wizerunek niedomagającego psychofizycznie prezydenta, recesja gospodarcza spowodowana kryzysem pandemicznym oraz popełniane błędy w ocenie ryzyka nowego kryzysu migracyjnego. Wskutek tych zjawisk Stany Zjednoczone tracą nimb nieomylnego lidera i atrakcyjność punktu odniesienia dla wszystkich państw dążących do modernizacji ustrojowej i zbudowania społeczeństw dobrobytu.
Na przykładzie przywódców Stanów Zjednoczonych widać jednak, jak ważna jest ciągłość w pojmowaniu hegemonicznego przywództwa, niezależnie od personalnej obsady urzędu prezydenckiego.(7) Zmiana przywództwa politycznego wewnątrz państwa z konserwatywnego na liberalne i odwrotnie oznaczała inne preferencje i sposoby wykorzystywania środków. Cele wszak pozostawały niezmienne – utrzymanie prymatu pośród wielkich potęg i narzucanie światu swojej wizji strategicznej.
Za czasów George’a W. Busha przywództwo miało charakter agresywny i interwencyjny, w czasie administracji Baracka Obamy pojednawczy i pragmatyczny, natomiast Donalda Trumpa charakteryzowało podejście transakcyjne i merkantylne. Strategie przybrały mniej wyrazisty charakter, ale istota dążeń pozostaje taka sama.
Prezydentura Joe Bidena oznacza poszukiwanie kompromisu między transformacyjnym a transakcyjnym sposobem pojmowania przywództwa.(8) Przywództwo transformacyjne ma poza zyskiem inne motywy. Przy pomocy rozmaitych środków i zabiegów prowadzi do trwałych uzależnień w sferze ideologicznej i praktycznej, wywołuje zmiany w systemach wartości i zachowaniach państw, zgodnie z oczekiwaniami mocarstwa przewodzącego.
USA nie zamierzają zaniechać stosowania różnych form przemocy, przymusu w formie gróźb i nacisków, czy wreszcie aktywnego wpływu i kontroli (sankcje, groźby, inwigilacja, bojkot, fizyczna likwidacja przeciwników), z jednoczesną krucjatą na rzecz promowania wartości i wzorców ustrojowych. Wciąż uznają – mimo doznanych porażek i upokorzeń – że wartości świata zachodniego są podstawą „pokojowego porządku światowego” i jako mocarstwo przywódcze mają niezbywalne prawo do ich obrony w skali globalnej.
Narzucanie całemu światu przez lidera Zachodu i jego sojuszników swoich wartości wymagałoby ich uczciwej rekonstrukcji, zdefiniowania i pokazania relatywności w rzeczywistych kontekstach czasowo-przestrzennych, a nie w ujęciu absolutystycznym i abstrakcyjnym, ponadczasowym i wyidealizowanym. Promowanie demokracji, wolnego rynku (kapitalizmu korporacyjnego) i praw człowieka – to utarty slogan i niepodlegający racjonalnej weryfikacji misyjny chwyt propagandowy. Mało kto na Zachodzie odważy się sprzeciwić tej promocji, pociągającej za sobą rozmaite presje i uzależnienia, a także sankcje i przemoc, z pominięciem lub/i pogwałceniem prawa międzynarodowego. Każdy nazywający rzeczy po imieniu naraża się na anatemę i wykluczenie. Mamy do czynienia ze zjawiskiem „totalnej” prawdy i „absolutnej” dominacji, co zostało kiedyś doskonale pokazane jako przestroga, a dziś staje się rzeczywistością (J.L. Talmon, Źródła demokracji totalitarnej, Kraków 2015; F.W. Engdahl, Absolutna dominacja: totalitarna demokracja w nowym porządku świata, Wrocław 2015).
Normatywna siła przywództwa
Role przywódcze w stosunkach międzynarodowych mają istotny wpływ na kształtowanie szeroko pojętych reguł gry, w tym norm prawa międzynarodowego. Państwa-liderzy wykazują się największą inicjatywnością na rzecz kreowania nowych regulacji, co wynika nie tylko z poczucia mocy sprawczej i wrażliwości ich decydentów na zachodzące dynamiczne zmiany w środowisku międzynarodowym, ale przede wszystkim z dążeń do maksymalnego zaspokojenia swoich potrzeb i interesów. W tym celu liderzy stosują całą gamę środków perswazyjnych, aby przekonać inne państwa do akceptacji nowych rozwiązań.
Trzeba bowiem pamiętać, że międzynarodowy porządek normatywny – jako podstawa porządku międzynarodowego - nie był nigdy wynikiem powszechnej zgody czy konsensusu wszystkich uczestników stosunków międzynarodowych. Przeciwnie, to najsilniejsi gracze ustanawiali reguły gry (przez jednostronny dyktat, na drodze umów, za milczącą zgodą), będące wypadkową ich sprawczego udziału w decydowaniu o sprawach najważniejszych dla wszystkich (żegluga, transport, dostęp do zasobów, aneksja terytoriów, obrót towarowy i handel, wreszcie bezpieczeństwo i równowaga systemowa). Państwa mniejsze, odgrywające raczej role podrzędne, by nie powiedzieć przedmiotowe, zazwyczaj dostosowują się do tych reguł, a krnąbrni uczestnicy są przywoływani do porządku za pomocą nacisków i rozmaitych interwencji. Procesy internalizacji norm ustanowionych w gronie państw najsilniejszych napotykają na liczne przeszkody, będące przede wszystkim wynikiem innego postrzegania korzyści z ich stosowania. Widać to choćby wśród niektórych państw członkowskich Unii Europejskiej. Polska dla przykładu formalnie zinternalizowała normy wynikające z traktatów europejskich, ale nie wszystkie wcieliła w życie lub poddała takiej „socjalizacji”, aby zostały zaakceptowane i utrwalone w powszechnej świadomości społecznej. Dotyczy to na przykład realizacji ustrojowych zasad praworządności i podziału władz.
Mocarstwa rywalizujące między sobą o pierwszeństwo często traktują istniejące reguły gry instrumentalnie. Podważają uniwersalny system norm i wartości, stosując podwójne standardy i uprawiając politykę pełną hipokryzji. (9) Tak jest na przykład w przypadku USA i Rosji. Każda z potęg uważa, że broni uniwersalnego ładu międzynarodowego, inaczej oceniając własne naruszenia standardów, a inaczej swojego oponenta. Stany Zjednoczone upominają się o prawa człowieka i wartości demokratyczne przeważnie po stronie swoich przeciwników, a nie sojuszników. Rażące zaniedbania w tym względzie odnoszą się do wielu państw latynoamerykańskich, azjatyckich, z Arabią Saudyjską na czele. Podobnie Rosja głosi przywiązanie do zasad prawa międzynarodowego, które sama narusza, jak choćby w przypadku suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy.
Ekskluzywizm statusu mocarstwowego stawiał zawsze mocarstwa przywódcze ponad systemem międzynarodowym. Widać to na przykładzie „piątki” mocarstw, mających „prawo weta” w Radzie Bezpieczeństwa ONZ oraz posiadających arsenały jądrowe,(10) które to atrybuty prowadzą w praktyce do poczucia bezkarności. Mocarstwa przywódcze naruszające swoim postępowaniem zasady etyki i prawa międzynarodowego od czasów zakończenia II wojny światowej nigdy nie zostały przez nikogo ukarane za pomocą bezpośredniej interwencji. Wszystko na to wskazuje, że tak samo będzie w przewidywalnej przyszłości. Zjawisko to świadczy nie tylko o głębokiej asymetrii między mocarstwami przywódczymi a całą resztą, ale także o hipokryzji, na której oparta jest zasada suwerennej równości państw. Potwierdza to nieefektywność powszechnego prawa międzynarodowego, które jest skuteczne wtedy, gdy służy interesom potęg i gdy opiera się na woli najsilniejszych uczestników gry międzynarodowej.
Wiarygodność przywództwa
Przywództwo w stosunkach międzynarodowych osiąga się dzięki posiadanym zdolnościom do ponoszenia odpowiedzialności za porządek międzynarodowy i związanej z tym strategicznej wiarygodności. Są to atrybuty każdego silnego państwa, które w oczach swoich adherentów i oponentów zyskuje posłuch, budzi zaufanie i respekt. Legitymizacja autorytetu przywództwa jest tym większa, im silniejsza jest jego wiarygodność strategiczna. Zależy ona zawsze od trwałej zdolności wywierania wpływu, stosowania skutecznej kontroli, a w sytuacjach nadzwyczajnych także przymusu, gotowości operacyjnej i mobilności. Zasięg oddziaływania mierzy się liczbą lojalnych sojuszników i prestiżem, który wzmacnia polityczną popularność lidera. Z tych wszystkich powodów Stany Zjednoczone zyskały po II wojnie światowej niekwestionowaną pozycję lidera bloku zachodniego, a po „zimnej wojnie” szerszą afirmację w środowisku międzynarodowym (m. in. poprzez rozszerzanie NATO).
Z czasem zaczęły się trudności w rozwiązywaniu wielu problemów międzynarodowych, często zresztą wywoływanych przez samych Amerykanów (np. problem iracki, syryjski, kurdyjski, afgański), co postawiło na porządku dnia pewność gwarancji amerykańskich w
ramach sojuszu zachodniego. Wojna na Ukrainie zmienia postrzeganie tych procesów.
Mocarstwa przywódcze tracące wiarygodność strategiczną są najczęściej obrońcami status quo, postępują bardziej powściągliwie, są gotowe do korygowania ról przywódczych, jeśli przynoszą one negatywne skutki. Stosują raczej strategie akomodacyjne.
Odwrotnie jest w przypadku mocarstw rewizjonistycznych, które nie liczą się ze skutkami agresywnych posunięć i za wszelką cenę dążą do osiągnięcia swoich celów. Do takich zalicza się obecnie Rosję, choć ona sama zaprzecza takiemu opisowi.
Dramat wojny na Ukrainie na jakiś czas zdejmie z wokandy publicznej problem kwestionowania przywództwa Stanów Zjednoczonych w systemie zachodnim. Nie ulega bowiem wątpliwości, że sprawdziły sie one w roli koordynatora strategii sojuszniczej i głównego inspiratora wszechstronnej pomocy dla napadniętego przez Rosję sąsiada. Nie zmieni się jednak stosunek do USA wielu państw tzw. Reszty Świata, jeśli Amerykanie będą obstawać przy swoim monopolu cywilizacyjnym. Taki monopol ze swej natury jest sprzeczny z kulturową wieloaspektowością historyczną naszej cywilizacji. „Liberalny fundamentalizm” ujawnił przede wszystkim katastrofalne następstwa niesprawiedliwej dystrybucji bogactwa społecznego w skali globalnej.
Globalny system kapitalistyczny, zdominowany przez kapitał spekulacyjny, doprowadził do kryzysu liberalno-demokratycznej formuły zarządzania. „Stare” demokracje Zachodu mają kłopot ze społecznym i prawnym legitymizowaniem władzy politycznej, która niepostrzeżenie przechodzi w ręce sił pozostających w ukryciu i nieponoszących odpowiedzialności (kompleksu podmiotów finansowych, sektora zbrojeniowego, sił specjalnych), kontrolujących polityków i struktury polityczne.
Deep politics odnosi się do kombinacji widocznych i niewidocznych struktur państwa i władzy. Towarzyszy jej degeneracja demokratycznych wzorów zachowań, upadek autorytetów społecznych i instytucjonalnych, a także brak krytycznej refleksji intelektualnej co do przyszłości. Deficyt myśli politycznej jest pochodną kryzysu wartości cywilizacji Zachodu. Nie bez racji przypominane są jako swoiste memento dramatyczne doświadczenia z lat 30. XX w., kiedy faszyzacja oznaczała poszukiwanie remedium na kryzys, a skończyła się katastrofą wojenną na niespotykaną dotąd skalę.
Ponadto wzrost konkurencyjnych ośrodków potęgi, począwszy od Chin, ucieczka od dolara i ryzyko wojny domowej w USA zmuszają Europę do zredefiniowania swojej zależności od Ameryki i przewartościowania więzi atlantyckich. Tragedia Ukrainy i Rosji na długie lata skazuje porządek międzynarodowy na rozmaite konwulsje, po których – miejmy nadzieję – wyłoni się nowy podział ról przywódczych, oparty nie tyle na wyjątkowości jednych cywilizacji kosztem innych, ile na pewnej syntezie liberalizmu z realizmem, powściągliwości mocarstw, nawet tych najsilniejszych, w narzucaniu pozostałym państwom swoich racji i przejęciu kolektywnej odpowiedzialności za przetrwanie ludzkości.
Stanisław Bieleń
(1) Przywództwo mocarstwowe występowało w różnych okresach historii i miało zmienny zasięg przestrzenny. Najbardziej znane przykłady odnoszą się do ról przywódczych w systemie zachodnim (Wielka Brytania, Francja, Niemcy, USA), a także w ruchu państw niezaangażowanych czy – szerzej – w tzw. Trzecim Świecie (jak w czasach zimnej wojny nazywano państwa rozwijające się, powstałe w wyniku dekolonizacji – Indie, Chiny, Egipt, Jugosławię).
(2) Utarło się przekonanie, że misją dziejową Stanów Zjednoczonych jest szerzenie na świecie wolności i demokracji. Ich przywództwo znajduje zatem oparcie i uzasadnienie w tym posłannictwie. Tymczasem według obrazoburczej interpretacji Howarda Zinna Stany Zjednoczone eksportowały w świat nie tyle wolność i demokrację, ile przede wszystkim kapitalistyczną opresję.
(3) W latach 50. i 60. XX w. badania wpływu czynników osobowościowych na procesy decyzyjne w polityce zagranicznej podjęła tzw. szkoła behawioralna.
(4) Powstało wiele prac naukowych skupiających się na charakterystykach prezydentów Stanów Zjednoczonych, w których dostrzegano zależności między czynnikiem osobowościowym a skutecznością rządzenia, w tym wpływania na środowisko międzynarodowe.
(5) Przywództwo państwa jest dynamicznym komponentem procesów decyzyjnych. Liderzy polityczni określają wewnętrzne i zewnętrzne ograniczenia aktywności międzynarodowej państwa. Trzeba wszak pamiętać, że działania polityczne w systemie międzynarodowym nie są
wyłącznie skutkiem przemyśleń przywódców, wiedzy i wyobraźni ich doradców, ale wynikają ze skomplikowanych układów zależności i
współzależności. Układy sił są zawsze wypadkową czynników obiektywnych i subiektywnych.
(6) O ile w czasie zimnej wojny USA były przede wszystkim przywódcą Zachodu, o tyle po zimnej wojnie stały się niekwestionowanym liderem w całym systemie międzynarodowym. Jest to jedyne mocarstwo, które może udźwignąć na swoich barkach konsekwencje przywództwa globalnego – tak w sensie ideologicznym (neoliberalizm), jak i operacyjnym (konkurencyjność gospodarcza, zdolności logistyczne armii). „Tego rodzaju wyjątkowy historyczny układ sił nie powtórzy się w najbliższej przyszłości, i dlatego żadne inne wielkie mocarstwo – jeżeli założymy, że miałoby potencjał ekonomiczny – nie zdobędzie tak szybko takiej strategicznej przewagi, chyba że na oczach całego świata wybierze drogę konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi i wytrzyma rywalizację z nimi”.( P. Kondylis, Polityka światowa po zimnej wojnie.)
(7) Jednostki ludzkie występują jedynie w roli decydentów politycznych i reprezentantów państwa w granicach usankcjonowanych przez systemy normatywne, co nie powinno oznaczać traktowania stosunków międzynarodowych czy polityk zagranicznych państw jako gry pewnej sumy przywódców państwowych. Tego rodzaju personifikacja oznaczałaby niebezpieczny redukcjonizm w pojmowaniu złożonej rzeczywistości międzynarodowej oraz swoisty determinizm jednostkowy, który jest równie niesłuszny, jak inne determinizmy.
(8) W klasycznej pracy Leadership (1978) James MacGregor Burns wskazał na dwa podstawowe rodzaje przywództwa: transakcyjne i transformacyjne. Propozycje te wykorzystuje się w charakterystyce przywództwa mocarstw na arenie międzynarodowej, mimo że odnosiły się ściśle do liderów politycznych. Przywództwo ma charakter transakcyjny, jeśli opiera się na wymianie jednych wartości na inne na zasadach komercyjnych (gwarancje bezpieczeństwa, handlu, instruktażu itd.). Typowym przykładem takiego przywództwa były Stany Zjednoczone w okresie prezydentury Donalda Trumpa. Przywództwo transformacyjne ma poza zyskiem inne motywy. Przy pomocy rozmaitych środków i zabiegów prowadzi do trwałych uzależnień w sferze ideologicznej i praktycznej, wywołuje zmiany w systemach wartości i zachowaniach państw, zgodnie z oczekiwaniami mocarstwa przewodzącego. Skutkuje to nieraz tworzeniem asymetrycznych form przewodzenia we wspólnotach sojuszniczych czy ugrupowaniach państw, zwanych podczas zimnej wojny blokami. Te ostatnie kojarzą się z narzucanymi siłą formami przywództwa, które stają się dyktatem. Przybierają formy wasalizującego poddaństwa i jednokierunkowych przepływów woli politycznej. Podstawą realizacji przywództwa transformacyjnego jest akceptacja strategii i wartości, które definiuje lider ugrupowania, nazywanego najczęściej „wspólnotą”. Oba rodzaje przywództwa mogą przybierać charakter pasywny i zachowawczy bądź aktywny, zaangażowany, a nawet agresywny.
(9) Stąd na przykład wzięło się określenie „perfidny Albion” w odniesieniu do monarchów i rządów brytyjskich, które uciekały się do zdrady, dwulicowości i obłudy, celem zaspokojenia własnych egoistycznych interesów.
(10) Przyjęło się, że wielkie potęgi mają „historyczny mandat” na dostęp do broni jądrowej. Poza tym tylko one gwarantują (mimo użycia tej broni przez USA przeciw Japonii), że będzie ona stosowana racjonalnie i rozważnie. Inaczej mówiąc, „oligarchia mocarstwowa”, mająca w posiadaniu najgroźniejszą broń, stała się efektywną gwarancją pokoju. Nie ma mowy – wbrew zasadzie suwerennej równości państw – aby kiedykolwiek zapanowała w tym względzie „zbrojna egalitarna demokracja”.( P. Kondylis)
Powyższy tekst (wzbogacony o literaturę przedmiotu) został opublikowany w książce Uniwersytet i nauka o polityce. Sprawdziany tożsamości pod redakcją naukową Mirosława Karwata i Filipa Pierzchalskiego, wydanej przez Oficynę wydawniczą ASPRA-JR, Warszawa 2022.
Wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Krystyna Hanyga
- Odsłon: 4084
W opublikowanym niedawno raporcie Mechanizmy przeciwdziałania korupcji w Polsce, opracowanym przez Instytut Spraw Publicznych we współpracy z Transparency International, administracja publiczna otrzymała niezłą ocenę: 60 na 100 punktów.
Nie powinno to jednak uspokajać - wytknięto jej równocześnie wiele uchybień i niedoskonałości, szerzej omówionych podczas późniejszej debaty o rzetelnym państwie, w którym administracja odgrywa istotną rolę.
Należy do nich m.in. brak przejrzystości w dysponowaniu środkami publicznymi, złe zarządzanie kadrami, nepotyzm, arbitralny dobór wyższych kadr, relacje ze światem politycznym, utrudniony dostęp do informacji publicznej.
Z dr. hab. Jackiem Czaputowiczem, dyrektorem Krajowej Szkoły Administracji Publicznej rozmawia Krystyna Hanyga.
- Jakie są, Pana zdaniem, najbardziej niepokojące grzechy i choroby administracji publicznej?
- Na tle innych instytucji ocena administracji publicznej jest niezła i słusznie. Najgorzej jest oceniana sfera polityczna. Nie potrafię powiedzieć, na ile grzechy administracji publicznej są jej przyrodzone, a na ile wynikają z oddziaływania sfery politycznej. Czy nepotyzm występuje w sytuacji, kiedy zatrudnia się kogoś „swojego”, czy kiedy urzędnik wykonuje czyjeś polecenie polityczne? Jeśli mówimy o zaburzeniach procesu rekrutacji na wyższe stanowiska, czy nie jest tak, że to politycy chcą mieć swoich urzędników? W moim odczuciu jednak zdecydowana większość urzędników jest rzetelna, uczciwa i jeżeli funkcjonują w normalnych warunkach, będą tak działać. Generalnie nie jestem zaniepokojony ich stanem etycznym. Ważne, żeby infrastruktura prawna i sytuacja polityczna, w jakiej są stawiani, sprzyjała tej rzetelności, a przede wszystkim uczciwości.
- Wpływ polityków na administrację jest zbyt duży?
- Na pewno jest niewłaściwy, gdy dochodzi do naruszeń standardów etycznych i uczciwości, do korupcji. Może jednak iść też w dobrym kierunku, umacniać standardy. Istnieje spór o to, na ile demokratyczna, pochodząca z wyborów władza ma prawo oddziaływać na sferę urzędniczą, jest kwestia kierunku i głębokości tego oddziaływania, stworzenia jasnych zasad. My, urzędnicy, podlegamy pewnym ograniczeniom, musimy uznać prawo każdego rządu do wprowadzania zmian, ograniczania biurokracji, kwestia tylko, czy ich celem jest dobro wspólne, działanie w interesie reformy państwa, czy realizacja celów ukrytych. Wskazywałyby na to właśnie zjawiska korupcyjne, nepotyzm. Jeśli zwalnia się urzędników, bo jest ich za dużo, są nieefektywni, trudno się z tym nie zgodzić, ale zupełnie inna sprawa, jeśli zwalnia się po to, żeby zatrudnić swoich.
Mówimy o koncepcji rzetelnego państwa, która dotyczy sfery uczciwości, wywiązywania się z obowiązków, natomiast jest jeszcze koncepcja sprawnego państwa, które musi być sterowalne. To oznacza, że rząd powinien być zintegrowany ze sferą urzędniczą, muszą działać razem we wspólnym interesie, by zapewnić konkurencyjność państwa, np. w dziedzinie gospodarczej, przyciągania inwestycji zagranicznych. Najistotniejsze jest to spojrzenie z perspektywy całego państwa - w języku OECD mówi się: whole-of-government approach - to pozwala na optymalizację działania. W Polsce, niestety, często mamy do czynienia z silosowością, fragmentacją państwa, podzielona sfera urzędnicza optymalizuje działania z perspektywy swego resortu i rywalizuje, a to nie tworzy perspektywy całego państwa. Potrzebne są mechanizmy wypracowywania wspólnego interesu. Wyobraźmy sobie perspektywę ministerstwa rolnictwa, które chce zapewnić lepszy byt rolnikom, dąży do utrzymania dotacji. Z kolei ministerstwo rozwoju regionalnego może widziałoby inne wykorzystanie tych środków. Jeśli urzędnicy okopują się na swoich pozycjach, następuje utrata sterowności, sprawności państwa. Sprawne są te państwa, gdzie urzędnicy wspierają polityków i odwrotnie. Jest wiele takich przykładów, w zachodnich demokracjach znanych jako sprawne wszyscy działają w interesie państwa, nawet opozycja. W Polsce nie ma porozumienia w sprawach zasadniczych, racji stanu, polityki zagranicznej, jak jest w innych państwach. Obecny spór uniemożliwia realizację wielu ważnych reform systemowych. Podziały są bardzo głębokie, różne grupy, nurty polityczne inaczej definiują nasz interes. To ma związek ze sprawnością państwa.
- W Polsce bardzo brakuje poczucia wspólnoty, myślenia w kategoriach interesu całego państwa.
- W sensie politycznym to jest myślenie w kategoriach swoich interesów grupowych, korporacyjność, albo właśnie tych interesów resortowych. Wadą polskiego systemu służby cywilnej jest zamykanie się w swoich resortach, ta wspomniana już fragmentacja. Pogłębiają to dodatkowo nieuzasadnione różnice płacowe. Za tę samą pracę w resorcie kultury zarabia się znacznie mniej niż np. w ministerstwie finansów. To jest negatywne zjawisko, bo trzeba wynagradzać za pracę, a nie miejsce, gdzie człowiek trafił przypadkowo.
Przejawem tej silosowości i braku myślenia w kategoriach państwa jest niska mobilność horyzontalna, to znaczy urzędnik pracuje do emerytury w tym samym miejscu, rzadko przechodzi do innego resortu i jest to ruch raczej jednokierunkowy – idzie tam, gdzie lepiej płacą. Trzeba to przezwyciężyć, stworzyć mechanizmy naturalnego przechodzenia z miejsca na miejsce, pracy po kilka lat w jednym ministerstwie, drugim, trzecim. Tak buduje się karierę w niektórych państwach zachodnich, np. w Wielkiej Brytanii, ostatnio także w Komisji Europejskiej, a superprzykładem jest Kanada. W ten sposób urzędnik zyskuje zrozumienie perspektyw innych resortów i tego whole-of-government approach, perspektywy całego państwa. W ścieżkach kariery należy zaznaczyć, że jest wskazane, by na przykład po 5 latach pracy na danym stanowisku urzędniczym przejść do innego ministerstwa. Wśród dyrektorów generalnych mogę wskazać przykłady takiej horyzontalnej mobilności, która jest w bezpośrednim związku z rozumieniem interesu całego państwa, a nie danego resortu.
- Mówi Pan o administracji rządowej, ona ma być wizytówką całej administracji publicznej, ale są jeszcze inne jej segmenty. Niektóre urzędy centralne mają opinię zamkniętych, skostniałych w swych strukturach, gdzie niewiele się zmienia.
- To jest poważna wada tego systemu. W UE obowiązuje kadencyjność, na tym samym stanowisku można pracować przez określoną liczbę lat, potem człowiek przestaje być kreatywny. To dotyczy zwłaszcza wyższych urzędników. Osobom na początku ścieżki kariery też doradzałbym szukanie możliwości rozwoju nie tylko poprzez awans na wyższe stanowisko, ale przez przechodzenie poziomo, do innych komórek administracji.
Poruszę jeszcze jeden kontrowersyjny problem - elastyczności w dziedzinie gwarancji urzędniczych. Z jednej strony ciągle jeszcze mamy grupę urzędników niewydajnych, nieprzystosowanych, którzy są chronieni, zajmują stanowiska z wysokim wynagrodzeniem. Z drugiej strony jest nacisk młodych, zdolnych, ale gorzej opłacanych lub dla których nie ma pracy. Pewne poluzowanie gwarancji urzędniczych jest więc wskazane. Ten problem jest coraz mniejszy, przez 20 lat zmalała biurokratyczna narośl z okresu PRL, odeszło sporo ludzi nieprzygotowanych merytorycznie a także językowo, co w sytuacji członkostwa w UE jest praktycznie eliminujące. Nie chcę powiedzieć, że należy zwalniać automatycznie, ale coś trzeba zrobić.
- Administracja jest trochę traktowana jak chłopiec do bicia. Ilekroć pojawiają się jakieś problemy gospodarcze, finansowe, od razu mówi się o przerostach zatrudnienia i konieczności cięć przede wszystkim w administracji. Wiadomo jednak, że jej zadania wzrosły, zwłaszcza po wstąpieniu do UE. Na tle innych krajów rzeczywiście mamy tak dużo urzędników, czy raczej problemem jest gospodarka kadrami, organizacja pracy?
- Uważam, że trzeba ograniczyć biurokrację opłacaną przecież z naszych podatków. Z drugiej strony, ze względu na pewne regulacje, nie można osób zasiedziałych zastąpić innymi, bardziej wydajnymi. Uważam, że trzeba to próbować zmienić. W każdym resorcie każdy wie, kto jest złym pracownikiem, ale panuje solidarność, a dyrektor boi się podjąć ryzyko zwolnień, bo nie wyjdzie z sądów pracy.
Ważne jest wartościowanie pracy, które ma też wymiar etyczny. W polskiej administracji płaca często nie odzwierciedla wartości danej pracy, ona się należy wraz ze stażem pracy. Osoba o dużym stażu dostaje często wyższą pensję od osoby młodszej, której odpowiedzialność i zakres obowiązków jest znacznie większy. W Polsce ten proces wartościowania nie wychodzi trochę ze względów kulturowych. W państwach zachodnich są badania odpowiedzialności, finansowe, personalne, zakresu obowiązków, umiejętności na danym stanowisku i przyznaje się do tego określoną wartość. Każdy obejmujący dane stanowisko dostaje tyle, ile warta jest ta praca. U nas płaca jest przypisana do osoby, która przychodzi ze swoją poprzednią pensją. W niektórych zdrowych systemach na zachodzie jeżeli ktoś zgłosi, że chce mniej pracować, mieć mniej odpowiedzialne stanowisko, dostaje po prostu mniej pieniędzy, bo płaca jest związana z pracą. U nas jest to trudne do wprowadzenia. Podsumowując, widzę w administracji bardzo duże rezerwy, żeby mogła działać lepiej za te same pieniądze, tym bardziej, że rozwój technologiczny zwiększa efektywność.
- W czasie konferencji ISP W poszukiwaniu rzetelnego państwa prof. J. Arcimowicz z ISNS UW analizowała wyniki badań sondażowych CBOS i swoich własnych, świadczące o tym, że administracja jest coraz lepiej oceniana przez obywateli, ponad połowa badanych dobrze oceniła jej sprawność, profesjonalizm. Jednocześnie jednak utrzymuje się negatywny stereotyp urzędnika, który najchętniej pozbyłby się interesanta, zwłaszcza jeśli przychodzi z trudną sprawą.
- Moja ocena urzędników jest dobra, sprawdzianem dla nich była polska prezydencja w UE. Profesjonalizm, standard usług poprawia się, znam też różne badania dotyczące obsługi interesariuszy, obywateli w administracji samorządowej. Funkcjonują różne systemy poprawy jakości usług, ISO. Urzędnicy też są lepiej postrzegani niż kiedyś, co oznacza, że coraz mniej jest takich, którzy traktują obywatela jak petenta.
- Jednak problemem jest ciągle rozliczanie urzędników, którzy powinni ponosić odpowiedzialność nie tylko za działanie, ale i zaniechanie.
- Unikanie ryzyka jest słabością tego systemu. W biznesie np. ryzyko jest wkalkulowane, tu jest postawa zachowawcza – przede wszystkim nie popełnić błędu, zabezpieczyć się. Lepiej nie działać. Uważam, że urzędnik powinien mieć większą swobodę, także prawo do ryzyka, a ponieważ tego nie ma, znajduje różne uzasadnienia, żeby nie podjąć decyzji, mnoży formalności, bo boi się różnych zarzutów, zwłaszcza korupcyjnych.
Musimy mieć liderów administracji, którzy się nie boją, przywódców lokalnych na stanowiskach kierowniczych, którzy wprowadzą zmiany. Główny problem polega na tym, jak przyciągnąć talenty do administracji. Jeśli jednak system premiuje średnich zachowawczych, to oczywiście trudno będzie coś zrobić i poprawić system funkcjonowania korpusu urzędniczego.
- W czasie konferencji kilkakrotnie wracała sprawa ochrony sygnalistów jako ważnego czynnika przeciwdziałania korupcji. A to właśnie nie leży w polskiej mentalności.
- Nie leży, bo wszyscy mamy coś tam na sumieniu, jakieś zaniedbania, nie do końca rzetelnie wykonywane obowiązki. Po drugie, często sygnalistą staje się zły pracownik, który dostał wymówienie. Rzekome nieprawidłowości wylewają się w sądach pracy i trzeba być ostrożnym w ocenie zgłoszonych nadużyć. Jeśli są przypadki korupcji, trzeba za nie karać i je eliminować, bo to psuje państwo.
Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy administracja ma być wydajna i przyczyniać się do sprawności państwa, czy naszym celem jest zapewnienie spokojnego bytu ludziom, którzy w niej pracują. Różne studia na ten temat prowadzone za granicą pokazują, że taka gwarancja zatrudnienia powoduje, że człowiek staje się już niekreatywny. Stąd wszystkie systemy nowego zarządzania dotyczą bonusowych kwestii: pensja się oczywiście należy, ale np. 70%, reszta zależy od wydajności. U nas premie są dla każdego i to bardzo trudno zmienić.
- Te premie są traktowane jako wyrównanie do niezbyt wysokich pensji.
- Każdy znajdzie uzasadnienie. One są znacznie wyższe niż kiedyś. Dyrektorom nie chce się walczyć o to, czy da temu czy tamtemu, po co im awantury w zespole? Do czego zmierzam - należy wzmacniać dyrektorów w ich sporach z pracownikami, zaufać im, mieć liderów, którzy nie boją się i realizują cele. Premier ma prawo nakazać zwolnienia, a jest wielu pracowników nieprzydatnych do realizacji nowych zadań w UE, mamy też wielu młodych, z doświadczeniem, znajomością języków, którzy mogliby znaleźć się w administracji.
- Po ’89 roku, kiedy budowaliśmy nowy ustrój, tyle mówiło się o służbie cywilnej, niezależnej, apolitycznej, profesjonalnej. Powstały zręby tego systemu, później jednak zaniechano dalszych prac, były różne zawirowania, m.in. ze względów politycznych. Jaka jest przyszłość służby cywilnej?
- Jest służba cywilna, jest jej szef. Są spory, są różnice między sferą polityczną a służbą cywilną, są argumenty, że jest za droga, jest kryzys, dlatego trzeba zwalniać, nie umacniać statusu urzędników. Urzędnicy obawiają się o swój los, nie mają także zaufania, że zwolnienia będą przeprowadzone uczciwie, że obejmą osoby rzeczywiście nieefektywne, a nie te, które jest łatwo zwolnić, bo np. pracują na umowach okresowych.
- Widzę tu pewien związek z tym, co ostatnio pisano o KSAP. Była uważana za szkołę kształcącą elitę urzędniczą i rzeczywiście, wcześniejsze roczniki sprawdziły się, ta grupa tworzyła nowe standardy. Teraz jednak mówi się, że kształcenie jest za drogie, profil niewłaściwy i brak specjalizacji. Absolwenci nie mogą znaleźć pracy.
- Dyskusja trwa i wynika z tego, że jesteśmy w nowej sytuacji. Ci pierwsi absolwenci z lat 90. dopiero teraz mogli objąć wyższe stanowiska, bo przecież trzeba najpierw zdobyć pewne doświadczenie. Absolwent KSAP jest zwykle przed trzydziestką. Ci, którzy teraz kończą studia, są nie mniej wybitni i konkurencyjni niż tamci, tylko jeszcze młodzi.
- Konieczna jest specjalizacja? Więcej prawników, ekonomistów, mniej politologów?
- To nietrafiony argument, widzę, że tu zatracił się sens koncepcji KSAP, której celem jest przygotowanie do wyższych stanowisk, a nie zapewnienie natychmiast pracy prawnikom, ekonomistom czy kontrolerom do audytu, bo to potrzebne. Kształcimy liderów administracji w przyszłości i nie jest ważne, jakie mają studia, muszą być po prostu bardzo dobrzy. Dam przykład – pani muzykolog, absolwentka KSAP została niedawno szefem PGNiG, druga, pani filolog jest dyrektorem generalnym ZUS.
- Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 4093
Polityczna poprawność (political correctness) to postawa wymuszona przez panującą w jakimś środowisku społecznym aksjologię występującą w postaci ideologicznej. Na przykładzie fenomenu poprawności politycznej objawia się destrukcyjna i złowroga funkcja ideologii. Na początku broniąca słusznej sprawy, rychło wchodzi w mariaż z kontrolą, narzucając na drodze przymusu mentalnego jeden sposób widzenia i postępowania. Takie ideologizacje – jak uczy doświadczenie historyczne – prowadzą zawsze do katastrof totalitarnych.
Poprawność polityczna pojawiła się na Zachodzie, w liberalnych środowiskach uniwersytetów amerykańskich w latach osiemdziesiątych XX wieku, choć ma bogate antecedencje historyczne. Można przywołać wiele przykładów, począwszy od cesarskich Chin, poprzez Rzeczpospolitą szlachecką, do współczesnych demokracji zachodnich, w których należało raczej pochwalać niż krytykować istniejący ustrój społeczny i polityczny. Ci, którzy odważyli się krytykować istniejące porządki, zazwyczaj byli narażeni na oszczerstwa i prześladowania. Ostatni król Polski Stanisław August Poniatowski świadom negatywnych skutków wielbienia liberum veto jako „źrenicy wolności” ustanowił Order Zasługi Sapere auso (Temu, który ośmielił się być mądrym), aby nagradzać odważnych, gotowych przeciwstawić się błędom ówczesnej poprawności politycznej.
Od dawna wiedziano, że język w życiu publicznym spełnia ważne funkcje komunikacyjne, ale także jest narzędziem sterowania ludźmi. Wyrażenia językowe służą do opisu rzeczywistości, ale niosą też interpretacje rozmaitych zjawisk i procesów, narzucając ich pożądany odbiór. Język istotnie wpływa na sposób myślenia i postrzegania świata przez ludzi, choć nie determinuje całkowicie jego poznania. Informacje polityczne, kreowane przez różne podmioty polityki i media masowe są najważniejszym instrumentem strategii panowania nad społeczeństwem przez każdą władzę, niezależnie od ustrojowych uwarunkowań.
Tłem dla nowoczesnej poprawności politycznej stała się różnorodność kultur i obyczajów w społeczeństwach zachodnich (multikulturalizm), ich bogate doświadczenia z „innością”. Postulat poprawności odnosił się do języka debaty publicznej, aby nie używać w niej określeń o wymowie dyskryminacyjnej czy dyfamacyjnej w stosunku do osób o odmiennych cechach rasowych, kulturowych czy obyczajowych. Dlatego zrodził się język pełen eufemizmów. Miał on prowadzić do „cywilizowania” debaty publicznej na tematy drażliwe i kontrowersyjne. Chodziło też o to, aby poprzez świadomą regulację dyskursu obniżać poziom uprzedzeń i dyskryminacji wobec grup mniejszościowych i ich przedstawicieli.
U podstaw zjawiska leży zatem chwalebna ochrona takich wartości jak godność ludzka, przysługująca każdemu, niezależnie od pochodzenia, rasy, płci, orientacji seksualnej czy wyznania. Jednocześnie poprawność polityczna służy porządkowaniu skomplikowanego świata, nadaje życiu zbiorowemu jakiś sens, ustala priorytety i preferencje. Stawia tamę takim niebezpiecznym zjawiskom, jak seksizm, rasizm, ksenofobia, antysemityzm czy wszelkiego rodzaju fanatyzmy. Oczywiście skuteczność tego tamowania zależy od preferencji ideowych konkretnej władzy politycznej.
Chciano dobrze, wyszło jak zwykle
Każda władza posługuje się osobliwym żargonem, swoistą nowomową, co łączy się z dążeniem do zespolenia jak największych odłamów społeczeństwa wokół haseł nośnych pod względem symbolicznym i treściowym. W istocie chodzi o skuteczne sterowanie zachowaniami ludzi. Służy temu propaganda polityczna, mająca na celu pozyskanie dla idei czy doktryny jak największej liczby zwolenników. Oznacza ona wywieranie wpływu poprzez manipulację symbolami, zręczne posługiwanie się obrazami i sloganami. Propagandzie towarzyszy często indoktrynacja, zmierzająca do przekonania kogoś do określonego systemu poglądów, zwłaszcza do pewnego systemu wartości. Uniformizacji poglądów i postaw sprzyja wreszcie reklama, która dostarcza informacji o jakichś koncepcjach, produktach czy usługach, wywołując u odbiorcy przychylność i akceptację. Wiąże się to z określonymi następstwami w postaci zachowań rynkowych.
Jak wiele postulatów, poprawność polityczna z pozytywnej normy językowej przekształciła się w swoje przeciwieństwo. Na jej podstawie zaczęto bowiem tworzyć restrykcyjne „kodeksy” postępowania w odniesieniu do wielu zjawisk społecznych i wygłaszanych na ich temat poglądów. Zaczęła nasilać się presja na ujednolicenie postaw i myśli, co oznacza nic innego jak promowanie konformizmu ideowego. Monopolizacja tego, co słuszne i właściwe przez ośrodki władzy oraz służebne wobec nich media masowe prowadzi do powstania sytuacji, kiedy wolność dyskusji w praktyce zostaje ograniczona.
Polityczna poprawność narzuca o czym wolno, a o czym nie wolno myśleć i mówić. Pojawiają się strefy zakazane, o których nie można inaczej mówić, jak tylko zgodnie z obowiązującą, oficjalnie zadekretowaną wykładnią. Paradoks polega na tym, że poglądy niszowe, a więc mniejszościowe wcale nie są chronione przez poprawnościową ideologię, hołdującą wszak mniejszościom i odmiennościom. Sprzeciw wobec „prawd objawionych” oznacza wchodzenie w konflikt z władzą, która zazdrośnie strzeże swojego wpływu na umysły poddanych. Inaczej myślący, albo myślący „niepoprawnie” są uznawani za źródło zagrożeń, które trzeba ograniczać. Otwiera to drogę do rozmaitych nadużyć, które z oficjalnie głoszonymi hasłami o wolności słowa i wypowiedzi mają niewiele wspólnego.
Poprawność polityczna przybiera formę kontroli społecznego dyskursu, której metody kojarzą się raczej z cenzurą i anatemą. Poza tym politycznie niepoprawni są skazani na marginalizację, jeśli chodzi o możliwości budowania kariery zawodowej bądź politycznej. Awansować na stanowiska kontrolowane przez politycznie poprawnych mogą jedynie ci, którzy zasługują na „towarzystwo elit”, wiedzące najlepiej co słuszne, a co niesłuszne, co dobre dla Rzeczypospolitej, a co szkodliwe. W rezultacie poprawność polityczna stała się narzędziem wymuszania lojalności ideowej i selekcji pozamerytorycznej podczas rekrutowania członków elit politycznych. Takie praktyki uczą konformizmu i przypominają najgorsze czasy z poprzedniego ustroju, kiedy monopol partii komunistycznej prowadził do absurdów w polityce kadrowej państwa.
Schizofrenia społeczna
Poprawność polityczna zasługuje także na krytykę z innego powodu. Prowadzi bowiem do pewnej schizofrenii społecznej i fałszowania rzeczywistości. Ci, którzy zasługują na ochronę, nie mogą być przecież wyłączeni spod krytyki, którą poprawność jako narzucana norma społeczna wyraźnie ogranicza, czy wręcz blokuje. W życiu społecznym nie da się w odniesieniu do ludzi i ich spraw uniknąć określeń wartościujących, w tym także o negatywnym czy pejoratywnym wydźwięku. Poprawność polityczna nie może więc narzucać przemilczania spraw niewygodnych. Regulacje prawne w państwie demokratycznym nie powinny polegać na rozdawaniu przywilejów, lecz na gwarantowaniu równych praw.
Poprawność polityczna ma niewiele wspólnego z tradycyjną moralnością. Nie odnosi się ani do kategorii dobra czy zła, ani nie jest w stanie definiować tego, co sprawiedliwe i niesprawiedliwe. Przeciwnie, wiele tradycyjnych wartości moralnych ulega pod jej wpływem relatywizacji. Zacierają się granice między prawdą a kłamstwem, czy pięknem a brzydotą.
Redukuje ona wrażliwość reakcji na przekraczanie społecznie usankcjonowanych norm związanych z poczuciem wstydu czy winy. Toleruje postawy, które z moralnego punktu widzenia nie zasługują na szacunek. Eliminuje tradycyjne instrumenty społecznej regulacji, takie jak potępienie i napiętnowanie. Dochodzi z jednej strony do „indywidualizacji” moralności, a z drugiej – do jej swoistej „demokratyzacji”.
Każdy ma prawo do własnego dobra i własnej prawdy. Źródłem wartości moralnych staje się głos poszczególnych obywateli i ich zbiorowa opinia, tak jakby można ją było oprzeć na werdykcie wyborczym. Ściślej jednak rzecz ujmując, to raczej interesy różnych uczestników życia zbiorowego determinują postawy oparte na „prawidłowych” zachowaniach i „prawomyślnych” poglądach. Jednostki krnąbrne, sceptyczne i niezależne są skazane na przymus milczenia. Są ograniczane w swoich możliwościach ekspresji czy to w środowiskach zawodowych, czy medialnych. W tym sensie poprawność polityczna staje się kagańcem dla wolności i tolerancji. Wykracza bowiem przeciwko wolności słowa i wyrażaniu własnych przekonań.
Zgodnie z kanonem poprawnościowym, z przestrzeni publicznej eliminuje się tematy drażliwe, kontrowersyjne czy wręcz niebezpieczne, co często jest warunkowane interesami konkretnych środowisk (np. reprywatyzacja majątków, kolaboracja w czasie wojny, stosunki polsko-żydowskie, finansowanie Kościoła katolickiego przez państwo i in.). Jak wiadomo, w stosunkach międzynarodowych toczy się ostra walka o wpływy, działają rozmaite organizacje lobbingowe, w tym agenci państw obcych, co w sposób naturalny zaciemnia obraz tego, kto naprawdę kształtuje zbiorowy osąd polityczny na różne tematy, ową tajemniczą opinię publiczną. Bo to, że kształtuje ją mniejszość, nie ulega wątpliwości. Są to najczęściej wpływowe środowiska intelektualne, skupione wokół koncernów medialnych, kół biznesowych czy ośrodków kultu religijnego. To w nich wyrastają współczesne autorytety, które pretendują do ról „arbitrów elegancji” politycznej.
Ci „politycznie poprawni” dyktują arbitralnie „estetyczne kody”, określając, co jest w złym, a co w dobrym guście, co wypada, a czego nie wypada czynić. Potrafią oni w wyrafinowany sposób uzasadniać i uznawać za uprawnione, za „jedynie słuszne” nawet najbardziej nonsensowne poglądy i postawy, szkodliwe dla interesu wspólnoty narodowej. Przy użyciu rozmaitych środków społecznej komunikacji ich opinia przejmowana jest często bezrefleksyjnie i bezkrytycznie przez większość społeczeństwa. Nawet, gdy stoi ona w sprzeczności z własnym interesem.
Epatowanie poprawnościowymi frazesami poprzez propagandę i indoktrynację przynosi pożądane rezultaty, jeśli chodzi o uległość społeczeństwa. Ludzie tracą poczucie własnych kryteriów oceny sytuacji, przyjmują to, co im się wmawia, że jest najlepsze z możliwych. Mamy więc do czynienia z osobliwą kapitulacją społeczeństwa wobec narzucanych odgórnie „prawd objawionych”. Wielu ludzi czyni to z powodu wygodnictwa, konformizmu, ale także z powodu zwyczajnej bezmyślności. Przy tym – co gorsza - postępuje infantylizacja wielu środowisk opiniotwórczych i populistyczna degeneracja elit politycznych. Lekceważący stosunek do faktów, skłonność do zastępowania wiedzy chciejstwem i wiarą, roszczeniowość wynikająca z braku samodzielności i odpowiedzialności – to tylko niektóre przejawy kryzysu spowodowanego kultem poprawności politycznej.
Utrata zdrowego rozsądku
Poprawność polityczna wpływa na kształtowanie się specyficznej „kultury solidarności”, która postuluje włączanie i integrowanie w obrębie wspólnoty narodowej wszystkich, także tych, którzy stanowią źródło zagrożeń dla solidaryzujących się z nimi. Postulat Unii Europejskiej, aby przyjmować uchodźców za wszelką cenę pokazał, jak można utracić nie tylko zdrowy rozsądek, ale i intelektualne zdolności rozpoznawania zagrożeń. Krytyka wobec sprzeciwiających się automatyzmowi i bezwarunkowości w integrowaniu przybyszów stała się narzędziem presji Unii Europejskiej i poszczególnych rządów, które straciły racjonalną orientację w tej skomplikowanej materii. Takie postawy kojarzą się z osobliwym masochizmem kulturowym, utratą instynktu samozachowawczego, czy wręcz nawoływaniem do kulturowego samobójstwa. Jednocześnie zgodnie z poprawnością polityczną nie wolno nazywać po imieniu tych wszystkich sprawców zła, którzy przyczynili się do rozbicia całkiem stabilnych państw w regionach, skąd płyną do Europy fale uchodźców.
Przykład z przyjmowaniem uchodźców i zwykłych migrantów jest tylko jednym z wielu, który stanowi przedmiot debat politycznych. Są także inne problemy, na przykład „banderyzacja” Ukrainy, którą jednakowo lekceważą siły rządowe i opozycyjne, uprawiając swoistą schizofrenię, bo przecież wszystkim w Polsce wiadomo, że apologetyzacja OUN i UPA na Ukrainie nie jest zgodna ani z polskim interesem narodowym, ani polską pamięcią historyczną. Narzucona powszechnie i zadekretowana oficjalnie narracja antyrosyjska także nie znajduje w Polsce większego sprzeciwu, gdyż obecnie bardziej opłaca się być antyrosyjskim niż narażać się ludziom establishmentu i mainstreamu swoją niezależnością myślenia. A przecież nie wszyscy Polacy są rusofobami. Przy okazji trwa festiwal nienawiści w mediach masowych, w umysłach ludzi podsyca się resentymenty, stereotypy i uprzedzenia. Wszystko to nie sprzyja ani budowaniu odwagi cywilnej, ani kreatywności intelektualnej. Przeciwnie, prowadzi do duchowego paraliżu, miałkości intelektualnej i niekompetencji. Instrumentalizacja nastrojów społecznych i poprawnościowych ideologii związanych z polityką historyczną prędzej czy później doprowadzi Polaków w ślepy zaułek, z którego trudno będzie wyjść bez społecznych kosztów i kolizji.
Zniewolone umysły
Poprawność polityczna ma też negatywne skutki edukacyjne i wychowawcze. W szkolnictwie dąży się obecnie do tworzenia jednolitej masy ludzi o tym samym sposobie myślenia. Likwidacja elitarności studiów uniwersyteckich i zastąpienie rekrutacji opartej na egzaminach wstępnych masowym naborem chętnych spowodowała zawalenie się dotychczasowego etosu akademickiego. Gloryfikacja przeciętności oznacza obniżanie standardów, „wyrównywanie” poziomów, formalizowanie ocen nieoddających rzeczywistych rezultatów nauczania. Takie praktyki nie mają nic wspólnego z kształtowaniem nowoczesnego społeczeństwa i jego elit. Raczej cofają je w rozwoju.
Każda zbiorowość ludzka ma charakter pluralny i tak samo, jak ważna jest jej jedność co do pryncypiów i celów, tak samo ważna jest różnorodność dróg i sposobów ich osiągania. Także poddawanie kolejny już raz w Polsce programów nauczania ideologizacji związanej z aktualnie panującą doktryną polityczną jest procesem szkodliwym. Tak rozumiana poprawność polityczna – jak ktoś słusznie zauważył – jest współczesną formą kołtunerii i myślenia prowincjonalnego.
Poprawność polityczna ogranicza możliwości poszukiwania tego, co autentyczne i oryginalne w każdej kulturze, a także ze względu na swój kontrolny charakter hamuje swobodę badań naukowych. Zwłaszcza w dziedzinie humanistyki i nauk społecznych widać wyraźnie, że badacze nie są w stanie zademonstrować swojej odwagi i czujnej odporności na kolejne projekty polityczne, prowadzące do uszczęśliwiania ludzkości. Okazuje się, że w państwie demokratycznym ludzie wolni najczęściej powtarzają cudze myśli.
„Pozostawanie sceptykiem z pewnością wymaga męstwa, lecz jeszcze większej odwagi potrzeba, aby wejrzeć w siebie, przeciwstawić się samemu sobie i zaakceptować własne ograniczenia – naukowcy coraz częściej przedstawiają dowody na to, że matka natura wyposażyła nas w skłonność do oszukiwania samych siebie” (Nassim Nicholas Taleb, Zwiedzeni przez losowość. Tajemnicza rola przypadku w życiu i w rynkowej grze).
Do rzadkości należy myślenie odrębne, samodzielne, niezależne od dominujących w danej zbiorowości opinii i sądów. W Polsce brak jest naprawdę niezależnych ośrodków analitycznych, które mogłyby opracowywać alternatywne do rządowych scenariusze rozwoju państwa, programy naprawy różnych sfer życia publicznego, projekty reform ustrojowych (w tym legislacyjnych). Zwłaszcza obecnie ten brak jest szczególnie dotkliwy, gdy w kontekście realizowanych reform ustrojowych ważą się losy najważniejszych instytucji w państwie, łącznie z konstytucją.
Moda światowa
Problem poprawności politycznej odnosi się w dzisiejszych czasach nie tylko do jednostek i grup społecznych, ale i do samych państw. Można powiedzieć, że fenomen poprawności politycznej ulega internacjonalizacji. Zachowania rządów są często przedmiotem krytycznej oceny, a także upomnień innych państw i związków integracyjnych. Ostatnie lata pokazały, że do takich osądów pretenduje przede wszystkim Unia Europejska, której gremia kierownicze (Rada, Komisja, Parlament) podejmują debaty nad zmianami ustrojowymi w wybranych państwach członkowskich z punktu widzenia narzucanej odgórnie z Brukseli „poprawności” ładu demokratycznego.
Państwa w ramach swoich suwerennych kompetencji mają wszak niczym nieograniczone prawo do kształtowania swojego wizerunku w stosunkach międzynarodowych. Prezentując zagranicznym odbiorcom swoje sprawy wewnętrzne czynią to według uznawanej przez siebie aksjologii. Można zatem uznać za zjawisko normalne, że każde państwo przedstawia swój ustrój i system rządzenia jako najbardziej odpowiedni, że dokonujące się zmiany wewnętrzne naświetla przede wszystkim od strony swoich potrzeb i interesów. Każde państwo ma też suwerenne prawo do odpierania propagandy nieprzyjaznej, oznaczającej nieraz ingerencję w jego sprawy wewnętrzne. Rodzi to podstawy polemik międzynarodowych, a nawet stosowania środków odwetowych w postaci gróźb i kar.
Z przedstawionej analizy wynika, że poprawność polityczna jest kontrproduktywna. Uniemożliwia otwartą dyskusję i rozwiązywanie rzeczywistych problemów. Jej ocena jednak budzi emocje i zależy od wyznawanych poglądów politycznych. Ludzie o poglądach lewicowych dostrzegają ogrom korzyści i poprawę jakości życia milionów ludzi na świecie dzięki tej filozofii myślenia, mówienia i działania. Z kolei wyznawcy poglądów prawicowych też mają swoje racje, wskazując na liczne zagrożenia płynące z uległości i konformizacji życia społecznego. Poprawność polityczna zabija oryginalność, deformuje tożsamość i trzeźwe myślenie, ogranicza swobodę intelektualną, kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i prowadzi do karykaturalizacji języka debaty publicznej. W efekcie można stwierdzić, że lansowanie jedynie słusznych poglądów i piętnowanie innych zawsze prowadzi do kryzysu w stosunkach społecznych.
Warto jednak pamiętać, nawet gdy poddamy krytycznej dekonstrukcji założenia filozofii poprawnościowej, że dobre obyczaje, dobre wychowanie i kultura osobista zawsze były i pozostaną najważniejszym oparciem w komunikacji międzyludzkiej, której nadrzędnym celem jest skuteczne porozumiewanie się. Ideałem byłoby stosowanie reguły Woltera: „nie zgadzam się z tobą, ale zawsze będę bronił twojego prawa do posiadania własnego zdania”. Jeśli więc ktoś akceptuje, powiedzmy, związki osób tej samej płci, to nie musimy nazywać go z pogardą „lewakiem”; jeśli zaś ich nie akceptuje - nie musimy nazywać go „ciemnogrodem”. Nie starajmy się cenzurować cudzych poglądów. Chciejmy jedynie, aby były wyrażane bez jadu, nienawiści i obraźliwych epitetów.
Stanisław Bieleń
* Pierwotny tekst ukazał się na łamach miesięcznika „Polityka Polska” 2017, nr 8-9.
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1727
Istniejący od wielu dekad ład międzynarodowy był kształtowany przez państwa zachodnie, zwłaszcza przez Stany Zjednoczone. Począwszy od czasów kolonialnych, po koniec „zimnej wojny” rozmaite wzory ładu normatywnego, aksjologicznego i instytucjonalnego były narzucane przez Zachód tzw. Reszcie Świata (przez presję, imitację, ale także absorpcję), co oznaczało ich uniwersalizację w skali globu.
Euforia związana ze zburzeniem muru berlińskiego i rozpadem Związku Radzieckiego spowodowała swoisty triumfalizm Ameryki, który znalazł wyraz w głoszeniu absurdalnych z dzisiejszej perspektywy haseł o „unipolarnym momencie”, czy też „końcu historii”. Nie brakowało wizjonerów, że liberalne wartości Zachodu (demokracja, wolny rynek i prawa człowieka) zdominują trwale system międzynarodowy.
Przeczyło to rzeczywistemu rozwojowi sytuacji. Wkrótce bowiem okazało się, że wbrew rozmaitym wizjonerom nastąpił rychły powrót do starych reguł geopolityki.
Cywilizacyjne wzorce Zachodu nie wszędzie były przyjmowane z entuzjazmem. Dynamika systemu międzynarodowego pokazała, że wiele działań państw zachodnich, w tym USA, jest nie do przyjęcia przez inne państwa, na przykład Rosję czy Chiny, którym dość szybko zaczęto z tego powodu przypisywać tendencje rewizjonistyczne. Zwłaszcza Chiny, ze względu na swój wyraźny wzrost potęgi, zaczęły być postrzegane jako wyzwanie dla dominacji Zachodu, a hegemonii Ameryki w szczególności. Rosji natomiast tradycyjnie, ze względu na jej determinację w obronie stanu posiadania i mocarstwowego statusu, zaczęto przypisywać role agresywne i destrukcyjne. Nie było ważne, że wiele zachowań Rosjan było odpowiedzią na prowokacje amerykańskie.
W okresie pozimnowojennym kilka dramatycznych zdarzeń przesądziło o utracie wiarygodności Zachodu, zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, w obronie istniejących standardów ładu międzynarodowego. W latach 1998-1999 w Kosowie i w 2003 roku przeciwko Irakowi najpierw NATO, a potem USA i Wielka Brytania użyły sił zbrojnych bez autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Wywołało to powszechną dyskusję, na ile w świetle prawa międzynarodowego możliwe jest podejmowanie jednostronnych interwencji humanitarnych, które pod przykrywką działań w obronie praw człowieka doprowadziły – jak w Iraku – do jeszcze większych katastrof humanitarnych. W ocenie Rosji i Chin Zachód zaczął stosować podwójne standardy w rozumieniu prawa międzynarodowego i respektowaniu decyzji organów międzynarodowych, w zależności od tego, czy odpowiadało to jego interesom, czy nie. Szczególnie powracano do tej argumentacji w Rosji po aneksji Krymu, a w Chinach w kontekście sporów wokół Morza Południowochińskiego.
W żadnym z państw zachodnich nie przeprowadzono dogłębnej analizy na poziomie rządowym, w wyniku której przyznano by, że wiele katastrof humanitarnych, zwłaszcza w Iraku, w Libii czy w Syrii było spowodowanych błędnymi decyzjami politycznymi. Eskalacja terroryzmu islamistycznego także nie spotkała się z głębszą refleksją na temat współodpowiedzialności państw zachodnich, zwłaszcza USA, za jego narodziny i konsekwencje. Napisano wprawdzie wiele książek i opublikowano setki artykułów, które odważnie odsłaniają rzeczywiste przyczyny katastrof humanitarnych, jednakże mają one słabą siłę przebicia, aby oddziaływać na rządy i opinię publiczną. Powoduje to brak przewartościowań w dotychczasowych strategiach interwencjonizmu, za którymi stoją rozmaite siły korporacyjno-militarystyczne, lobbujące na rzecz swoich egoistycznych interesów, a nie utrzymania stabilnego ładu międzynarodowego. Z tych względów w różnych miejscach globu rosną nastroje antyzachodnie i antyamerykańskie.
Powolna detronizacja hegemona
W tym samym czasie odnotowano spadek potęgi ekonomicznej Zachodu, a kryzys 2008 roku obnażył słabość systemu kapitalistycznego i podważył zaufanie do amerykańskiej waluty. Systemowi petrodolarowemu, zdominowanemu przez Stany Zjednoczone, wyzwanie rzuciły nowe „wschodzące” potęgi. W 2009 roku państwa BRICS – Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, a później także Republika Południowej Afryki, podjęły próbę zbudowania wspólnego frontu przeciwko narzucaniu woli przez USA i Europę Zachodnią większości świata, mimo spadającego ich potencjału demograficznego i gospodarczego.
Na pozycję najgroźniejszego konkurenta Ameryki wysunęły się Chiny, których wzrost gospodarczy staje się atutem w grze geopolitycznej. „Wschodzące potęgi” pretendują do większej reprezentacji w instytucjach międzynarodowych, co skłania Zachód do pewnego „przegrupowania sił” w ciałach koordynacyjnych (na przykład przesuwanie akcentu z G7 na G 20). Tworzenie przez Chiny nowych instytucji, jak choćby Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych z udziałem Australii czy Zjednoczonego Królestwa świadczy o podziałach w ramach Zachodu i słabnięciu dyplomatycznych oddziaływań Waszyngtonu.
Niemożność negocjowania wielostronnych porozumień handlowych na forum Światowej Organizacji Handlu kierowała uwagę Stanów Zjednoczonych w stronę porozumień o partnerstwie z Europą (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji – TTIP) oraz państwami Azji i Pacyfiku (Partnerstwo Transpacyficzne – TPP). Każde z nich pomijało państwa BRICS, które podjęły próbę wynegocjowania konkurencyjnego partnerstwa w gronie państw Azji Południowo-Wschodniej (Regionalne Kompleksowe Partnerstwo Gospodarcze – RCEP). Ostatecznie, zgodnie z obietnicami przedwyborczymi i wizją D. Trumpa na temat relacji handlowych Ameryki, los obu partnerstw został przesądzony ze względu na ich niekorzystne skutki dla amerykańskich interesów.
Na tym tle warto zauważyć rosnącą determinację Ameryki, aby utrzymać swoją pozycję hegemona, za cenę niszczenia wszystkich dotychczasowych standardów, które były korzystne dla całego świata zachodniego, i dla Ameryki przede wszystkim. Prezydentura Donalda Trumpa obrazuje okres przejściowy, w którym podważa się dotychczasowe wartości, normy i instytucje, ale w zamian niewiele się oferuje. Dezorientacja ideowa prowadzi do zaburzeń w pojmowaniu kryteriów oceny interesów własnych i cudzych.
Budowanie strategii opartej na odnoszeniu zwycięstw w wojnach handlowych i przeliczaniu każdej transakcji na zysk skutkuje odwracaniem się od dotychczasowych sojuszników i partnerów. Narzekanie na „brutalność” Unii Europejskiej i „niewdzięczność” sojuszników z NATO za ich ochronę „pod parasolem Ameryki” dowodzi radykalnej zmiany priorytetów. Zakłócenia w postrzeganiu realiów pozwalają nazywać największych satrapów „wielkimi osobowościami” (jak w przypadku Kim Dzong Una). Górę biorą postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne, szukanie kozłów ofiarnych i demonizacja arbitralnie wyznaczanych wrogów.
Najgorszym skutkiem takich przemian jest nie tyle upadek cywilizacyjnych standardów Ameryki jako lidera i wzorca, ile wzrastające zagrożenia ze strony rozmaitych prymitywnych atawizmów i rewizjonizmów. Narasta klimat konfrontacji, któremu towarzyszą konfliktogenne napięcia. I najciekawsze jest to, że zjawiska te grożą nie tylko amerykańsko-rosyjską czy amerykańsko-chińską nową „zimną wojną”, ale ujawniają się także w samym systemie zachodnim.
Kres ładu pozimnowojennego
W ostatnich latach ogromną karierę w słowniku politycznym zrobiło określenie „wojny hybrydowej” przypisywanej przede wszystkim Rosji po aneksji Krymu. Tymczasem zjawisko ukrytego przenikania, dezinformacji i stosowania niekonwencjonalnych środków propagandy, dyfamacji i manipulacji ma długą historię także po stronie Zachodu. Stany Zjednoczone przecież już od wielu dekad wpływały na przebieg wyborów w różnych państwach, a podsycanie przez nie rewolt, rebelii i niepokojów społecznych w postaci „kolorowych rewolucji” czy „regionalnych wiosen” wcale nie świadczy o respektowaniu przez nie status quo, lecz o realizacji „zamaskowanego” imperializmu. Poprawność polityczna ludzi Zachodu i ich różnych popleczników nakazuje nazywać tego rodzaju działalność „niesieniem wolności” i „obroną demokracji”, a uporczywa agitacja i propaganda odbiera ludziom zdolność niezależnego i krytycznego myślenia.
Gdy zaciera się granica między wyrażaniem prawdy a głoszeniem własnych poglądów, będących często wynikiem indoktrynacji i mispercepcji, świat stacza się w stronę katastrof dyktowanych przez nienawiść i zacietrzewienie.
Dyskurs oparty na emocjach, mitach i wierzeniach, a nie na faktach przypomina najgorsze doświadczenia wieku XX. Manichejski podział świata według kryteriów dobra i zła, często w ujęciu teorii spiskowych, przypomina „binarność” z okresu „zimnej wojny”, ale wtedy przynajmniej istniała klarowna linia podziału międzyblokowego.
Obecnie podziały na „swoich” i „obcych” przebiegają w poprzek społeczeństw i państw, także tych utożsamianych z liberalną demokracją, gospodarką rynkową i ochroną praw człowieka. Przypisywanie winy za ten stan rzeczy wyłącznie Rosji i Putinowi brzmi groteskowo. Nieustanne nawoływanie do obrony przed rosyjską dezinformacją jest objawem poważnych zakłóceń w diagnozowaniu własnych ułomności. Prowadzi do odwracania uwagi od rzeczywistych zagrożeń oraz do przypisywania niczym nieuzasadnionego demonicznego wpływu na miliony myślących ludzi Zachodu propagandy kremlowskiej. Jest to obrażanie ich inteligencji i podważanie samosterowności.
W hipokryzji Zachodu odnoszącej się do oceny rozmaitych zdarzeń należy upatrywać przyczyn postępującej degradacji moralnej. Wyraża się ona w eskalacji stosowania nienawistnej retoryki, prowadzącej do pogłębiania podziałów między ludźmi. Można te zjawiska nazwać „kryzysem sumienia”, można jednak spojrzeć na nie przez pryzmat ignorancji, cynizmu i arogancji rządzących.
Obserwatorzy dostrzegają w ostatnich kilku latach kres ładu pozimnowojennego, jaki ukształtował się w wyniku depolaryzacji po rozpadzie bloku wschodniego i zniknięciu ZSRR. Oprócz obiektywnych czynników wzrostu nowych potęg, na Zachodzie zrodziła się „geopolityka strachu”, która przypisuje Chinom i Rosji szczególne apetyty na nowe strefy wpływów i zbudowanie regionalnych hegemonii, które rzucą wyzwanie globalnej dominacji Zachodu, a zwłaszcza pozycji Stanów Zjednoczonych. Rosji przypisuje się stosowanie „taktyki salami” w odzyskiwaniu dawnych wpływów na obszarze poradzieckim. Jednocześnie w opinii obecnego gospodarza Białego Domu Ameryka za poprzedniej prezydentury była zbyt uległa wobec militarnych zapędów Rosji. Ten sam Trump okazuje się jednak bezradny w obliczu kolejnych incydentów, jakie mają miejsce na pograniczu rosyjsko-ukraińskim.
Obraz międzyepoki
W dzisiejszych uwarunkowaniach swoistej międzyepoki, gdy kruszą się wzory ideowo-moralne, normatywne i instytucjonalne istniejącego od kilkudziesięciu lat ładu międzynarodowego, najbardziej pożądaną wydaje się diagnoza istniejących zagrożeń i zbudowanie takiej świadomości globalnej, która pozwoliłaby na wykrystalizowanie stosownych środków naprawy.
Wiele wskazuje na to, że świat najbliższych dekad nie będzie miejscem ani szczęśliwszym niż obecnie, ani bezpieczniejszym. Najważniejsze wyzwanie stanowi rosnąca grupa państw i podmiotów niepaństwowych, które będą próbowały przy użyciu różnych środków podważyć istniejący, korzystny dla Zachodu, ład międzynarodowy, zastępując go własnym, czy też dążąc do rewizji zastanych układów i reguł gry. Do takich działań już doszło w ostatnich latach.
Przyszły świat będzie coraz bardziej wielobiegunowy, policentryczny, pluralistyczny i pod względem ideowym bardziej polifoniczny. Rywalizacja będzie rozgrywać się na poziomach regionalnych i na globalnym. Stany Zjednoczone nie będą w stanie utrzymać swojej dominacji, dlatego muszą postawić na rozwiązania wielostronne. Same nie poradzą sobie z odpowiedzialnością za utrzymanie porządku światowego.
Największe wyzwanie i zagrożenie dla stabilności systemu międzynarodowego wynika z rosnącej liczby państw upadłych i słabych. Nie będą one w stanie utrzymać porządku na własnym terytorium. Mogą więc stać się rozsadnikami niestabilności i niepokojów w swoim otoczeniu. Aktualnym przykładem są takie kraje, odległe od Polski, jak Somalia, Libia czy Sudan Południowy. Ale przecież i w bliskim sąsiedztwie nie brakuje przykładów państw, znajdujących się na granicy upadku. W najbliższej przyszłości do tego grona mogą dołączyć kolejne państwa, zwłaszcza w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Co gorsza, chaos będzie sprzyjał rozmaitym patologiom, które w obliczu upadku struktur państwowych trudniej będzie opanować.
Wojny nie znikną ze stosunków międzynarodowych. Można będzie spodziewać się kolejnych „wojen zastępczych”, jak te, które toczą się obecnie w Jemenie, w Syrii, czy na Ukrainie. Jest wysoce prawdopodobne, że nowe państwa będą próbowały wejść w posiadanie broni jądrowej oraz środków jej przenoszenia.
Zaostrzy się też wyścig zbrojeń w kosmosie i cyberprzestrzeni. Eksperci przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony hybrydalnych aktorów niepaństwowych, jak tzw. Państwo Islamskie czy międzynarodowe organizacje przestępcze. Będzie im niewątpliwie sprzyjać rozwój nowych technologii, przez co terroryści i przestępcy wejdą w posiadanie relatywnie tanich, ale potencjalnie bardzo destrukcyjnych środków rażenia.
W nadchodzących dekadach wyzwaniem stanie się utrzymanie bezpieczeństwa migracyjnego. Problem niekontrolowanego napływu mas uchodźców, uciekinierów, banitów i wszelkich nieszczęśników pozbawionych swojej ojczyzny – będzie potęgowany wraz z rosnącą populacją obszarów biedy i wykluczenia w Afryce, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowo-Wschodniej. Towarzyszyć temu będą kryzysy żywnościowe i trudności z dostępem do wody pitnej.
Konieczność mądrego zarządzania światem
Agresywne ideologie globalnej „świętej wojny” o podłożu fundamentalistycznym, wzrost nacjonalizmów i odżywanie rasizmu jedynie spotęgują skalę zagrożeń, i to także na obszarach starej cywilizacji europejskiej. Dlatego na tle tej pesymistycznej diagnozy wszyscy, którzy w swoich analizach sceny międzynarodowej kierują się racjonalnością stają przed koniecznością podjęcia zespolonego wysiłku na rzecz mądrego „zarządzania” globalnymi problemami, zwłaszcza problemami bezpieczeństwa. Istotą tego zarządzania są negocjacje międzynarodowe.
Należałoby wrócić do rozmaitych formatów rokowań dwustronnych i wielostronnych, pozwalających przede wszystkim bezpośrednio komunikować się rządom i przywódcom politycznym. Na razie, jak widać, mało komu zależy na zmianie optyki z konfrontacyjnej na negocjacyjną. Media zachodnie nie są skłonne w swojej masie promować krytyczne myślenie na temat zagrożeń wojennych we współczesnym świecie. Mało kto odważa się proponować odwrót od dotychczasowej polityki budowania hegemonii militarnej Ameryki.
Dzisiejszy świat jest zdezorientowany, gdyż w rezultacie wojny informacyjnej nie wiadomo do końca, kto ma rację, a kto jej nie ma. Sam prezydent USA dostarcza na co dzień wielu niespodzianek, choćby w postaci niezrozumiałych decyzji personalnych w swojej administracji. Niekiedy wydaje się jednak, że spoza chaotycznych posunięć i niespójnych wypowiedzi zaczyna wyłaniać się całkiem odważne i konsekwentne dążenie do zdemontowania globalnego militarnego imperium Ameryki, opartego na niekończących się wojnach i interwencjach zbrojnych. Gdyby wycofanie sił amerykańskich z Syrii okazało się początkiem realizacji tej strategii, to należałoby na zachowanie Trumpa spojrzeć z większym respektem i uznaniem.
Wielu obserwatorów nie wyobraża sobie innych Stanów Zjednoczonych, jak tylko strażaka gaszącego wszelkie pożary wybuchające w różnych punktach globu. Choć Ameryka sama często bywa ich sprawcą, to jednak większość tzw. społeczności międzynarodowej – często pod wpływem machiny propagandowej USA - uważa rolę strażaka za ważniejszą od roli podpalacza. Taka jest zresztą funkcja wszelkiej maści militaryzmów, że same nakręcają koniunkturę zagrożeń, aby udowadniać urbi et orbi swoją rację bytu, kolejne wydatki na zbrojenia itd.
Jeśli jednak kalkulacje Trumpa są prawidłowe, to wycofanie się z wielu zobowiązań wojskowych Ameryki przynajmniej w pewnym zakresie jest możliwe. Być może u podstaw tego działania leży wyłącznie merkantylny światopogląd gospodarczy Trumpa, ale nawet gdyby zabrakło mu jakiejś głębszej filozofii dotyczącej przebudowy ładu międzynarodowego, to i tak istotna wyrwa w dotychczasowym myśleniu o zaangażowaniu globalnym Stanów Zjednoczonych zostanie uczyniona. A to daje nadzieję na kreowanie nowych idei i koncepcji rozbrojeniowych między największymi potęgami, pozwala na rewizję polityki eskalowania napięć w konfliktach regionalnych, rezygnację z ekspansji ideologicznej Zachodu na rzecz uznania pluralizmu i policentryzmu w stosunkach międzynarodowych.
W ten sposób wahadło koncentracji sił w skali globalnej zaczęłoby podążać w stronę przeciwną, od hegemonii do poligemonii (wielokąta potęg). Ta doktrynalna rewizja byłaby z jednej strony odzwierciedleniem postępującej realnej degradacji potęgi Stanów Zjednoczonych, ale z drugiej strony mogłaby stanowić środek ubezpieczający ową degradację, z czasem zaś środek legitymizujący „zrelatywizowany” status Ameryki pośród wielkich potęg.
Obecnie mało kto zastanawia się nad tymi kwestiami, choć wielu prorokuje, że ze względu na wzrost potęgi Chin kończy się era Ameryki. Może właśnie Donald Trump jest najbliżej zrozumienia konieczności tej adaptacji, ale póki co spotyka się nie tylko z oporem potężnego establishmentu wewnętrznego, ale także z krytyką zewnętrznych sojuszników i partnerów.
Stanisław Bieleń
Od Redakcji: powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Opcja na prawo” nr 1/154/2019
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.