banner


Czarnecki-do zajawkiBoimy się, a chcemy właśnie tego, co nas napawa strachem.
Mówimy o pokoju, a się zbroimy i prowokujemy. Zapewniamy o pluralizmie i swobodzie wypowiedzi, a słuchamy tylko swego głosu.
R
ozdźwięk między deklaracjami oraz życzeniami, a czynami i praktyką dnia codziennego  stale się pogłębia.


Nienawiść sączona powoli i systematycznie  zatruwa  wszystkim umysły. Irracjonalizuje osobowość, czyni ją podatną na manipulacje i teorie spiskowe. Tragedia wojny, jej dramaty, są tylko kwestią czasu.

Znaleźliśmy  się dziś w takim punkcie, że kolejne Sarajewo (nie, nie to AD 1991, ale to AD 1914) jest o krok. Jakiś dziś nieznany jeszcze Gawriło Princip już konstruuje zapalnik dla tej zabawy.

O ile na Zachodzie obawy dotyczące  zagrożenia  islamistami, a przede wszystkim  multikulturalizmem,  można by uznać za uzasadnione w przypadku nieeuropejskich imigrantów, to  w Polsce  jest to problem wyssany z palca.  Jednak islamofobia kryje w sobie te same elementy, które od ponad ćwierćwiecza w mainstreamowej narracji występują u nas w formie  rusofobii, będącej paternalistycznym, nienawistnym echem sarmatyzmu, postszlacheckości, folwarczno-feudalnej i zarazem  kolonialnej historii I RP.

Tak więc u nas za tego Murzyna, Araba, Azjatę „robi” od dawna „ruski” w walonkach, z pół litrem wódki za pazuchą waciaka i ogórkiem kiszonym w ręku. Rosjanin, obywatel byłego ZSRR. Nie na darmo wybitny znawca i specjalista „od spraw rosyjskich” Wacław Radziwinowicz z Gazety Wyborczej opisuje Rosję  za pomocą następującego zwrotu: jak w Kaliningradzie zasypiają z kacem, to na Czukotce i Kamczatce się budzą sięgając po literatkę „wody ognistej”. Co za pogarda, co za paternalizm „polskiego Pana” i szlachetnie urodzonego, wobec „azjatyckiej, prawosławnej dziczy”. 

   
To paradygmat od dawna znany w cywilizacji Zachodu, gdzie dziś za taką maczugę służą pojęcia: prawa człowieka, wolność, demokracja, swoboda handlu oraz wymiana ludzi, idei i towarów. Przykładając natomiast do Polski, jest nim kontrreformacja ze swoistym kolonializmem,  podpartym „wyższymi” - bo pochodzącymi od herbowego „pana brata” -  kanonami i systemem wartości. Korzenie rasizmu i protofaszyzmu tkwią głęboko w kulturze łacińsko-atlantyckiej zachodniego chowu. W polskiej mentalności  także.

 
Wojna zaczyna się zawsze na długo przed zasadniczym  jej wybuchem. Zaczyna się w głowach, w świadomości ludzi okopanych po obu stronach barykady przyszłego starcia. Propaganda, narracja mainstremowa i manipulacja medialna prezentują drugą stronę konfliktu jako podludzi, gorszy gatunek człowieka, kulturowo ubogi, którego my musimy nawrócić, ucywilizować. Udowadnia się, że druga strona to po prostu nie-ludzie, więc nie przysługują im atrybuty immanentne człowieczeństwu. Zjawisko to w mini skali pokazał Friedrich Durrenmatt  w „Wizycie starszej pani”.

 

Nie ma wolności bez równości i solidarności

 

Czym jest dekadencja, która pcha zbiorowości do intelektualnych, a często i doczesnych  harakiri, odbierająca racjonalność myślenia? Kierująca zainteresowania ku chiromancji, mistycyzmowi, spiskom, kadzidłom i halucynacjom?

 
Dekadencja (decadence - fr. z łac. decadentia - odpadnięcie, odstąpienie, zmarnienie) to rozkład wartości kulturowych, społecznych,  kryzys lub schyłek (literatury, sztuki, filozofii, myślenia politycznego, itp.). Dziś dekadencja, która zalęgła się w umysłach ludzi kultury zachodniej, a zwłaszcza jej elit, to przede wszystkim sprzeniewierzenie się klasycznym kanonom Oświecenia. Bo nie chodzi o wyłączne i autorytarne traktowane liberte (wolność sama w sobie i sama dla siebie „jest pustym frazesem jeno”): bo ona bez fraternite i egalite nic  - albo prawie nic - nie znaczy.

 
Idąc za Arystotelesem, wydaje się nam, że  wszelka sztuka i wszelkie badanie, wszelkie działanie i postanowienie, zdają się zdążać do jakiegoś dobra. Sądzimy jednak, iż są  to nasze badania, nasze działania, nasze postanowienia, nasze idee i nasze myślenie. Brakuje w tym empatii, zrozumienia, nawet próby poznania sposobu rozumowania interlokutora.  To wynika nie tyle z braku bałwochwalczo określanych  autorytetów - co zarzucają Oświeceniu  religianci i admiratorzy  tradycjonalizmu, uważający że w stosunkach międzyludzkich wystarczy wzajemny szacunek - lecz z imperatywu postawy nakazującej  uznanie argumentacji  Innego człowieka. Bo człowiek Oświecenia potrafi zrozumieć wszystko, choć nie musi tego akceptować.

 
Zachód jednak wskutek kultury neoliberalnej drenującej racjonalistyczny i humanistyczny sposób opisu świata,  której  kanonem stał się zysk, sukces, infantylizm  i „dojutrkowość”, utracił te atrybuty.  Zatracił swe jestestwo i handicap kulturowej jakości życia. Królujący od ponad 40 lat neoliberalizm wyprał dokładnie mózgi z empatii, racjonalnego myślenia, przewidywania, planowania czegokolwiek, odpowiedzialności za siebie i wspólnotę, poczucia bonum communae, itd.

 
Autorytety – o ile takie się zachowały wśród elit – są dziś traktowane jako wyblakłe „autoryteciki”, zapatrzone w swą prywatną karierę narcyzy i nepoci ponadnarodowego neoliberalnego porządku. Dziś pchają  nas ku konfliktowi, podobnie jak w  fin de siecle’u,  paląc pod „narodowym i plemiennym kotłem” w celu odwrócenia uwagi  od zasadniczych spraw, często egzystencjalnych i to w wymiarze pokoleń,  wymachując narodowymi banderami i prawiąc nienawistno-ksenofobicznym językiem o „honorach, bogach i ojczyznach”.
 
A wiemy przecież, że współczesny „patriotyzm zawsze jest  ostatnim schronieniem łajdaków. Ludzie bez zasad moralnych owijają się zwykle sztandarem, a bękarty powołują się zawsze na czystość rasy. Narodowa tożsamość to jedyne bogactwo biedaków” (Umberto Eco), której można użyć przeciwko Innemu do pozyskania politycznych, a zwłaszcza biznesowo-kapitałowych zysków. Jak zauważa Bertrand Russell, „patrioci zawsze mówią o umieraniu za kraj. Nigdy o zabijaniu za kraj”, ale aby to osiągnąć, najpierw trzeba go odczłowieczyć. Od czego są więc media...

Obraz barbarzyńcy

Wiek temu prasa francuska upowszechniała wizerunek głupkowatego, tępego barbarzyńcy, jakim miał być Niemiec. Kościół katolicki dodatkowo akcentował fałszywość wiary Niemców – luteranizm – co wzmagało uczucia patriotyczno-religijne, rozpościerając konflikt na sferę uczuć religijnych, także intymność, emocje i afekty. „Walczymy z protestanckimi heretykami” , „walczymy z papistami” krzyczała prasa kościelna po obu stronach Renu.
 
Duch wojny trzydziestoletniej zawisł nad Europą Zachodnią. Szowinizm, ksenofobia niemieckiej prasy wobec Rosji szła w kierunku pokazania Rosjan jako Mongołów Dżingis - chana, barbarzyńskich Azjatów, potomków Atylli. Kozak musiał być nieumyty, brudny, w papasze i baranicy. Francuz  w tych enuncjacjach był natomiast lekkoduchem, bawidamkiem, zniewieściałym alkoholikiem, cynikiem i lawirantem.
Prowojenne manifestacje  z pochodniami, chorągwiami, patriotycznym zadęciem,  dopełniały bitewno-wojennego rytuału. Twarze zostały pomalowane bojowymi barwami już wcześniej, umysły przygotowane na starcie, a świadomość społeczeństw – odpowiednio urobiona przez macherów  i liczących zyski bankierów. 

Polska Gawriłem Principem


Owo sączenie rusofobicznego jadu w polskich mediach przejawia się m.in. w takich oto newsach, jakie przemknęły przez polskie media w ostatnich czasach:
 

- 150 żołnierzy szwedzkich obsadza wyspę Gotlandię, gdyż przewidywany jest atak rosyjskich wojsk na Szwecję (oczywiście po uprzednim zajęciu „Pribłatyki” i Polski)  
 

- Polska wysyła do ogarniętego wojną domową Donbasu kilkudziesięciu komandosów (pytanie, czy na ów „desant” polskich żołnierzy wyraził zgodę Sejm RP), sadowiąc żołnierzy NATO przy samej granicy z Rosją, jawnie tym samym ją prowokując i narażając świat na skutki niekontrolowanych zdarzeń
 

- emerytowani generałowie NATO (Czech i Amerykanin) wypowiadają się w mediach o najlepszym momencie ataku na Rosję w chwili, kiedy napięcie między Zachodem a Rosją przypomina zimną wojnę i kryzys kubański 
 

- agenturalność ekipy PiS, jej prorosyjska a rebours polityka przekazywana zarówno propagandą szeptaną jak i szerzona przez niektóre media społecznościowe ma na celu wewnętrzną walkę polityczną (Kreml w oczach polskich rusofobów jawi się jako mitologiczny Lewiatan, mogący i czyniący wszystko).
 

O nieskrywanej  schadenfreude po zamachach terrorystycznych w Biesłanie czy na Dubrowce, jaką wyrażano w opiniotwórczych  mediach, także i przez polityków (np. red. Krystyna Kurczab-Redlich,  premier Włodzimierz Cimoszewicz) nie warto nawet wspominać - trudno to nazwać inaczej niż hańbą! 

Jeśli nawet  taki realista i  wyważony komentator (i były polityk) jakim jest Jan Widacki zadaje pytanie: „Jak powstrzymać Putina?” (e-Przegląd z dn. 19.09.2016),  to czego można się spodziewać po politykach „dobrej zmiany”, gdzie rusofobiczne poglądy są kanonami, albo po czołowym polityku do niedawna rządzącej przez 8 lat partii, Grzegorzu Schetynie, który stwierdza, że „KL Auschwitz wyzwolili Ukraińcy”.

Źródła naszej rusofobii

My, Polacy, cały czas stoimy wobec Rosji (a pośrednio i całego Wschodu) na stanowisku, jakie zająć miał podczas chrztu Chlodwiga w 498 roku św. Remigiusz, zwracając się do króla Franków: „Zegnij kark dumny Sygambrze”. 

W naszym myśleniu pokutuje potrzeba przekonania wszystkich wokoło, a samych siebie przede wszystkim, do słuszności naszych racji i wyborów. Dlatego mówimy, postulujemy, wymagamy od innych: ukorzcie się przed naszym majestatem, przed naszymi lepszymi a priori wartościami, przed moralną siłą naszych cierpień i porażek, (które nader często z racji swej irracjonalności już u zarania jakiegokolwiek działania zapowiadały klęski).


To pokłosie Kontrreformacji, czego najlepszą egzemplifikacją były nieszczęsne „Dymitriady” i rajdy Lisowczyków oraz rzezie przez nich uskuteczniane na innowiercach (czyli nie-katolikach) na terenie całej Wschodniej i Środkowej Europy.
Umierające powoli polskie imperium – I RP – ze swoim zatrutym i śmiertelnym tchnieniem było de facto rzecznikiem interesów Rzymu i jego polityki rekatolicyzacji „schizmatyckich Greków” (jak nazywano ówcześnie prawosławnych).

Ta misja wobec ludów na Wschodzie Europy, wzmocniona romantyczną megalomanią, duchem idei „Polska Chrystusem narodów” i opinią najbardziej katolickiego kraju w Europie cały czas trwa w polskiej świadomości, bez względu na polityczne i historyczne uwarunkowania.
 

Najlepiej ów klimat oddają „Kazania Sejmowe" Piotra Skargi, nadwornego kaznodziei Zygmunta III Wazy, jezuity i inspiratora polityki kontrreformacyjnej w I RP. Skarga nierozerwalnie wiąże państwo z religią rzymskokatolicką, opierając ten model na jedności wyznawanej wiary z ideą narodową. Tym samym różnowierstwo (nie wspominając o niewierzących, agnostykach,  bądź sceptykach) jawi się jako główna przyczyna waśni politycznych, niezgody, chaosu i nieporządków.
Czy ów schemat można przenieść do Polski początków XXI wieku? Myślę, że jak najbardziej. I to zarówno do realizowanej polityki wewnętrznej, jak i do tzw. polityki wschodniej.

 

My, naród wybrany

 

Warto w tym miejscu przypomnieć co w tym kontekście zauważył Siergiej Karaganow, absolutnie nie prokremlowski naukowiec - znawca stosunków międzynarodowych, osoba bywała i znana nie tylko w poradzieckiej strefie nauki i polityki. W jednym ze swych esejów pisze:  „Młoda elita Rosji, która odrzuciła komunizm, rzuciła się w objęcia Zachodu i Europy i była gotowa na integrację nawet na warunkach ucznia. Ale Zachód odrzucił taką możliwość. Potraktowano Rosję jak pokonanego, choć nie czuliśmy się pokonani”.  Duża w tym rola polskich elit różnych proweniencji.


I to chyba jest kolejny aspekt polskiej potrzeby (zwłaszcza jako członka UE)  pokazania „ruskim” naszych  wyższości nad nimi, naszych przewag moralnych, słuszności wybranych dróg i wartości, jakim hołdujemy. Czujemy się – niczym szlacheccy Sarmaci - narodem wybranym. Myślenie kontrreformacyjne łechce naszą próżność ponownie, tyle że czyni to z innej strony, uderzając w inne struny. Ale efekt jest ten sam. 

  

 Prezydent  Putin i jego kremlowskie otoczenie nie działa w próżni. Władza centralna w Rosji (z racji terytorium, historii, stosunków społecznych, kultury i religii od 1000 lat panującej na tych obszarach) zawsze pełniła i jeszcze długo będzie pełnić zasadniczą rolę w państwie. Tyle, że działa tu także zasada sprzężenia zwrotnego: współczesna Rosja to klasycznie kapitalistyczne, neoliberalne i oligarchiczne (oligarchiczność jest poniekąd immanencją neoliberalnych stosunków) państwo. Kapitał rosyjski oddziałuje również na swoje polityczne elity, starając się zabezpieczyć własne  interesy. Elity władzy na Kremlu muszą więc uwzględniać i jego interesy. Na to w Polsce nie zwraca się w ogóle uwagi.


 Stąd całość polityki wschodniej naszego kraju można scharakteryzować za  Bronisławem Łagowskim w  następujący sposób: „Polska polityka, a raczej propagando-dyplomacja wobec Ukrainy opiera się na oczywistości, którą sformułował już 170 lat temu Maurycy Mochnacki: złamać imperium rosyjskie można tylko poprzez odcięcie Moskwy od Ukrainy (i przyłączenie jej do Polski – wówczas to było pragnienie poniekąd naturalne). Nie mogę się zdecydować: czy banały stanowią solidne oparcie dla polityki, czy przeciwnie – niebezpieczne koleiny myślowe ograniczają swobodę rozumowania. Tak czy owak, wielka miłość sfer rządzących do Ukrainy jest funkcją nienawiści do Rosji. Dlatego sprawy ukraińskie są traktowane tak ogólnikowo, powierzchownie i z takim uproszczeniem jakby chodziło o abstrakcję, nie realny kraj. Zarówno w tej miłości, jak i nienawiści jest coś nieautentycznego, są one zakorzenione w intensywnych emocjonalnie stereotypach, a nie w empirycznym rozeznaniu rzeczywistości”.
 

Uważam, że to jest przykład myślenia i działania na ideowej bazie Kontrreformacji, najszerzej pojętej. Bo to ona, wraz ze współczesną gloryfikacją sarmatyzmu oraz  traktowaniem  I RP jak absolutnej ofiary rozerwanej przez złych zaborców i innowierców (Rosja – prawosławna, Prusy – protestanckie) jest podstawowym źródłem i praprzyczyną takich skojarzeń: zarówno w świadomości elit, jak i ludu.
 

Ale jak zaznaczył św. Izydor z Peluzjum (ok. 360 – 440) w jednym  ze swych listów do patriarchy Cyryla z Aleksandrii:  „Stronniczość  nie  ma  bystrego wzroku, niechęć  zaś  wcale  nie  widzi”. Religijnie uzasadniana wyższość, pycha z racji domniemanej przynależności „od  zawsze” do kultury łacińsko-atlantyckiej, Jan Paweł II (rodak z Wadowic) na tronie św. Piotra – takie oblicza mają właśnie korzenie nadwiślańskiej, rusofobii.

Miecz Damoklesa

Spiskowe teorie dziejów mają się najlepiej w epokach kryzysowych, kiedy racje rozumu tanieją, kiedy topnieją takie wartości jak realizm, krytycyzm, pragmatyzm, a górę biorą emocje, mętne teorie i pospolite „dymy, kadzidło i mirra”.
Religianctwo – nie religijność i wiara, gdyż to są dwa różne zagadnienia – z jednej strony sprzyja takiemu rozwojowi mentalności, a z drugiej – pogrąża ludzi w owym nieuchronnym determinizmie czegoś niepojętego, czegoś wyższego i absolutnego. 

Wyczuwana nieuchronność wojny (nawet w pewnych sytuacjach oczekiwana z nadzieją) wywoływana jest właśnie przez takie setki, tysiące pozornie błahych newsów, wypowiedzi, postaw. Elita za pośrednictwem mediów daje nimi sygnały społeczeństwu o zagrożeniu (niekoniecznie prawdziwym), czyniąc je realnym. Wydaje się, że decyzja o zbrojnym konflikcie już zapadła. Obie strony czekają tylko na dogodny dla siebie moment.
Miecz Damoklesa wisi coraz bardziej nad nami, tak jak religijny – chrześcijański - krzyż, który trzeba stale nieść, bo od losu, decyzji Absolutu,  dharmy (buddyzm i hinduizm) nie ma odwołania, nie ma odwrotu. I on rzuca coraz bardziej złowrogi cień na naszą codzienność. Ten fatalizm i poddanie się jakiejś transcendentnej nemezis (nawet kiedy dotyczy to ateistów, agnostyków czy sceptyków, liberałów, socjalistów i lewicowców przynależnych europejskiemu kręgowi kulturowemu) jest właśnie skutkiem wieków indoktrynacji i propagandy opartej na chrześcijańskiej nauce i takim też opisom ludzkiego bytu.
 

Ucieczka ku śmierci
 

Gdy czyta się teksty naukowe, prasowe itp. materiały sprzed I wojny światowej, racjonalnego i krytycznego obserwatora uderza narastanie psychozy wojennej o obliczu euforycznego zadowolenia, radości temu zjawisku towarzyszącemu, poczucia krzepy i siły. Damy radę, my, naród, władza z ludem i lud z narodową władzą. Ten trend, determinizm,  widoczne są w zasadniczym przekazie filozofii Martina Heideggera: czy niepewność i strach o egzystencję, gdyż jest ona tak niepewna i ulotna, mogą być podświadoma próbą ucieczki „ku śmierci”? Czy nasze doczesne życie ma być wyłącznie zapisane w takiej właśnie formule – „bytowania ku śmierci”?
 

Znów muszę odwołać się do chrześcijańskiej spuścizny europejskiej kultury, którą wyłącznie w taki sposób opisują mnogie dziś szeregi fundamentalistów, fanatyków religijnych czy pospolitych religiantów. Krzyż, nieuchronność, poddanie. Memento Mori…
 

Gdy z jednej strony faszeruje się zbiorowość koniecznością nienawiści wobec wskazanego wroga, stygmatyzuje się go, naznacza piętnem wszelkiego zła i nieprawości oraz chromości kulturowo-cywilizacyjnej, a z drugiej – tworzy mit i kult tzw. czynu zbrojnego, musi to zaowocować irracjonalizmem w opisie rzeczywistości i masowością postaw romantycznych. Dlatego też atmosfera wyczekiwania owego „czynu”  ma w takich sytuacjach znaczenie zasadnicze.

Konflikt jest wtedy kwestią czasu. Tę zależność doskonale definiuje Tony Judt: „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy,  oni śmiało ogłaszają,  iż wyrażają tylko powszechne nastroje”. Dlatego żaden konflikt  „nie jest sam z siebie przyczyną wojny: jest nią przekonanie decydentów, że w danej sytuacji należy wybrać rozwiązanie wojenne raczej niż pokojowe” (prof. Maciej Jankowski).
 

Gloryfikacja wojny to również forma poligonu dla tzw. wielkości narodu (prof. Anna Wolf-Powęska). Jak w okresie poprzedzającym zamach Gawriła Principa (i tego, co potem się wydarzyło), tak i teraz szerzy się kult śmieci i przemocy, siły i agresji. Romantyzm złączył się z mitami epok dawnych, z mitem narodu jako baśniowej, rajskiej wspólnoty. To współcześnie konglomerat irracjonalizmu, afektów, deprecjacji postępu i rozwoju człowieka, dający jednostce  fałszywą nadzieję na powrót do jakiegoś bliżej nieokreślonego Edenu. I tylko Armagedon może to sprawić. Taka wszechogarniająca pożoga (ogień w wielu mitologiach to symbol oczyszczenia i odnowy), kiedy to nasz Bóg wygubi niecnych, zdradzieckich „nie-naszych”, tych Innych.    
 

Mit czynu zbrojnego, kult śmierci, niczym nieograniczone afekty i bogoojczyźniane frazesy wraz z atmosferą nieuchronności i chrześcijańskim determinizmem postawiły nas, Europejczyków (a Polaków przede wszystkim, po raz kolejny) w sieni śmiertelnego, dramatycznego w swym wymiarze (potencjał wojenny) konfliktu zbrojnego.
 

Wojna zawsze dewaluuje  dotychczasowe wartości. I wojna światowa zakończyła erę monarchii europejskich, imperiów (zniknęły CK Austria, Turcja Osmanów, Rosja Romanowów), wyłoniło się szereg nowych państw i rozpoczęło się kruszenie kolonialnych imperiów francuskiego i brytyjskiego, zamorskich posiadłości Portugalii, Belgii i Holandii stanowiących o ich dobrobycie. Zmienił się cały świat, stary porządek upadł,  nowy począł się tworzyć, zmieniły się świadomość i mentalność społeczeństw, ale to dopiero drugi antrakt tej sztuki – II wojna światowa – uporządkował świat na nowo.
 

Co dzisiejszy konflikt  by zakończył?

Chyba tylko czasy demokracji, w wersji liberalnej i zachodniej  oraz naiwną wiarę w jej wieczne trwanie.

 „Możesz nie interesować się wojną” – mówił Lew Trocki, jeden z czołowych działaczy WKPB i czołowy polityk Rosji Radzieckiej po 1917 roku – „ale ona i tak zainteresuje się tobą”.
Parafrazując powiedzenie Trockiego warto zauważyć, że możesz nie interesować się polityką (udając się na emigrację wewnętrzną, bądź oddając sprawy publiczne w ręce demagogów, frustratów, pospolitych warchołów politycznych),  ale ona i tak przez swoje efekty zainteresuje się tobą. 

Dlaczego dajemy się tak manipulować? Czemu poddajemy się atmosferze starcia, konfliktu, wojny, co nie leży w naszym człowieczym, jednostkowym,  interesie?

Radosław S. Czarnecki