Ochrona środowiska
- Autor: kh
- Odsłon: 3362
Podczas konferencji mówiono o wartościach krajobrazowych, przyrodniczych i kulturowych, o różnorakich funkcjach alej, które mają istotne znaczenie dla ochrony klimatu i bioróżnorodności, tworzą sprzyjający rolnictwu mikroklimat, hamują wiatr, co jest korzystne zarówno dla upraw, jak i dla pojazdów poruszających się drogami. Drzewa przez stulecia sadzone przy drogach są ich naturalną ochroną i ozdobą.
Niestety, ostatnie dziesięciolecia nie były okresem pomyślnym dla starych drzew. Bronią się aleje wiejskie, parkowe czy cmentarne, ale przy trasach komunikacyjnych drzewa często są skazywane na zagładę, usuwane niepotrzebnie, zbyt pochopnie, zwykle pod pretekstem zagrożenia dla kierowców. Jednak to nie one są powodem wypadków, ale zbyt szybka jazda. Zamiast wycinania drzew – jedźmy wolniej głosi hasło społecznej kampanii na rzecz obrony przydrożnych drzew. Badania wykazały, że to raczej ich brak skłania kierowców do szybszej jazdy. Drzewa natomiast ocieniają szosę, odświeżają powietrze i zmniejszają zmęczenie kierowcy. Dla poprawy bezpieczeństwa ruchu należy raczej oznakować je tablicami odblaskowymi lub ustawić bariery energochłonne, jak to robią u naszych zachodnich sąsiadów.
Od pewnego czasu wycinanie drzew stało się też standardową metodą remontu dróg – zauważył podczas konferencji dr inż. Piotr Tyszko-Chmielowiec z Fundacji EkoRozwoju. Drzewa niszczy także niewłaściwa pielęgnacja, uszkadzanie korzeni przez infrastrukturę, stosowanie nadmiernych ilości soli drogowej, niewłaściwe cięcia. Problem w tym, że rosnące wzdłuż tras komunikacyjnych drzewa pozostają wraz z całą infrastrukturą we władaniu służb drogowych, a te wybierają łatwiejsze rozwiązania, choć oczywiście ich decyzje muszą być zgodne z prawem i weryfikowane przez przyrodników. Ale ze starannością kontroli i przestrzeganiem prawa różnie u nas bywa… Na szczęście, rozwija się ruch protestu przeciwko niszczeniu przydrożnych drzew, jego pionierem jest Krzysztof Worobiec, geograf, malarz i fotografik, który podjął walkę o ochronę alej na Mazurach; to właśnie tam zachowały się te najpiękniejsze, z wielowiekowymi drzewami.
O historii alej mówił podczas konferencji prof. Jacek Borowski z SGGW, zwracając uwagę, że harmonijnie łączą one krajobraz naturalny z kulturowym. Aleje zakładano już w starożytności, w renesansie były ozdobą pałacowych ogrodów i parków, tworzono je na mocy cesarskich edyktów w Prusach i carskich rozporządzeń dotyczących traktów pocztowych w Rosji. W XX wieku sadzono drzewa przy ulicach miast. Podobnie było w Polsce, na polecenie min. Felicjana Sławoja Składkowskiego Warszawska Komisja Ogrodowa wyznaczała odpowiednie gatunki drzew, które miały ozdabiać stołeczne aleje i parki. Po wojnie drzewa sadzono w ramach prac społecznych, powstał także specjalny komitet do projektowania zadrzewień.
Aleje wkomponowane w krajobraz są jego atrakcją, są świadkami historii i rozwoju szlaków komunikacyjnych. Pełnią funkcje korytarzy ekologicznych dla migrujących gatunków, a w starych dziuplastych drzewach, których najwięcej jest właśnie przy drogach, bytują różne zagrożone gatunki: ptaki, owady uzależnione od zniszczonej kory, porosty.
Za symbol ochrony alej została obrana pachnica dębowa, duży, liczący 3,5 do 4 cm chrząszcz, chroniony prawem europejskim. Zasiedla stare dziuple i niechętnie kolonizuje nowe, jest mało mobilny, co powoduje, że rzadko można go zobaczyć na zewnątrz. Wyniki badań występowania pachnicy dębowej w Polsce przedstawił podczas konferencji dr Andrzej Oleksa z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Chrząszcz ten występuje głównie właśnie w krajobrazach kulturowych, w zadrzewieniach na terenach otwartych, nasłonecznionych, w grubych drzewach, najlepiej o średnicy przekraczającej 70 cm, z próchnowiskami. Takie doskonałe warunki bytowania znajduje właśnie w starych alejach, zwłaszcza lipowych, dębowych i wierzbowych; lasy nie są tak dobrym siedliskiem, mają strukturę zbyt zagęszczoną i raczej wyrównaną pod względem wiekowym.
Przeprowadzona w ramach programu Drogi dla Natury inwentaryzacja wykazała, że największe skupiska pachnicy dębowej są na Powiślu i Warmii, w Małopolsce i także – choć już wyraźnie mniejsze - na Dolnym Śląsku. Jako przykład skutecznego systemu działań na rzecz ochrony przydrożnych drzew przywoływano na konferencji Meklemburgię, gdzie są specjalnie środki na sadzenie drzew, „fundusz alejowy”, utworzony z opłat za kompensacje wyciętych drzew, są społeczni opiekunowie i odpowiedni system edukacji. W Polsce społeczną kampanię na rzecz zadrzewień prowadzi Fundacja EkoRozwoju, przekonując, że utrzymanie drzew przydrożnych jest ze wszech miar pożyteczne. Od początku 2010 roku w ramach programu Drogi do Natury posadzono przy drogach w różnych częściach Polski 30 tys drzew.
Fundacja przygotowuje szkolenia dla drogowców i samorządowców dotyczące tworzenia, utrzymania i diagnozowania stanu oraz wartości przyrodniczej alej. Specjaliści wspólnie z samorządami wybranych gmin sporządzą modelowe programy rozwoju zadrzewień. Na warszawskiej konferencji Fundacja przedstawiła swoją najnowszą publikację „Aleje – skarbnice przyrody. Praktyczny podręcznik ochrony alej i ich mieszkańców”. Jest to kompendium wiedzy o alejach jako siedliskach przyrody i korytarzach ekologicznych oraz o ich chronionych mieszkańcach. Autorami są wysokiej klasy specjaliści – pracownicy naukowi posiadający praktyczne doświadczenie w ochronie przyrody, a także praktycy. (kh)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2503
Mazury, Masovia, Masau, Masuren – wielka i znaczna prowincya polska z tytułem księstwa /.../ Maslausz abo Mazosz, który był u Mieczysława podskarbim, dzierżawy na pograniczu Pruskim pod moc swoję podbiwszy, Mazowszem od imienia swego nazwał /.../ Mogło być, że Słowianie podbiwszy nad Wisłą Massagetów, imię ich dawne zostawili, które się potym przez pomieszanie języków w Mazowitów czyli Mazurów przemieniło.
Taką genezę nazwy Mazur przedstawia w Słowniku Języka Polskiego – Samuel Bogumił Linde. Dwudziesty wiek przyniósł jednak nowe odkrycia: otóż okazało się, że tereny dzisiejszych pojezierzy: Olsztyńskiego, Mrągowskiego i wschodniej części Ełckiego oraz Krainę Wielkich Jezior Mazurskich zamieszkiwali w średniowieczu potomkowie Bałtów - Galindowie, którzy w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach (wojny z Krzywoustym, Rusinami, Jaćwingami) wyginęli niemal całkowicie jeszcze przed podbojem krzyżackim. Późniejsza historia tych ziem i ich mieszkańców jest równie burzliwa: zasiedlone w XIV – XVII w. przez chłopów mazowieckich i osadników niemieckich niszczone były przez potop szwedzki, najazd Tatarów, wojska rosyjskie (w trakcie wojny siedmioletniej) i napoleońskie. Nie oszczędziły też mieszkańców Prus Książęcych epidemie dżumy, które wyludniły te tereny po raz kolejny w XVIII w.
Wiek XIX i XX zaznaczył się na Mazurach germanizacją i wynaradawianiem: władze pruskie i niemieckie starały się sztucznie wydzielić Mazurów pruskich jako odrębną narodowość. A potem przyszła pierwsza z wojen nowożytnych, której śladów na dzisiejszych Mazurach nie brakuje: w latach 1914 - 1915 tutaj ścierały się potężne armie Niemiec i Rosji, w których jeńców liczono na setki tysięcy, a zabitych na tysiące. Tutaj też – z uwagi na istniejące od XVIII w. pruskie fortyfikacje w obrębie Wielkich Jezior (giżycka twierdza von Boyena) – zatrzymała się w 1944r. linia frontu. Skutek tej ostatniej wojny był dla ludności cywilnej Mazur tragiczny: z 2,3 mln mieszkańców pozostało jedynie ok. 400 tysięcy.
Dziś na obszarze Zielonych Płuc Polski (ZPP) – obejmującym nie tylko Mazury, ale całą północno – wschodnią cześć kraju – mieszka 3,7 mln osób, czyli niecałe 10% ludności Polski. Współcześni Galindowie żyją od pół wieku w pokoju, bez wojen i epidemii, w najmniej – w porównaniu do reszty kraju - zmienionej przyrodzie. Ale za ten komfort płacą niemało, bo opóźnieniem cywilizacyjnym.
Jak nadrobić zaległości?
Cywilizacyjne opóźnienie widać nie tylko w mizernej gospodarce, ale przede wszystkim – w ogromnym niedorozwoju infrastruktury: komunikacji, łączności, a zwłaszcza – gospodarce komunalnej. Zwłaszcza na wsi, bo miasta radzą sobie dużo lepiej, jeśli chodzi o wodociągi i gospodarkę ściekową. W przypadku wodociągów (średnia kraju – 91,3%) najgorzej jest w północnej części województwa mazowieckiego (81,3% mieszkańców miast korzysta z sieci), najlepiej – w warmińsko – mazurskim (96,2%). Ale obraz wsi jest jeszcze gorszy: przy średniej krajowej 64,9% - mocno zostają w tyle nawet wsie Mazur (39,7%). Podobnie jest z zużyciem wody na mieszkańca: przy średniej krajowej 47,2 m3 – tutaj jest od 42 (północna część woj. Mazowieckiego) do 44 m3 na Mazurach.
Ta sytuacja powoli się zmienia. W tym roku utworzono pilotażową zlewnię Narwi (projekt polsko – francuski), której zadaniem jest uporządkowanie gospodarki wodno – kanalizacyjnej w trzech województwach ZPP: mazowieckim, podlaskim i warmińsko – mazurskim. Na terenie zlewni o powierzchni 21 tys. km2 (1/3 obszaru ZPP) zostanie wprowadzony ład przestrzenny, finansowy, organizacyjny, który powinien przyczynić się do rozwoju turystyki – jedynej racjonalnej ścieżki rozwoju tego cennego przyrodniczo regionu.
W Pułtusku – ocenianego przez przyrodników jako zachodnia flanka parku krajobrazowego, który powinien powstać – stolicy kulturalnej Mazowsza w tym roku – nacisk kładą na budowę sieci kanalizacyjnej i renowacje kanałów (renaturyzację starorzeczy). Od 1995 r. pracuje już oczyszczalnia, ale jest wykorzystana tylko w połowie swoich możliwości, gdyż tylko 70 % mieszkańców miasta korzysta z kanalizacji. Niestety, w okolicznych wsiach jest pod tym względem tragicznie: na 23 wsi tylko 13 ma wodociąg, ale kanalizacji – żadna.
Podobna sytuacja jest bardziej na północ od Pułtuska, na Kurpiach. W powiecie Myszynieckim, liczącym 13 tys. mieszkańców (9 gmin) najpilniejszą sprawą jest ograniczenie zanieczyszczeń powierzchniowych. Czyli – budowa zbiorników na gnojowicę (jest już 65), ale i przydomowych szamb i oczyszczalni. Bo choć Myszyniec słynie z dbałości o ochronę środowiska (I miejsce w 1995 r. w sprzątaniu świata), nowoczesnego wysypiska śmieci, to jeśli chodzi o gospodarkę wodno – ściekową ma jeszcze wiele do zrobienia.
Co miało być, a co jest
Mimo, iż Mazury ceniono i ceni się dla ich walorów przyrodniczych i turystycznych, to nie dbano ani o infrastrukturę na tym terenie, ani o czystość, ani o lad przestrzenny i przestrzeganie prawa. Barierą dla inwestycji w tym zakresie był zawsze brak pieniędzy. Jednak fakty z ostatnich lat temu przeczą: gminy mimo biedy inwestują ogromne środki w gospodarkę wodno – ściekową, usuwanie odpadów. Jak twierdzi prezes Fundacji Ochrony Wielkich Jezior Mazurskich, Jan Maścianica, w ostatnich 7 latach każda z 21 gmin powiatu giżyckiego wydawała rocznie na ten cel ok. 20% swoich dochodów (przy budżecie ok. 6 mln zł). I mimo to, wiele jest jeszcze do zrobienia, co świadczy o skali zaniedbań.
W regionie prawie każda miejscowość – poza Rucianem, gdzie środki na ten cel trzeba było przesunąć na ratowanie upadającej fabryki - ma oczyszczalnię. Czy jednak konieczny był ten ogromny wysiłek w przypadku każdej z gmin? Otóż w latach 70. zaprojektowano dużą oczyszczalnię ścieków w Giżycku, która miała (kolektorami) odbierać ścieki od okolicznych gmin. Kierowano się przy tym założeniem, iż Giżycko stanie się głównym ośrodkiem żeglarstwa na Mazurach. Faktem jest, iż oczyszczalnię budowano zbyt długo i nie najlepiej. Ale też w tym czasie zmieniły się realia na Mazurach: głównym ośrodkiem żeglarstwa i turystyki stały się Mikołajki, gdzie inwestorzy prywatni pobudowali hotele, przystanie, rozwinęli bazę turystyczną dla najbogatszych. Giżycko straciło tym samym atuty stolicy Mazur, zwłaszcza że nadeszły czasy, iż każdy sobie rzepkę skrobie. W inwestycjach ochrony środowiska skończyło się to tym, iż każda z gmin nagle zaczęła budować swoją oczyszczalnię, choć może przeliczenie kosztów jej budowy i utrzymania świadczyłoby przeciw takim inwestycjom. Dziś skutek tego dla oczyszczalni w Giżycku jest taki, iż jej możliwości wykorzystywane są w połowie, a po koniecznej modernizacji pewnie będzie to jeszcze mniej.
Niemało zamieszania zrobiła też reforma terytorialna w 1998r. Zawieszono wówczas dofinansowywanie (na 25 mln zł) z budżetu centralnego programu ochrony środowiska dla Wielkich Jezior Mazurskich (Masterplan z 1993 r.) uważając, iż zadania te przejmą województwa wspomożone środkami unijnymi. Ale tak się nie stało. Na szczęście, pojawiła się nowa edycja programu UE „Phare 2000” i 13 gmin złożyło w ub. roku wnioski, które zostały przez Brukselę zatwierdzone do realizacji na kwotę ok. 4 mln euro. Co nie oznacza, ze wszystkie wyartykułowane potrzeby zostaną sfinansowane z pieniędzy unijnych; Polska musi dołożyć do nich co najmniej (55%), tj. połowę kwoty przyznanej, z tego gminy – 2,5 mln euro. Skąd wezmą te pieniądze, skoro są już zadłużone do granic możliwości prawnych (20% budżetu) – nie wiadomo. Może się więc okazać, iż program inwestowania w ochronę środowiska na Mazurach nie będzie przebiegać sprawnie i szybko.
Mazury – śmietniskiem wielkich miast
Choć w ramach trwającego 7 lat Masterplanu dla Wielkich Jezior Mazurskich zbudowano i zmodernizowano 18 oczyszczalni ścieków oraz wiele kilometrów sieci kanalizacyjnej, to jeśli idzie o odpady stałe zrealizowano tylko 10% planowanych inwestycji. Większość czynnych wysypisk (ok. 80%) to obiekty nie posiadające zabezpieczeń przed skażeniem środowiska, a 10% z nich nie ma nawet uregulowanej sytuacji prawnej. Z kolei wysypiska gminne są niewłaściwie eksploatowane z braku odpowiedniego sprzętu oraz małej ilości odpadów. Dla biednych gmin taka sytuacja jest pokusą sprzedawania miejsca na wysypiskach dużym miastom, jak to się stało w Kętrzynie. Na wysypisko w podkętrzyńskich Mażanach zwozi się kilkadziesiąt ton śmieci dziennie z Warszawy, Łodzi, Poznania i Gdańska. W tym gigantycznym śmietniku miesza się bieda mieszkańców z hipokryzją bogatych. Bo jak takie wysypiska mają się do powszechnych deklaracji ochrony Regionu Wielkich Jezior Mazurskich?
Nie prowadzi się także (poza kilkoma ośrodkami) selektywnej zbiórki odpadów, co dodatkowo zwiększa ilość składowanych na wysypiskach śmieci. Tych zresztą ciągle przybywa „dzięki” turystom zaśmiecającym wszystkie brzegi jezior. Są to głównie żeglarze, których 6 do 10 tysięcy jachtów w sezonie (przez 2 miesiące) przybija do brzegów jezior, najczęściej – niezagospodarowanych, bez śmietników, toalet. Jaki spadek zostawiają po sobie wie najlepiej młodzież, która po każdym sezonie zbiera ok. 250 – 300 m3 śmieci.
Walkę z zaśmiecaniem Mazur podejmuje wiele urzędów (np. wojewódzki w Suwałkach), gmin i organizacji (m.in. Fundacja Ochrony Wielkich Jezior Mazurskich), w 1997 r. wdrożono nawet program „Chrońmy Mazury”, w ramach którego zakupiono śmieciarki, pojemniki na śmieci oraz 33 moduły sanitarne z niezbędną infrastrukturą . Teraz będzie realizowany drugi etap tego programu – montowanie tych urządzeń (i ich obsługa) na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich w miejscach zatrzymywania się żeglarzy.
Rozdrapywanie ziemi
Równie niebezpieczne dla Mazur jak żeglarze są stali osadnicy – przybysze z wielkich miast. To oni najczęściej mają pieniądze na kupno nie tylko działek położonych nad jeziorami, ale nawet całych jezior. Nagminnie jest przy tym łamane prawo, które nie dozwala ograniczania dostępu do brzegu jeziora (dobro narodowe). Według ustawy nie wolno też budować domów w odległości mniejszej niż 150 m od brzegu, ale jest to prawo martwe. Domy – często koszmarki, bez szamb, wyrastają jak grzyby po deszczu, bywa że u właścicieli z „warszawki” wręcz wchodzą w jezioro (na palach). Niektórzy idą nawet dalej – kupują całe jeziora. Takie spółki ostatnio tworzą także kłusownicy. Aby nie pozbawiać się źródła dochodu, korzystają z funduszy Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa na zarybianie. A jako właściciele mogą na jeziorze robić, co im się żywnie podoba: nie tylko kłusować, ale i handlować dostępem do jeziora: prawo do łowienia jedną wędką kosztuje 20 zł.
Przykład idzie zresztą z samej góry: np. starosta ostrołęcki, Stanisław Kubeł pobudował swój dom nad samym brzegiem jeziora Giławskiego (gmina Pasym). Pobłażliwie też na zabudowę jezior patrzy starosta powiatu giżyckiego, Wacław Strażewicz, który nie widzi możliwości przeciwdziałania takim praktykom. Powołuje się przy tym na... brak ustawy (sic!). Dziwne jednak, że ten domniemany feler prawny nie przeszkadza innym włodarzom, np. wójtom gminy Pozezdne, czy Stare Juchy, którzy skutecznie opierają się naciskom niedoszłych inwestorów budowlanych.
Pazerność ludzi na malownicze tereny Mazur nie ogranicza się tylko do jezior i ich otoczenia pogrodzonego płotami. To także apetyty na Mazurski Park Krajobrazowy, który od 40 lat nie może doczekać się ochrony najwyższej – statusu parku narodowego. Powody, dla których idea prof. Szafera nie może się ziścić są banalne: interesy leśników, którzy obecnie mogą ciąć las i sprzedawać drewno (cenne w tej okolicy na budowy), interesy myśliwych i interesy naukowców Polskiej Akademii Nauk ze stacji w Popielnie. Te ostatnie wynikają z obawy wprowadzenia na teren rezerwatu - hodowli konika polskiego - drugiego gospodarza. Natomiast interesy myśliwych są oczywiste: w przypadku utworzenia parku narodowego nie będzie można w nim polować na grubą zwierzynę (jelenie), nie będzie też polowań dewizowych – najbardziej dochodowych nie tylko dla państwa, ale i hotelarzy, etc. Sądząc z siły lobby myśliwskiego w Sejmie – wieloletnie wysiłki i starania przyrodników, aby taki park powstał – skazane są na niepowodzenie. Chyba, że w sprawę wmieszają się organizacje międzynarodowe. Inaczej w istniejącym dzisiaj parku nie będzie już gatunków rzadkich, a na jego obrzeżach wyrosną „wyle”, których właściciele zawładną brzegami każdego jeziora.
Anna Leszkowska
22.05.2001
Wielkie Jeziora Mazurskie
Region Wielkich Jezior Mazurskich jest w skali krajowej i międzynarodowej jednym z najcenniejszych pod względem zasobów przyrodniczych i krajobrazowych. Na powierzchni 5300 km2 dobrze zachował się krajobraz polodowcowy, a ekosystemy wodne, błotne i leśne mało są zdegradowane. W Regionie istnieje 20 rezerwatów przyrody oraz Mazurski Park Krajobrazowy o pow. 500 km2. Kompleks jezior o pow. ponad 300 km2, największy na niżu środkowoeuropejskim, unikalny w skali kraju, jest wielkim zbiornikiem retencyjnym, oddziałującym na gospodarkę wodną zlewni Narwi i Pregoły. Jest także podstawową atrakcją turystyczną Regionu.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 841
Prowadząc dyskusję o mięsie, a mówiąc precyzyjnie – o produkcji i konsumpcji produktów pochodzenia zwierzęcego – warto pamiętać o kilku sprawach. Po pierwsze żądanie całkowitego zakazu chowu zwierząt hodowlanych spowoduje, że pozbawimy rolnictwo możliwości korzystania z nawozów naturalnych (pochodzących z odchodów zwierząt), których używanie jest znacznie bardziej przyjazne dla środowiska naturalnego i ważne dla zachowania żyzności gleby niż stosowanie nawozów sztucznych. Regularne korzystanie z tych ostatnich prowadzi do wyjałowienia gleby, pogorszenia jej struktury oraz zmniejszenia zawartości materii organicznej (próchnicy). W konsekwencji obniża się jej zdolności retencjonowania wody i zwiększa podatność na suszę, a także spada odporność roślin na choroby i szkodniki.
Dobrą kondycję rośliny zapewnia bowiem przede wszystkim sprawnie funkcjonujący system korzeniowy znajdujący się w zdrowej, pełnej życia glebie. Nawozy sztuczne niszczą synergię pomiędzy grzybami, bakteriami i fauną – zwiększają ryzyko działania patogenów i uzależniają uprawę od konieczności regularnego stosowania pestycydów. Azot z nawozów sztucznych zanieczyszcza wody gruntowe, a wraz z powierzchniowymi jest transportowany do mórz i oceanów powodując ich nadmierną eutrofizację oraz tworzenia się martwych stref.
Najgorsze jest to, że produkcja, transport oraz użycie nawozów sztucznych w znacznej mierze przyczyniają się do zmiany klimatu, zwłaszcza poprzez zanieczyszczenie powietrza podtlenkiem azotu, który jest jednym z najbardziej niebezpiecznych gazów cieplarnianych. Zwierzęta hodowlane są nam potrzebne do zachowania możliwości produkowania żywności w sposób jak najmniej obciążający środowisko.
System rolnictwa ekologicznego,czy też – mówiąc szerzej – agroekologia, opierają się na założeniu, że zrównoważona produkcja rolna polega na harmonijnym połączeniu roślin i zwierząt w ramach gospodarki o obiegu zamkniętym. Polega ona na wprowadzeniu w gospodarstwie rolnym systemu zarządzania materią organiczną pozwalającego na samodzielne wytworzenie potrzebnej ilości nawozów i pasz, tak by nie być zmuszonym do ich ciągłego zakupu ze źródeł zewnętrznych, np. sztucznych nawozów od agrochemicznych korporacji albo też paszy na bazie genetycznie modyfikowanej, poekstrakcyjnej śruty sojowej sprowadzanej z innych kontynentów.
Te systemy nie zgadzają się na odseparowanie produkcji roślinnej od zwierzęcej, gdyż to rozdzielenie niemal na całe życie zamyka zwierzęta hodowlane pod dachem, a dbałość o żyzność gleby uzależnia od stosowania nawozów sztucznych.
Skutki przemysłowego chowu zwierząt
Jest zatem dużym uproszczeniem twierdzenie, że produkcja zwierzęca przyczynia się do degradacji środowiska i zmiany klimatu. Do tych zjawisk przyczynia się bowiem dominujący na świecie model przemysłowego chowu zwierząt, a zwłaszcza jego osiem cech:
▶ Karmienie zwierząt roślinożernych ziarnem zamiast trawą powoduje wzrost emisji metanu do atmosfery.
▶ Produkcja pasz dla zwierząt w ramach monokulturowych upraw soi i kukurydzy prowadzi do zaniku różnorodności biologicznej w globalnej skali: potrzeba zrobienia miejsca pod nowe pola z uprawa roślin paszowych jest jedna z głównych przyczyn wycinki lasów na całym świecie, w tym Puszczy Amazońskiej.
▶ Monokulturowe uprawy roślin paszowych wymagające dużej ilości nawozów sztucznych i pestycydów przyczyniają się do spadku populacji owadów zapylających.
▶ Zapotrzebowanie na coraz większe obszary ziemi pod produkcję pasz oznacza wywłaszczanie rolników i ludności rdzennej z zamieszkiwanej przez nich od pokoleń ziemi; konsekwencją jest migracja ludności wiejskiej do miast.
▶ Chów zwierząt w systemie bezściółkowym, w którym stoją one na podłogach szczelinowych – gumowych lub plastikowych matach, bez naturalnej ściółki – prowadzi do powstawania tzw. lagun gnojowicy zatruwających powietrze amoniakiem – substancją bardzo niebezpieczną dla zdrowia ludzi i zwierząt.
▶ Koncentracja bardzo dużej liczby zwierząt na bardzo małym obszarze jest bezpośrednią przyczyną zanieczyszczenia wód gruntowych i powierzchniowych ich odchodami.
▶ Użycie paliw kopalnych do transportu zwierząt na bardzo duże odległości powoduje wzrost emisji dwutlenku węgla. Kolejną sprawą jest poziom dobrostanu zwierząt w chowie przemysłowym.
Do powszechnej praktyki należy utrzymywanie zwierząt w dużym stłoczeniu, w zamkniętych pomieszczeniach, bez możliwości swobodnego poruszania się lub kontaktu z naturalnym otoczeniem, słońcem i świeżym powietrzem. Doprowadza to zwierzęta do chorób fizycznych i psychicznych, a także patologicznych zachowań w stadzie, na które remedium jest przycinanie ogonów, dziobów, pazurów oraz rogów – najczęściej bez znieczulenia, bo to podniosłoby koszty produkcji. Natomiast w obawie przed wybuchem epizootii powszechne jest prewencyjne stosowanie leków, zwłaszcza antybiotyków. Ich pozostałości można odnaleźć w wodzie oraz żywności – coraz bardziej uzasadniona jest więc obawa przed wywołaniem antybiotykooporności u ludzi.
Jeść mniej a lepiej
Jednakże pomimo rosnącej świadomości na temat zagrożeń społecznych, środowiskowych i klimatycznych związanych z przemysłowym chowem zwierząt, nie widać znaczącego spadku konsumpcji mięsa, a wręcz jest odwrotnie: z uwagi na coraz większą podaż i cenową dostępność odnotowuje się stały wzrost spożycia mięsa, którego globalnie od lat 60-tych zjadamy per capita średnio o 20 kg więcej.* Można zatem zapomnieć, że w ciągu najbliższych 15 lat – a mniej więcej tyle mamy czasu na powstrzymanie katastrofy klimatycznej – jakimś magicznym sposobem uda się przekonać globalną społeczność, że dla dobra planety i zwierząt powinniśmy zrezygnować z jedzenia mięsa, albo przynajmniej poważnie ograniczyć jego spożycie.
Warto jednak na pewno próbować podnosić kwestię zmniejszenia konsumpcji produktów pochodzących od zwierząt, przekonując jednocześnie producentów oraz decydentów, że ilość należy zastępować jakością, zwłaszcza, że ten trend w konsumpcji – kojarzący jakość mięsa nie tylko ze smakiem i wyglądem, ale także z troską o klimat, środowisko, dobrostan ludzi i zwierząt – rozwija się coraz bardziej w krajach Europy Północnej i Zachodniej. Odzwierciedla się on przede wszystkim we współpracy sektora produkcji mięsnej i władz państwowych przy tworzeniu dobrowolnych systemów znakowania żywności pochodzenia zwierzęcego.
Oznakowanie produktu informuje konsumenta o miejscu produkcji oraz sposobie traktowania zwierząt w chowie, transporcie oraz uboju – pozwala na dokonanie wyboru i odrzucenia oferty pochodzącej z chowu przemysłowego. To system podobny do oznakowania jajek ze względu na rodzaj chowu kur niosek z tą różnicą, że nie jest on urzędowy (wymyślony i wprowadzony przez władze publiczne), ale wynika z inicjatywy branży produkcji zwierzęcej. Takie działania dotyczące wyróżnienia produktu na rynku z uwagi na poprawę dobrostanu zwierząt hodowlanych (gospodarskich) podejmują producenci z wielu krajów Unii Europejskiej.
W Holandii opracowywany i wdrażany jest system Beter Leven, w Danii jest to system Bedre Dyrevelfærd, a we Francji Bien-Être Animal. W Wielkiej Brytanii producenci, którym zależy by ich produkty były kojarzone z wysokim poziomem dobrostanu zwierząt, poddają swój system produkcji pod kontrolę najstarszej i największej organizacji pozarządowej zajmującej się ochroną zwierząt – RCPSA czyli Royal Society for the Prevention of Cruelty to Animals lub ubiegają się o oznaczenie Red Tractor. Ponadto producenci w UE korzystają z istniejących publicznych systemów jakości żywności odnoszących się do szczególnych cech produktów w powiązaniu z miejscem lub tradycją ich wytworzenia. Przykładem może być tutaj wyróżnianie przez producentów z Niemiec, Austrii, Francji i Włoch mleka i przetworów mleczarskich oznaczeniem „Gwarantowana Tradycyjna Specjalność” z uwagi na to, że produkty te pochodzą od krów latem wypasanych, a zimą karmionych sianem, bez dodatku kiszonek. Konsumenci chętniej je kupują i są skłonni płacić wyższą cenę.
Na końcu należy podkreślić, że systemem publicznym, z którego mogą skorzystać rolnicy z całej Unii Europejskiej, którzy chcą prowadzić produkcję zwierzęcą w warunkach wysokiego dobrostanu zwierząt, jest rolnictwo ekologiczne. Umieszczenie na produkcie pochodzenia zwierzęcego tzw. euroliścia oznacza, że przy produkcji zachowane zostały wysokie standardy dobrostanu zwierząt hodowlanych.
Podsumowując, im wyższe i mocniejsze oczekiwania konsumentów wyrażające się w trendach spożycia produktów pochodzenia zwierzęcego, tym większa chęć dopasowania się do nich branży produkcji zwierzęcej i tym większa presja na władze publiczne, by podejmować kroki wspierające zarówno potrzeby konsumentów, jak i zmiany, które w poziomie dobrostanu zwierząt wprowadzają prywatni producenci.
Sposoby poprawy sytuacji
Czego zatem powinniśmy żądać od przedstawicieli władz? Oto krótka lista:
Zmniejszenie eksportu żywych zwierząt i produktów od nich pochodzących. Sprzeciwiamy się w ten sposób narracji nawołującej do podnoszenia zysku branży zwierzęcej kosztem środowiska, zdrowia ludzi oraz bezpieczeństwa żywnościowego nie tylko w danym kraju, ale także na całym świecie. Eksport nadwyżek produkcyjnych jest jedną z głównych przyczyn głodu i niedożywienia 2 miliardów ludzi na świecie, gdyż niszczy ich samodzielność i samowystarczalność produkcyjną.
Lokalna produkcja zwierzęca. W odróżnieniu od produkcji roślinnej zależnej od sezonowości i warunków klimatyczno-geograficznych, zwierzęta można hodować niemal w każdym miejscu na świecie. Transport żywych zwierząt – na tysiące kilometrów, w koszmarnych warunkach – nie jest potrzebny nikomu z wyjątkiem ludzi zarabiających na tym pieniądze. Jest to często najokrutniejszy z etapów przemysłowej produkcji zwierząt.
Lokalność produkcji pozwala także na wykorzystanie mobilnych ubojni, by dokonywać uboju w profesjonalny sposób i w warunkach jak najmniejszego stresu dla zwierzęcia.
Dla osób jedzących mięso ważna powinna być też informacja, że im gorszy transport i ubój, tym niższa jakość finalnego produktu.
Stałe podnoszenie poziomu dobrostanu zwierząt hodowlanych. Nie chodzi tu tylko o żądanie coraz większej penalizacji okrutnego zachowania wobec zwierząt, ale przede wszystkim, o nakłanianie władz publicznych do budowania jak najlepiej funkcjonującego systemu kontroli dobrostanu zwierząt hodowlanych pozwalającego na wychwytywanie i redukowanie niewłaściwych praktyk.
Dodatkowo humanitarne podejście producentów i rolników do zwierząt hodowlanych powinno być wspierane przez władze publiczne poprzez szeroko prowadzone akcje edukacyjne oraz motywację finansową – utrzymywanie najwyższego dobrostanu zwierząt stałoby się dzięki temu ekonomicznie opłacalne.
Ograniczenie użycia antybiotyków w produkcji zwierzęcej. Powody są oczywiste: troska o zdrowie ludzi i zwierząt. Należy pamiętać, że obornik zawierający pozostałości leków nie powinien być wykorzystywany jako nawóz.
Ograniczenie spożycia produktów pochodzenia zwierzęcego. Oczywiście dieta każdego człowieka jest jego indywidualną sprawą i nikt nie lubi, by zaglądać mu w talerz. Można informować o korzyściach związanych z ograniczeniem spożycia produktów zwierzęcych – zdrowotnych, środowiskowych, klimatycznych, społecznych i przyczyniających się do podnoszenia standardów dobrostanu zwierząt.
Jednak przede wszystkim powinniśmy przekonywać władze publiczne, że najpilniejszą sprawą jest wsparcie wdrożenia w takich miejscach jak żłobki, przedszkola i szkoły (a nawet placówki służby zdrowia) oferty opartej w mniejszym stopniu o produkty zwierzęce, a bardziej o świeże warzywa i owoce pochodzące z lokalnej i ekologicznej produkcji.
Każdy z nas może wybrać się do władz swojej gminy z propozycją zmiany zamówień publicznych pod kątem włączenia produktów z lokalnej, ekologicznej produkcji roślinnej do oferty wyżywienia dzieci i młodzieży. Takie programy realizowane są m.in. w Danii, Francji, Włoszech i Niemczech.
Na koniec jeszcze kilka słów na temat sztucznego mięsa. Jest to na razie technologia w fazie rozwoju, ale już prezentowana jako rozwiązanie wszystkich problemów związanych z produkcją zwierzęcą na świecie. Z pewnością nie wymaga ona dużej powierzchni ziemi i ogromnego zużycia wody, czyli dwóch elementów, które charakteryzują przemysłowych chów zwierząt. Nie tworzy też zanieczyszczeń w postaci odchodów i resztek poubojowych. Jednak nie jest wolna od cierpienia zwierząt, od których są pobierane tkanki, a przede wszystkim surowica krwi potrzebna do tworzenia serum pozwalającego na namnażanie komórek mięsa.
Produkcja z bioreaktora o pojemności 25 000 litrów (czyli kadzi, w której tworzy się idealne warunki dla wzrostu komórek) wystarcza do wyżywienia 10 000 ludzi. Pytanie tylko, skąd wziąć tyle surowicy? I jeszcze dwa kolejne: Czy to rzeczywiście najlepsze i najtańsze rozwiązanie? I kogo stać będzie na mięso z probówki?
Justyna Zwolińska
*Ta liczba nie obejmuje ryb i owoców morza. W 2014 r. spożycie mięsa na świecie wynosiło 43 kg per capita. Najwięcej mięsa rocznie zjadają Australijczycy – 116 kg, następnie mieszkańcy USA – 110 kg oraz Europejczycy – 80 kg. W Polsce w ostatnich 5 latach spożycie mięsa waha się pomiędzy 73-76 kg na osobę rocznie.
Tendencje konsumpcyjne w Afryce są zróżnicowane. W niektórych krajach jest to 10 kg na osobę (około połowy średniej kontynentalnej), ale w krajach o wyższych dochodach, np. w RPA spożycie mięsa wynosi 60-70 kg per capita.
Największy wzrost spożycia mięsa obserwowany jest w Chinach, 15 razy więcej niż w 1960 r. Jedynym krajem, w którym konsumpcja mięsa utrzymuje się od 50 lat na podobnym poziomie są Indie, ze spożyciem mniej niż 4 kg mięsa na osobę – https:// ourworldindata.org/meat-production#per-capita-meat-consumption).
Od Redakcji:
Powyższy tekst pochodzi z raportu Polityka na talerzu, przygotowanego przez Nyeleni Polska i Koalicję Żywa Ziemia przy wsparciu Fundacji im. Heinricha Bölla w Warszawie i Fondation de France. Autorzy Raportu pokazują, jak musi się zmienić rolnictwo i jego otoczenie, a także nasze myślenie o nim, aby system żywnościowy był zrównoważony środowiskowo i społecznie. Publikacja obszernie wyjaśnia nowe ważne pojęcia jak agroekologia czy suwerenność żywnościowa, a także omawia kluczowe obszary m.in. łańcuchy dostaw, kooperatywizm, bioróżnorodność, chów zwierząt, WPR.
Raport można pobrać ze stron: https://koalicjazywaziemia.pl
https://nyeleni.pl/
https://pl.boell.org/pl/2020/02/21/polityka-na-talerzu
Wyróżnienia i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: ANNA LESZKOWSKA
- Odsłon: 2153
Dzięki tysiącom obserwatorów ptaków biorących udział w programach monitoringowych w całej Europie ornitolodzy poznali nowe fakty dotyczące reakcji ptaków na globalne zmiany klimatu. Wiedza ta pomoże przewidywać trendy populacji europejskich ptaków i pozwoli skoncentrować działania ochronne na gatunkach zagrożonych przez zmiany klimatyczne.
Zebrane dane wyraźnie pokazują reakcję ptaków na zmiany pogodowe w różnych porach roku. Niektóre gatunki zyskują na tych zmianach, a inne – zamieszkujące chłodniejsze rejony kontynentu – mogą na nich tracić.
Wyniki badań pokazują, że populacje gatunków osiadłych, takich jak pełzacz ogrodowy lub sierpówka, zwiększają liczebność dzięki cieplejszym zimom. Natomiast ptaki z gatunków migrujących na niewielkie odległości (np. zięba i lerka) są bardziej zależne od ciepła wiosną i latem.
Do badań wykorzystano obserwacje dziesiątków tysięcy wolontariuszy z 18 europejskich krajów, a wyniki analiz przeprowadzonych w Centrum Makroekologii, Ewolucji i Klimatu Uniwersytetu w Kopenhadze we współpracy z BirdLife International i European Bird Census Council publikuje prestiżowe czasopismo „Global Change Biology”.
„Znaleźliśmy gatunki ptaków korzystające na zachodzących zmianach klimatycznych zarówno wśród gatunków osiadłych, migrujących na niewielkie odległości, jak i wśród migrantów spędzających zimę w tropikach. Jednak okresy korzystnego wpływu ocieplającego się klimatu są gatunkowo zróżnicowane, gdyż sezon lęgowy rozpoczyna się u różnych gatunków w różnym czasie. Jeśli więc chcemy móc przewidzieć trendy populacyjne europejskich gatunków ptaków musimy zrozumieć, jak będą się zmieniać warunki pogodowe podczas całego okresu lęgowego” – mówi lider zespołu publikującego wyniki badań Peter Søgaard Jørgensen z Uniwersytetu w Kopenhadze.
Zmiany klimatyczne „wypierają” ptaki z chłodniejszych regionów Europy
Korzyści ze zmian klimatu nie odczują gatunki zaadaptowane do zimniejszych regionów Europy (jak osiadły wróbel czy wrona) i krótkodystansowi migranci, np. świergotek łąkowy i czeczotka. Gatunki te stają się coraz mniej liczne przy obecnych warunkach klimatycznych.
Ptaki przybywające do Europy z odległych zimowisk (pojawiające się w późniejszych miesiącach sezonu lęgowego – takie jak białorzytka i pleszka), korzystają na cieplejszym lecie w Europie i w rezultacie ich populacja zwiększa się. Równocześnie jednak wyraźnie zależą od zmian warunków klimatycznych, jakie zastaną na swoich zimowiskach w Afryce.
Przemysław Chylarecki, ekspert naukowy Monitoringu Pospolitych Ptaków Lęgowych i współautor artykułu, mówi: „Czy tego chcemy, czy nie – zmiany liczebności ptaków zależą obecnie nie tylko od tego, jak chronimy nasze mokradła czy lasy, ale i od tego jak za sprawą człowieka zmienia się nasz klimat”.
Wiedza dzięki wolontariuszom
Badaniami objęto 51 gatunków ptaków, a dane do badań zbierało około 50 tysięcy wolontariuszy z 18 europejskich krajów w latach 1990-2008. Dane dla Polski zebrali obserwatorzy Monitoringu Pospolitych Ptaków Lęgowych, programu prowadzonego przez Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, który od 2007 roku jest częścią Państwowego Monitoringu Środowiska koordynowanego przez Główny Inspektorat Ochrony Środowiska.
„Badania te pokazują siłę danych zebranych dzięki tzw. nauce obywatelskiej (citizen science). Dzięki wysoko wykwalifikowanym wolontariuszom mamy bezcenne dane wspomagające odkrycia naukowe pozwalające zrozumieć zmiany zachodzące współcześnie w skali kontynentu” – mówi Richard Gregory z Royal Society for the Protection of Birds (RSPB) z Wielkiej Brytanii.
„Cieszy nas, że dane gromadzone przez polskich obserwatorów ptaków od 2000 roku są wykorzystywane nie tylko w kraju, ale służą lepszemu poznaniu zmian klimatycznych w Europie”- dodaje Tomasz Chodkiewicz, koordynator krajowego programu monitoringu ptaków w Ogólnopolskim Towarzystwie Ochrony Ptaków.
Intensyfikacja rolnictwa przyczyną ciągłego spadku liczebności ptaków
Niestety te i inne badania potwierdzają również powszechny i długoterminowy spadek liczebności ptaków krajobrazu otwartego, będący efektem intensyfikacji rolnictwa w Europie. Jednoczesne niekorzystne działanie zmian klimatycznych i intensyfikacji rolnictwa może być największym zagrożeniem dla gatunków odbywających wędrówki na dalekie dystanse.
„Długodystansowi migranci są uważani za gatunki szczególnie narażone na zmiany klimatyczne, ponieważ doświadczają ich skutków w wielu miejscach wzdłuż tras swych wędrówek, które rozciągają się na dwa kontynenty. Odkryliśmy, że liczebność tych gatunków znacznie spadła w krajach z intensywnym rolnictwem. Nasze wyniki sugerują, że właśnie w takich krajach powinniśmy najszybciej podjąć działania mające na celu ochronę tych gatunków” – mówi Peter Søgaard Jørgensen.
Źródło: www.otop.org.pl