banner


Na pohybel demokracji neoliberalnej

prof. Wiesław Sztumski

 

Czarnecki-do zajawkiW świecie, gdzie religijne wierzenia przeplatają się z polityką, sprawami społecznymi, edukacją, zarządzaniem, gdzie ich wpływ na codzienne życie publiczne jest więcej niż spory, teorie spiskowe oraz myślenie magiczne, czy fantazmaty krzewią się bujnie „niczym rośliny w cieplarni”- jak to ujął Christoph Reuter („Zamachowcy-samobójcy. Współczesność i historia”). 

     Teorie spiskowe istniały zawsze, znajdując podatny grunt przede wszystkim tam, gdzie brak jest racjonalności, czyli krytycznej, rzeczowej autorefleksji. W takim zero-jedynkowym  widzeniu zawsze musi istnieć ten „zły”, wróg, sprawca naszego poniżenia, braku sukcesów, złego samopoczucia i klęski.

     Amerykański historyk i politolog, znany publicysta, a zarazem profesor Uniwersytetu Columbia, Richard Hofsatdter ponad pół wieku temu zauważył w kontekście popularności spiskowych teorii dziejów (i ich regularnych nawrotów w różnych społeczeństwach), iż „decydujące znaczenie ma nie to, że ich rzecznicy dostrzegają tu i ówdzie działania takich lub innych sprzysiężeń,  lecz to, że uważają jakiś wielki, gigantyczny spisek za siłę napędową procesu historycznego. Historia jest spiskiem zawiązanym przez jakieś demoniczne siły, wyposażone w omalże transcendentalną moc i aby odnieść nad nimi zwycięstwo nie wystarczą zwykłe metody pertraktacji politycznych lecz potrzebna jest krucjata”  (The Paranoid Style In American Politics).

     Teorie spiskowe legły także u podstaw funkcjonowania Inkwizycji - tak rzymskiej jak i hiszpańskiej. Tak świat i historię postrzegają również ortodoksyjni wyznawcy judaizmu (hasidim i charedim), tak – kontynuując tradycje starotestamentowego Armagedonu – widzą rzeczywistość purytańscy, nowo nawróceni chrześcijanie protestanckich denominacji (Born Again Christians). Również do tej tradycji odwołują się coraz liczniejsi, ponownie, w gronie katolicyzmu integryści  (manifestujący sprzeciw wobec Vaticanum  II).
Jak podaje Dominika Motak, psycholog i socjolog religii, zdaniem takich jawnych integrystów  jak np. Sławomir Cenckiewicz, państwo  polskie winno faworyzować jawnie jedną, prawdziwą religię - katolicyzm. Magiczność takiej opcji jest we współczesnym świecie absolutna, porównywana jedynie z sytuacją panującą w skrajnie ortodoksyjnych reżimach muzułmańskich.  

Erzac antysemityzmu

     Islam – zwłaszcza jego purytańskie i agresywne interpretacje (jak np. salafizm, wahhabizm czy ideologia talibów) - daje en bloc dowody tego, iż religia spleciona z polityką, administracją, z literalnym traktowaniem przekazu świętej księgi na co dzień, owocuje nienawiścią, przemocą i w ostateczności – terroryzmem. Wszędzie tam owe teorie, spiski czy sprzysiężenia plenią się, budując takie ideologie, które znajdują przyczyny zła, plag różnego rodzaju w działaniach Żydów (mitycznych i wiecznych spiskowców, omnipotentnych, wszechobecnych, szkodzących zawsze tzw. gojom), komunistów, (którzy zajęli miejsca Żydów  pod względem spiskowości i szkodliwości), lewactwa.

     Współcześnie w Europie w wielu środowiskach szerzy się islamofobia (erzac antysemityzmu), czyli traktowanie en bloc wyznawców religii Mahometa jako  uosobienia wszelkiego zła.  Staje się tym samym ona podglebiem do tworzenia doktryn z pogranicza szowinizmu, rasizmu czy faszyzmu.  

     Na takiej m.in. zasadzie szerzą się od ponad wieku „Protokoły  mędrców Syjonu”,  skompilowane przez carską policję polityczną dla określonych celów, znajdujące zawsze kontrahentów i ideologów zajmujących się tym pseudodokumentem. Po prostu trafiają w punkt podstawowych kanonów rynku: jest zapotrzebowanie, jest towar, jest zysk. 

     W tym kontekście warto przytoczyć sąd prof. Stanisława Obirka, iż „Żyd to oczywista emblematyczna figura obcego”.  Podobną pozycję we współcześnie prowadzonym nadwiślańskim dyskursie publicznym zajęły pojęcia takie jak  „lewak”, „komunista”, „internacjonalista”, muzułmanin, itd. Życie zbudowane na myśleniu magicznym  tworzyć musi coraz to nowe podpory dla uzasadnień fobii, uprzedzeń, łatwych rozwiązań i opisów świata oraz utrzymywania jasnego podziału rzeczywistości na Dobro i Zło.          

     Kandydatem na owego kozła ofiarnego zawsze są jednostki, bądź grupy ludzi, które nie mieszczą się w statusie zadekretowanym przez większość. Zakłócają swoją obecnością homogeniczność wspólnoty, a ponadto – im bardziej oddalają się od standardów obowiązujących powszechnie w takiej zbiorowości, tym bardziej stymulują „wzrost możliwości [ich] prześladowań.
Wszelkie krańcowości ściągają na siebie od czasu do czasu kolektywne gromy: nie tylko skrajna zamożność, ale i ubóstwo, sukces i porażka, piękno i brzydota, rozwiązłość i cnota, krańcowa umiejętność  podobania się i niepodobania. Nie tylko bezradność kobiet, dzieci i starców, lecz także siła mocarzy staje się słabością wobec przeciętnego” – pisze René Girard („Kozioł ofiarny”).
     
      Przy jakichkolwiek zawirowaniach społecznych, kryzysach i braku poczucia bezpieczeństwa potrzeba skanalizowania owych lęków, fobii czy zagrożeń wydatnie wzrasta. Magia ofiary z owego kozła, dzięki której pozbędziemy się lęków i poczujemy się  „czyści”, „rozgrzeszeni”, „odrodzeni”, funkcjonuje w pokładach ludzkiej świadomości i mentalności, przybierając różnorakie formy czy uzasadnienia.   

Klęska racjonalizmu


Rodzące się przy takiej okazji spiskowe sposoby widzenia świata, egocentryczne, egotyczne i narcystyczne, gdzie refleksja krytyczna jest kacerstwem i herezją, podnoszą do roli jedynego bóstwa  zbiorowy pogląd, zbiorową świadomość, zbiorowe mity wyznawane przez wychodzące z takich założeń środowiska. To rodzaj substytutu egzemplifikującego wizję świata jako niepodważalnego Edenu, który został  wytrzebiony ze wszystkiego co Inne.    

     Opozycja wobec takiej  mentalności, z płaszczyzny oświeceniowej racjonalności i pragmatyzmu, nie ma żadnej szansy na zaistnienie. Obie sfery potencjalnego dyskursu nigdzie się nie schodzą; bo jak emocje i afekty oraz pospolite „chciejstwo” mogą znaleźć konsensus z racjonalnością, chłodną i pragmatyczną oceną otaczającej nas rzeczywistości? Zwłaszcza, gdy jedna ze stron sporu jest przekonana o swej wyższości moralnej, absolutnej racji, choćby zapewniała o swym umiłowaniu wolności, demokracji, pluralizmu i deklarowała wierność ideałom Oświecenia (de facto traktując je instrumentalnie).  

     Można domniemywać, że taka postawa wiąże się z dogmatycznym i autorytarnym rysem osobowości, będącym echem religii, zakotwiczonej na zasadzie memów  w zbiorowej (i indywidualnej) świadomości. Stąd rodzą się dążenia, aby  aksjomaty określające taki image przyjęli wszyscy bez względu na okoliczności, doświadczenie i indywidualny opis świata. 

     Racjonalna, oparta o wartości empiryczne opozycja wobec takiej mentalności nie stanowi żadnej przeciwwagi. Teorie spiskowe, skłonności do apofenii,  wynikają także z rozpowszechnionego równolegle z takim spojrzeniem na świat kultu męczeństwa, krwi,  trumien i cmentarzy, wyolbrzymiania swych porażek, przerzucania ich przyczyny  na wspomnianego tzw. kozła ofiarnego. Te kulty najszerzej pojętego cierpiętnictwa dla celów wyższych, uzasadnionych religijną wiarą, prowadzą wprost do wynaturzeń w widzeniu świata i człowieka. Nakazują człowiekowi stać z głową (i umysłem) obróconą stale do tyłu, aby ciągle karmić się owymi klęskami, które (na zasadzie sprzężenia zwrotnego) uzasadniają taką postawę, dodając jej życiodajnego paliwa.   

     Deprecjacja tego Innego, walka, bądź wojna z nim, prześladowania o różnym stopniu nasilenia i zasięgu (nie tylko w rozumieniu fizyczności), wielowymiarowe opresje, itp. zaczynają się właśnie w tym momencie: w chwili magiczności myślenia i odwołania do takich pokładów opisu świata oraz antynomicznego widzenia rzeczywistości. Równolegle z tymi procesami iść musi zawsze dehumanizacja i odczłowieczenie tego Innego. Tych jednostek,  które nie mieszczą się w naszym klanie, w naszym plemieniu, są poza naszą wspólnotą. Magiczność pojęć – klan, plemię, wspólnota, naród, kościół – musi być sprzężona zawsze i ściśle z procesem odczłowieczenia Innego.


„Najstarsze syny europejskiej wolności”

     Aktualny klimat - nie tylko w Polsce, ale u nas jest to szczególnie widoczne z racji folwarcznego, postfeudalnego sposobu myślenia sporej części społeczeństwa pozostającego w oparach kontrreformacji od ponad 300 lat (p. - Wszyscyśmy z Kontrreformacji , SN nr 2/14) i przechodzącego w ostatnim ćwierćwieczu dramatyczną transformację ustrojowo-społeczno-kulturową –  sprzyja traktowaniu ludzi nie wpisujących się w tak skonstruowane quasi-religijne środowisko i w tak dogmatyczno-aprioryczne ramy,  jako cywilizacyjno-kulturowe odrzuty, piasek w trybach właściwego rozwoju świata, niepotrzebne śmieci „na przemiał”, jak to określił Zygmunt Bauman.

    Taką też drogę przebyły współczesne polskie elity i dlatego oprócz owego religijnego czy quasi-religijnego sposobu myślenia o sobie, historii, Polsce, znajdujących genezę w magicznej recepcji świata i procesach kształtujących człowieka, mają w sobie mnóstwo zadufania i pompatyczności, są tak paternalistyczne i arbitralne w stosunku do swych adherentów. Rzeczywistych i wydumanych. Pan dał przecież siłę swemu ludowi…

     Uzasadnienie dla tych tez znajdujemy m.in. już u Maurycego Mochnackiego. Pisał on w „Nowej Polsce”: „Namże car moskiewski śmie grozić z dala? Nam, najstarszym synom Europejskiej wolności? Nam, najokszesańszemu ludowi słowiańskiemu?”. Zwrócić musi uwagę nie tyle żar rewolucyjny opętanego romantycznym de facto uniesieniem Mochnackiego, co jego postszlacheckie, generowane sarmatyzmem i megalomanią  „panów braci” w kontuszach, przekonanie o klasowej niezwykłości, nadnaturalności i pańskości Polaków-szlachciurów (inni nie byli kwalifikowani do narodu).
Stąd właśnie czerpie swe źródła ów paternalizm, hieratyzm, zarozumiałość i megalomania przetykane patosem,  bądź pompatycznością, ekskluzywizmem i jednoczesnym  pozerstwem. To najczęstsze wady i przypadłości polskiej mentalności miejscowych elit, która brnie w alienację z powszechnych oczekiwań czy sądów pokutujących w społeczeństwie. To cień dualizmu religijnej proweniencji, gdzie duch zawsze pozostaje czcigodniejszym, bardziej uznanym i godnym, niźli marna materia i zagadnienia z nią związane. Mogą one być zadekretowane (bądź odrzucone) tylko i wyłącznie przez Autorytet  do materialnej lub duchowej sfery. Zgodnie ze środowiskowym  zapotrzebowaniem.

     W takiej opcji widzenia rzeczywistości musi istnieć zawsze wyraźnie zarysowana antynomia, dysfunkcja harmoniczności, jednoznaczna przeciwstawność stanowisk. Posiadamy mandat od swego bóstwa, jesteśmy jedynymi depozytariuszami Prawdy, itd. Czy to nie jest oglądanie świata przez okulary totemów, magii, wreszcie – monoteistycznej religii?

     Klasyczny przykład tych tez znajdujemy w wywiadzie Olgi Lipińskiej  „Wracam do telewizji” (Przegląd nr 7/2006). Mówi ona: „Na Gazetę Wyborczą nie liczyłam, chociaż byłam jej naturalnym sojusznikiem w starciu z ciemnogrodem. To Gazeta podzieliła polskich wyborców i polską inteligencję. Nie zrobiła nic. Kultywowała głupie podziały: hasełka – lewicy mniej wolno, zatrzymać SLD,  itd. A na lewicy byli też wspaniali, światli ludzie.
Podział był gdzie indziej. Jest beton, kołtun i ludzie światli. Innego podziału nie ma. Pan Osęka niszczył Dudę-Gracza za jakieś urojone kolaboranctwo. Pani Morawińska – ten sam krąg – nie wpuściła go do Zachęty. Wielki polski malarz czuł się zaszczuty przez towarzystwo Wyborczej. Ja też byłam kolaborantką. Gębę komuszą mają wszyscy, których Gazeta uznała nie za swoich”.
I dalej pyta – a jest to dychotomiczny podział społeczeństwa oparty o irracjonalizm, o magiczność myślenia, fetyszyzację swego image - czy kilka pokoleń Polaków ma żyć w grzechu i poczuciu winy? Dlaczego i z jakiego powodu? I na jakiej podstawie i z powodu jakich konotacji może to w ogóle ktokolwiek dekretować, uznawać, nie będąc Bogiem (widzenie  świata w religijnej - czyli polsko-katolickiej – perspektywie)?

     Takie magiczne – u źródeł – religianckie de facto podziały zostały wprowadzone przez elity, mainstream, od dawna. Współczesna sytuacja w naszym kraju jest klasycznym klonem takich podziałów i takiej narracji, o której wspomina Olga Lipińska.   
 

Nadwiślańskie spojrzenie  

     Zapatrzenie i orientacja na przeszłość, na to co minione (jakby to był oczekiwany Eden, Złoty wiek, czy Ziemia Obiecana) jest również tym magicznym rysem nadwiślańskiego widzenia świata, rzeczywistości, człowieka. I bez względu na to, czy osobnik awizuje swoją racjonalność i zrozumienie Innego, czy aprioryzm (religijnego chowu) oraz  irracjonalizm. Owe umiłowanie statyki jest właśnie m.in. cieniem kontrreformacji i religijnego oglądu świata. Jest obecnym sposobem takiej narracji,  jak i postrzegania każdego obcego.   

    Bardzo ważne są tu niedostatki racjonalizmu i racjonalności. Najczęściej to poczucie destabilizacji i lęku o własną przyszłość, brak pewności własnych poglądów oraz zagubienie w dzisiejszym świecie sprzyjają myśleniu magicznemu. W nim wartościowanie emocjonalne miesza się z namiastkami tego, co nazywa się racjonalizmem.
Gros polskiego społeczeństwa intuicyjnie – czyli życzeniowo, afektywnie, emocjonalnie – angażując się w masowy ruch jakim była Solidarność (ta postawa jest widoczna cały czas w politycznej przestrzeni III RP) kierowała się fantazmatami romantycznej proweniencji i mitami hodowanymi (również w jakimś sensie) przez elity rządzące Polską Ludową, w imię mitycznej jedności narodowej. Nigdy i nigdzie nieobecnej w przestrzeni publicznej, tym bardziej w demokracji demo-liberalnej.

      A tu, przyłączając się po 1989 roku do mitycznego i powszechnie oczekiwanego Zachodu, odkryto w tamtej kulturze autentyczny (nie deklaratywny) oraz poważnie traktowany pluralizm, dyktaturę stanowionego prawa, szacunek właśnie dla Innego, wolność pojmowaną jako równoznaczność stanowisk dążących do kompromisu (będących clou polityki i spokoju społecznego, równowagi i balansu we wszystkich dziedzinach funkcjonowania społeczeństwa i państwa).
 

Czy my potrafimy zawierać kompromisy? Czy konsensus w religijnym, mistycznym, irracjonalnym sposobie widzenia świata, osoby ludzkiej i siebie samego jest możliwy do urzeczywistnienia? Zwłaszcza, gdy mamy misję powierzoną od naszego Absolutu, gdy chcemy ewangelizować i nawracać na jedyną i wyłączną Prawdę dla zbawienia świata? I gdy wiarę pojmujemy magicznie – jako wieczną opozycję dobra i zła -  a tym samym fundamentalnie i fanatycznie? Czy w takich wypadkach kompromis jest możliwy?

     Spiski, sprzysiężenia, agenturalność, donosy, pospolite „sikanie do mleka” - w polskich warunkach „antykomunizm” stał się nie walką z określonym systemem, sporem o wartości, polityczną projekcją, ale walką z ludźmi PRL-u.  A na zasadzie magicznej antynomii dobra i zła można tak zakwalifikować każdego przeciwnika, gdyż narracja prowadzona od 25 lat tak właśnie zbudowała świadomość przestrzeni publicznej w III RP. Nie rozróżnia się bowiem, że „aksjologia państwa to sprawa jednego porządku, a stosunek do przeszłości – drugiego”.

Prof. Andrzej Romanowski w tekście poświęconym tym zagadnieniom („Z pamięcią katastrofa”, Gazeta Wyborcza, 24-25.07.2010), kontynuując zacytowaną myśl stwierdza jasno, iż patriotyzm i narracja z nim związana w wydaniu elit postsolidarnościowych en bloc doprowadziły prostą drogą do powstania PiS-u w obecnym kształcie. Dominująca „mistyka krwi, męczeństwa i ofiary, symbolika wiecznego powrotu polskiej Golgoty: Katynia” stały się kanonem magicznego patriotyzmu, który „ostatecznie został skodyfikowany, krwią opieczętowany, w podziemiach katedry wawelskiej złożony”.
Profesor 6 lat temu, bezpośrednio po katastrofie w Smoleńsku, apelował o to, aby nie milczeć, gdy widzi się jak bardzo taki układ jest groźny „dlatego, że jest irracjonalny, ale też dlatego że żywi się szukaniem wroga, spisku i zdrady, obsesyjnie wyklucza z narodowej wspólnoty”.

     Jak napisali w „Bajce o ropuchu” bracia Grimm - „ropuch ma zawsze ropuszą wizję piękna”. I takie też widzenie rzeczywistości. A to tłumaczy wiele.    

    Rządzące elity jednak nie wzięły tych uwag i przestróg pod uwagę (podobne sądy wygłaszali m.in. prof. Bronisław Łagowski czy prof. Andrzej Walicki). Nie mogły brać, gdyż ich mentalność także – choć może w mniejszym niż ich współczesnych przeciwników politycznych – była i jest przesiąknięta takim magicznym, antynomicznym (gdzie rolę tego symbolicznego „Żyda” gra teraz komuna”) sposobem patrzenia na historię, przyszłość i takie uniwersalne wartości jak państwo, wspólnota, społeczeństwo, odpowiedzialność szerzej pojmowaną aniżeli własny klan, własna koteria  lub krąg nepotów.   

 

O naszą naszość

 

     Dziś obserwujemy jak na naszych oczach starły się na polskiej scenie publicznej dwa wierzenia religijnej proweniencji, dwa irracjonalizmy, dwa  sposoby widzenia świata. To de facto batalia dwóch religii, dwóch kościołów. To coś na kształt reformacyjnego starcia Rzymu z ideami reprezentowanymi przez Lutra, Kalwina, Zwingliego, Schwenckfelda, Müntzera, i in.
I efekt nie może być inny, gdyż ścierają się dwie religie podparte irracjonalnymi (jak zawsze) emocjami, afektami, namiętnościami. Wówczas o racjonalizmie, pragmatyzmie i obiektywizmie nie ma co marzyć. Wyznawcy,  im bardziej fanatyczni, fundamentalistycznie nastawieni, zapiekli w nienawiści do Innego, tym lepszym są materiałem dla cynicznych i nihilistycznych polityków. Bo wówczas zwycięstwo „naszości” jest pewniejsze i bardziej efektywne.

     Mamy do czynienia ze starciem dwóch religii: religii „smoleńskiej” i „neoliberalnej”. Obie mieszczą się, moim zdaniem, na szeroko rozumianej prawicy sceny politycznej.

     Dlaczego tak uważam? Otóż wiarę religijną definiuje się przede wszystkim wedle następujących kanonów i norm: musi istnieć doktryna, za nią idzie kult, a następnie funkcjonować muszą dogmatyka, liturgia i ryty. Pojawiają się też z  czasem kapłani kultu oraz egzegeci tzw. „świętych ksiąg” czy „prawd objawionych”. Czy takich zjawisk i takich przypadków nie obserwujemy po obu stronach tej wojny polsko-polskiej?
 

     Religia „smoleńska”  (ale i u jej przeciwnika, w religii „neoliberalnej”, prezentowanej przez polskie elity od 25 lat  w formie religijnie traktowanego pojęcia TINA (There is no alternative – Nie ma alternatywyslogan używany przez Margaret Thatcher, będący przykładem fundamentalistycznego i dogmatycznego,  antywolnościowego i niedemokratycznego  sposobu patrzenia na świat) przypomina niezwykle historię i zakorzenienie w świadomości społecznej wspominanych już „Protokołów mędrców Syjonu”.
Drobny fakt, teza, sąd, zaczynają żyć swoim własnym życiem, nabierając dynamiki niczym lawina na stoku góry. Gdy takim teoriom, sposobom widzenia świata i człowieka (z pogranicza pierwotnych wierzeń religijnych)  pozwoli się zakorzenić w społecznej pamięci, sytuacja staje się nie do opanowania. Zwłaszcza, kiedy podglebie totemiczno-religijne istnieje od dawna. A to ma miejsce w Polsce. 

     Ta predylekcja do magiczności i irracjonalizmu tworzy quasi-paranoiczną sytuację w przestrzeni publicznej.  Potrzeba Prawdy absolutnej bez miejsca na błąd, inny wybór drogi, stawia taką jednostkę zawsze po stronie Dobra. I tu wiara religijna w wymiarze fundamentalno-fanatycznym, skrajnie irracjonalnym i zdehumanizowanym wzmacnia takie postawy. Bo „ci, którzy rzekomo walczą w imię Boga, są najbardziej zacietrzewionymi ludźmi na Ziemi; wydaje im  się, że słuchają tylko boskich przykazań, głusi są  przeto na słowa ludzkie” – jak pisze S. Zweig („Świat wczorajszy”).

     Magiczność myślenia oddają słowa b. Prezydenta USA Georga W Busha jr., który w przemówieniu po ataku na WTC w Nowym Jorku zapowiedział: „Albo jesteście z nami, albo z terrorystami”.

     Efektem magicznego myślenia, zarażenia nim osobowości tak indywidualnej jak i zbiorowej, jest przede wszystkim skłonność i umiłowanie autorytaryzmu. On z kolei wymaga posłuszeństwa, rezygnacji z własnego zdania, karczuje umiejętność słuchania interlokutora i dyskusji z tym Innym, Obcym. O ich zrozumieniu nie ma mowy.

Polak-katolik

     Stąd w dzisiejszym czasie między Odrą a Bugiem tak trwały i szkodliwy jest mit „Polaka-katolika” wzmocniony teoriami spiskowymi wynikającymi z nieprzepracowania intelektualnego procesu transformacji ustrojowej. Nawet nieświadome utożsamienie się, popularyzacja tej zbitki pojęciowej faworyzuje zawsze ideologię Romana Dmowskiego, gdyż dalszym rozwinięciem owej zbitki jest stwierdzenie, iż obowiązki są też wyłącznie polskie (czyli - katolickie).
Tym samym, znając ideologię i doktrynę twórcy endecji, można skonkludować, iż magia tej zbitki pojęciowej powoduje eliminację wszystkiego, co uznane zostaje za niepolskie. Do tego dochodzi jeszcze specyfika społecznego darwinizmu (bliska takiej mentalności), której to teorii hołdował Dmowski, a która w połączeniu z neoliberalnym totalizmem medialnej narracji po 1989 roku dołączyła jako  nieodłączna część składowa takiej chimery, nacjonalistyczno-fundamentalistyczno-ksenofobicznej proweniencji. 
  

     Elity rządzące po 1989 roku w formie magicznych zaklęć starały się skanalizować myślenie Polaków na pobocza zasadniczych zainteresowań ponowoczesnego świata
. Unikano jak Belzebuba słowa postęp, kojarzonego z „komunizmem” i marksizmem.
I wywołały przysłowiowego wilka z lasu. Bo kto sieje wiatr, zbiera burzę, jak mówi ludowe przysłowie. Kenijczyk w tym kontekście by skonkludował: „Wąż wydaje na świat zawsze węża”. Nie mogło w tym przypadku być inaczej.
Admiracja romantyzmu w myśleniu o państwie, narodzie, społeczeństwie, ich historii i dziejach, magiczno-życzeniowe (nie przyczynowo-skutkowe) pojmowanie przeszłości i spoglądanie w przyszłość  w perspektywie wspomnianego „chciejstwa”, „dobrych nadziei” i „Opatrzności Bożej”, tudzież szczególnego „umiłowania Polski przez Maryję-Dziewicę, jej Królową Niebiańską”, prowadzi zawsze na manowce i wydaje gorzkie owoce. Czego świadkami jesteśmy obecnie (dotychczasowe elity wydają się być przerażone i brak im warsztatu pojęciowego, aby objaśnić dlaczego tak właśnie jest na europejskiej „zielonej wyspie”: dlaczego widzimy gwałtowne postępy faszyzacji, autorytaryzm, nienawiść do wszystkiego co Inne i obce, knajacki język w debacie publicznej, itd.).   

     Narkotyk mitów romantycznych oraz szczelny płaszcz specyficznego, zamkniętego, ludowo-manifestacyjnego katolicyzmu ze swoim zanurzeniem w magiczności nigdy niezmiennych podziałów wydały dziś na świat kolejnego węża w historii Polski. Węża dającego łatwe odpowiedzi na trudne i skomplikowane pytania, siejącego tezy o spiskowości i agenturalności życia, trzebiącego pluralizm poglądów i odmienność spojrzeń na świat, schlebiającego najniższym  instynktom. W tym – hodowaniu i celebracji syndromu „kozła ofiarnego”.

     Ale ów wąż nie spadł z nieba, nie jest wynikiem iluminacji, oświecenia (nomen omen) nadwiślańskiego ludu, nie przybył nagle z zaświatów. Jest wynikiem 25 lat (a może i więcej) określonej narracji, określonego kanalizowania zainteresowań opinii publicznej przez mainstream, pseudo-polityki społecznej, narcystycznego zapatrzenia w siebie elit (p. M. Król, „Byliśmy głupi”), niemal powszechnej ignorancji klas rządzących Polską, itd. A przede wszystkim,  tzw. długiego trwania, niedocenianego przez polski mainstream i postsolidarnościowe elity tworzące III RP.

Radosław S. Czarnecki