banner


"Manifest Zuckerberga nasuwa wątpliwości,
czy w niedalekiej przyszłości większa władza
będzie się wiązała z urzędem prezydenta USA
czy z funkcją prezesa internetowej spółki".
Adrianne Lafrance

Czarnecki do zajawki      Mark Zuckerberg to jedna z najbardziej wpływowych i najbogatszych osób na świecie. To demiurg – w znacznej części – współczesnej rzeczywistości i kreator przyszłego świata. Nawet nie zdajemy sobie do końca sprawy z tego, jak bardzo ta specyficzna i nietypowa korporacja – Facebook, jego „dziecko” i źródło dochodów - zmienia świat, relacje międzyludzkie, jak zmienia nas wszystkich: grupowo i pojedynczo, narodowo i społecznie bez względu na język, rasę, kulturę, religijne wyznanie bądź ateizm, poglądy polityczne czy sytuację ekonomiczną.
Widać to wszystko jak na dłoni podczas obserwacji społeczności facebookowej, pokazującej znaczenie tego komunikatora i forum wymiany myśli, idei, emocji pojedynczych ludzi oraz podczas lektury, czy pobieżnej analizy jego Manifestu z lutego 2017 roku („Building Global Community”). Manifestu, który wywołał ożywione dyskusje za oceanem na temat utopii, marzeń czy chęci władzy nad światem, jakiej zapragnął właściciel Facebooka.

Zasięg władzy Zuckerberga – nawet bez zmian zakładanych w „Building Global Community” - jest już kolosalny. Szacuje się, że uczestników przedsięwzięcia Zuckerberga na całym świecie jest od 2 do 2,5 mld ludzi. Ta olbrzymia społeczność ujęta niewidocznymi regułami infiltrowana jest pod kątem idei, pomysłów, wyznawanych wartości.
Jak zauważył jeden z komentatorów amerykańskiego „Vanity Fair”, Nick Bulton -„Zuckerberg jest jedną z niewielu osób, dla których zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych mogłoby oznaczać degradację. Jako szef Facebooka już jest prawdziwym liderem wolnego świata”. Ta władza w innym wymiarze, będąca emanacją rozproszenia i chaosu, ale też totalitaryzmu cyberprzestrzeni poparta jest kapitałem, jakim dysponuje Mark Zuckerberg.
We współczesnym świecie, globalnego i funkcjonującego w cyberprzestrzeni korporacyjnego rynku, zamiast sprzedawców i nabywców – jak przewidywał Jeremi Rifkin („Wiek dostępu”, 2000) – pojawili się dostawcy i użytkownicy. Leasing, wypożyczenie, użyczenie stają się podstawą wymiany, a tym samym i formą osiągania zysku oraz akumulacji kapitału. Te formy wymiany nie negują istoty własności. Dochodzą tym samym nowe instrumenty realizacji zadań immanentnych każdej władzy. I takie też będzie ona implikować formy jej sprawowania. Jest to wg Rifkina „sieciowa wersja rynku”.
W tak skonstruowanej rzeczywistości brak dostępu – np. do informacji, a ona jest potrzebna do pracy intelektualnej – jest pierwszym stopniem alienacji. I od razu generuje dominację tych, co ów dostęp posiadają, albo nim zawiadują. Taka globalna forma dominacji jest zdaniem np. Jean Baudrillarda ( „Rozmowy przed końcem”, 1997) niebezpieczna dla tego, co nazywaliśmy dotychczas człowieczeństwem i humanizmem. Pozostając cały czas w zasięgu sieci, cyberprzestrzeni, pracując i niewoląc się, tym samym „stajemy się prawie trupem”. Praca, wypoczynek, zabawa, wszystko jawi się nam wszechogarniającym chaosem. Ale to wcale nie eliminuje nas ze sfer uzależnień jednostki wobec władzy kapitału i tych, którzy nim dysponują. Ten stan rzeczy pogłębia tylko owo zniewolenie i uzależnienie, gdyż jest to projekt nowego integryzmu, kolejnej wersji średniowiecznej jedni (jak u Plotyna), zakazującej myśleć „o czymś innym niż globalna supremacja” jakichś niewidzialnych sił (w Średniowieczu był to chrześcijański Bóg w papieskiej wersji).

Walka o zysk i bogactwo


Obecny neoliberalny i bazujący na cyberprzestrzeni (zwanej siecią) korporacyjny system światowej gospodarki rynkowej tworzy zupełnie nowe relacje między podmiotami uczestniczącymi w tej grze. To z kolei przekłada się na zupełnie inną – czy raczej inaczej opisaną, za pomocą innych pojęć i narzędzi, gdyż warunki są inne – antynomię pracy i kapitału. Ale ona istnieje, bo jest immanencją systemu rynkowego. Wynika bezpośrednio z dążenia do zysku, a za nim idzie coś, co nazywamy własnością. Własnością materialną i niematerialną (dawniej mówiono – duchową). I to wszystko przekłada się na sprawowanie władzy.

Jak stwierdził przed dwoma dekadami amerykański ekonomista, strateg-politolog i historyk, bliski konserwatywnemu establishmentowi USA, Edward Luttwak - „Nic nie może się równać z wyjątkową zdolnością kapitalizmu do przekształcania zwykłej, ludzkiej chęci zysku w nieskończenie wiele umiejętności produkcyjnych. Żadna administracja centralna, nawet najbardziej stanowcza, nie jest w stanie osiągnąć takiej sprawności i innowacyjności jak bezlitosna walka o zysk i bogactwo, rozpętana przez kapitalizm” („Turbokapitalizm”,1998). Perspektywa szybkiego zysku zastępuje bowiem wszystkie inne korzyści.

Jednak na pewnym poziomie bogactwa, na określonym etapie kumulacji kapitału, do głosu dochodzą inne czynniki, związane z potrzebą sprawowania władzy. Luttwak zauważył, iż współczesny – nazywany przez niego turbokapitalizmem – system gospodarczy ma wiele wspólnego z „radziecką wersją komunizmu”, gdyż oferuje każdemu na świecie taki sam model, oparty o te same wartości i zbiór zasad, ignorując przy tym wszelkie różnice społeczne, kulturowe i psychologiczne. Ponadto umożliwia (w delikatny sposób) powszechną, globalną glajchszaltyzację według znormalizowanych, służących zyskom i władzy, jednolitych kanonów. Wspomniany kierunek rozwoju ludzkości niezwykle sprzyja tym trendom i kierunkom postępu cywilizacyjnego.

Chęć władzy (i zdolność jej sprawowania) tych, którzy dysponują kapitałem, cokolwiek by pod tym terminem rozumieć, jest immanencją każdego systemu polityczno-gospodarczego. A dziś, kiedy tzw. zblatowanie biznesu i świata polityki, kultury, sportu itd. jest faktem (co nie służy absolutnie światom pozabiznesowym), ta predylekcja właścicieli kapitału i ich żądza władzy niosą bardzo poważne zagrożenia dla demokratycznych porządków, wolności obywatelskich, swobód cywilizacyjno-kulturowych i istoty człowieka wolnego.

Szlachetne cele a siła kapitału

W swoim Manifeście, mającym być jakby programem przedsięwzięcia pod nazwą „Facebook na przyszłość”, Zuckerberg pragnie skupić uwagę czytelnika na celach intelektualno-etycznych. Chodzić ma o podniesienie na wyższy poziom komunikowania się, relacji interpersonalnych i funkcjonowania społeczności przy pomocy Facebooka. Dotyczy to przede wszystkim ograniczenia wulgaryzacji dyskursu (tzw. hejtu), jak również eliminacji tzw. fejku (nieprawdziwych informacji), zaśmiecających społecznościowe komunikatory.
Właściciel FB zamierza tak ustawić dysputę publiczną, aby z jednej strony aktywizować obywateli do prodemokratycznych i odpowiedzialnych działań oraz wypowiedzi, a z drugiej - eliminować metodę czytania tekstów w sieci na zasadzie clickbaitów (czyli wyłącznie sensacyjnych nagłówków) i wyrugować hejt oraz fejk. Facebook ma się stać tym samym głównym medium rozpowszechniania informacji oraz regulowania debaty publicznej.
Ale nie można zapominać, iż Facebook jest również instrumentem dla uzyskiwania kolosalnych dochodów, o czym świadczy stan majątku Zuckerberga.

Już ponad 30 lat temu Neil Postman przestrzegał (podobnie jak wielu innych autorów) przed infantylizacją i karnawalizacją debaty publicznej, sprowadzaniem jej istoty do zabawy – służą temu m.in. wszechobecne reklamy narzucające styl dyskursu (co w cyberprzestrzeni stało się regułą) oraz model sitcomowych newsów.

Oczywiście, marginalizuje się wskutek tego dotychczasową rolę tradycyjnych mediów, kształtujących w określony sposób debatę publiczną, o której poziom, demokratyzację i pluralizm opinii ponoć tu chodzi. Szef i właściciel FB przekonuje, że jego przedsięwzięcie będzie nie tylko technologią, nie tylko medium, lecz również (a może przede wszystkim) wspólnotą ludzi samokreujących siebie i przestrzeń, w której funkcjonują. Ta przestrzeń ma być ich własnym wytworem. Każdy będzie kreatorem, odbiorcą, współdecydentem, demiurgiem dyskursu odbywanego na różnych płaszczyznach i poziomach. Taki wielostrefowy, polifoniczny samograj.

Ale raczej będzie to horyzontalnie funkcjonujący, chaotyczny i przypadkowy, system opisany przez Rifkina: wieloelementowy dostawca – wieloelementowy użytkownik. Władza i sterowność systemu jednak spoczywać będą jak dotychczas w kręgach dysponenta kapitałem. Bo to trendy rynkowe muszą kreować określone decyzje i nadawać kierunki rozwoju przedsięwzięcia pn. Facebook. Jak zawsze w gospodarce kapitalistycznej. Główny decydent zakłada zastosowanie określonych rozwiązań, działań i środków, aby społeczności uwierzyła… A wiara „łatwo przychodzi, gdy jest wiarą w to, czego się pragnie” (Owidiusz, „Metamorfozy”). To pragnienie trzeba tylko wzbudzić.


Mniejsi bracia Zuckerberga

Pierwotne założenia gospodarki kapitalistycznej, zgodne zresztą z oświeceniowymi ideałami, zakładały, iż transakcje rynkowe muszą polegać na racjonalnych i zdroworozsądkowych zasadach, a każdy kupujący (i sprzedający także) winien być dojrzały, wystarczająco poinformowany i rozsądny. Sieciowość rynku (a tym samym i Facebooka) stawia te kanony pod wielkim znakiem zapytania. I nie chodzi tu już nawet o wszechobecność reklam, z których żyje cyberrynek, ale o poinformowanie kupującego (dziś – użytkownika uzyskującego dostęp) tak, aby wiedział co jest nie tylko dobre dla niego, ale „co jest dobre w ogóle” (Postman, „Zabawić się na śmierć”, 1985). To już dziś, zwłaszcza w przestrzeni cyberrynku, nie działa.

Zuckerberg w swoim „Manifeście” proponuje coś, co przekształci w chimerę wizje Georga Orwella i Aldousa Huxleya. Wielki Brat nie tyle ma bowiem organizować życie społeczne i rzeczywistość na kształt panopticonu oraz zajmować się jak u Orwella inwigilacją oraz śledzeniem zbiorowości, ale jak u Huxleya – spowodować, iż owa wspólnota będzie sama siebie inwigilować, nadzorować, wpływać na podświadomość i jaźń swoich członków, narzucać standardy, wartości, kształtować tzw. polityczną poprawność, estetykę, itd. A wszystko w aurze retoryki prowolnościowej, prodemokratycznej, poruszającej się w sferze pluralizmu, swobód obywatelskich, poszanowania godności jednostkowej i grupowej etc. Tyle tylko, iż zyski i władza pozostające niezmiennie w rudymentach tego systemu są niewidoczne i o nich się ex cathedra nie mówi.

„Jak możemy pomóc ludziom zbudować świadomą wspólnotę, która wystawia nas na nowe idee i tworzy porozumienie w świecie, w którym każda osoba ma głos?” pyta właściciel Facebooka w swoim memoriale. Aby ta świadoma wspólnota zaistniała – wedle koncepcji Zuckerberga i jemu podobnych właścicieli globalnych korporacji – trzeba przekształcić w taki sposób świadomość ludzi, aby myśleli i czuli „tak jak wypada”, tak jak należy, jak uważają demiurgowie i kreatorzy cyberwspółczesności. Czyli nowy Sanhedryn funkcjonujący na globalnym rynku, który w neoliberalnym świecie stał się wszystkim. To de facto religijny sposób sprawowania władzy nad ludźmi. Oprócz cugli ekonomicznych działających docześnie, w karbach będzie trzymana świadomość, mentalność, horyzonty myślowe, edukacja, a poprzez metodycznie prowadzoną propagandę (chrześcijanie mówią w tym wypadku o ewangelizacji) wedle sprawdzonych wzorów – urabianie ludzi, formatowanie ich do zaplanowanego kształtu.

Jak stwierdził przed ponad 60 laty najwybitniejszy twórca doktryny public relations Edward Bernays (nb. siostrzeniec Zygmunta Freuda), „inteligentne mniejszości muszą posługiwać się propagandą w sposób stały i systematyczny”. Tylko one bowiem rozumieją procesy myślowe immanentne masom i wzorce społeczne, jakim one hołdują. Tylko przez manipulację można uzyskać stosowne i pożądane w demokracji efekty. Trzeba uświadomić społeczeństwu, aby przyjęło proponowany sposób oglądu świata za swój własny, a wtedy w połączeniu z potrzebą wolności i demokracji uzna ono fakt, że „wolna konkurencja musi być organizowana przez przywódców i wybranych ludzi biznesu”, predestynowanych do przywództwa. Propaganda odpowiednio dobrana i dozowana dostarcza elitom mechanizmu za pomocą którego można tak kształtować umysły mas, żeby „kierowały swą nowozdobytą siłę w pożądanym przez elity kierunku” („Inżynieria zgody”, 1947).

Inny weteran amerykańskiej teorii PR-u Walter Lippman uważał, iż „inteligentna mniejszość ludzi odpowiedzialnych musi kontrolować” procesy społeczne tak, aby rozwój przebiegał „w odpowiednich kierunkach”. Inteligentna mniejszość stanowi wyspecjalizowaną klasę odpowiedzialną za kształt opinii publicznej i jest „uwolnioną od wpływów zwykłych obywateli, którzy są natrętnymi ignorantami i outsiderami”. Wyjątkiem jest tylko „czas wyborów, kiedy muszą zagłosować na kogoś” z wyspecjalizowanych elit, tzw. merytokratów. („U.S. Foreign Policy”, 1943). Jest to zasada wyspecjalizowanej izolacji.

W sposób mniej zawoalowany, ale bardziej brutalny, rzeczowo przedstawił to Tony Judt („Źle ma się kraj”, 2010): „Dziś debata publiczna wygląda tak, że demagodzy mówią tłumowi co ma myśleć. Gdy ludzie odbijają echem ich frazesy, oni śmiało ogłaszają, iż wyrażają tylko powszechne nastroje”. I ta sentencja oddaje najlepiej zamysły Zuckerberga w przedmiocie reformy Facebooka, jego przyszłych zadań i modelu funkcjonowania.

Ciekawym w tym kontekście spostrzeżeniem dzieli się Noam Chomsky („Zysk ponad ludzi”, 1999) stwierdzając, iż to nie uznane elity są nośnikiem demokracji i wolności. To retoryka ma zastąpić ich działania, które są pozorowane poprzez stymulowanie procesów i ich reżyserię. Przywołuje dorobek Francisa Hutchesona i Dawida Hume’a, klasyków anglosaskiego liberalizmu. Globalno-korporacyjne współczesne media jak najbardziej sprzyjają tym trendom i zamiarom, odzwierciedlając tezy wspomnianych myślicieli sprzed ponad 250 laty.
Skrajny indywidualizm i egoizm, będące emanacją epoki neoliberalizmu negują oświeceniowe kanony oraz postęp ludzkości najszerzej pojęty. Nadchodzi – i to wskutek m.in. takich projektów jak Facebook Zuckerberga – nowe Średniowiecze (Radosław S. Czarnecki, Przegrana sekularyzmu, czyli nadchodzące Średniowiecze, „Sprawy Nauki” nr 1/186/2014), przyjaznym okiem mruga „parafiańszczyzna i zaścianek” (Zygmunt Bauman, „Ponowoczesność jako źródło cierpień”, 2000), kroi się ponownie czas plemion.

Jak uważa socjolog Michael Maffesoli („Czas plemion. Schyłek indywidualizmu w społeczeństwach ponowoczesnych”, 2008) - „po okresie odczarowania jesteśmy ponownie świadkami zaczarowywania świata” i to przy pomocy technologii mającej służyć w pierwotnym projekcie humanizacji i rozwojowi człowieka, gdyż tak rozumiany postęp nastawiony tylko na materialny zysk, zabawę, karnawał, banał, kastruje jednostkę z szerokich horyzontów, sprowadzając ją do biernej, infantylnej, posłusznej jednostki, istniejącej tylko po to, aby konsumować (Benjamin Barber, „Skonsumowani”, 2007). I to właśnie jest śmierć autentycznego, racjonalnego, oświeceniowego subiektywizmu, zachowującego balans miedzy tym co „moje”, a tym co „wspólne”.

Władza utajona

Podsuwając członkom facebookowej społeczności określone pomysły i rozwiązania, zasady i kanony funkcjonowania wspólnoty, Zuckerberg staje się suwerenem ustawiającym siebie i firmę w miejscu, z którego może zarządzać debatą publiczną „zza kurtyny”, nie podlegając jej skutkom. Rozproszenie, dyspersja głosów i poglądów ujmowanych w coraz bardziej kontrolowane kanony (bezpośrednio i poprzez oddziaływanie na podświadomość) to nowa forma sprawowania władzy. Zuckerberg pisze: „Naszym następnym celem będzie rozwijanie społecznej infrastruktury dla wspólnoty, dla wspierania nas, dla zapewnienia nam bezpieczeństwa, dla informowania nas, dla zaangażowania obywatelskiego”.
Ta globalna społeczność siłą rzeczy musi się stać potężnym lobby na rzecz … no właśnie, czego? Na pewno będzie to już sfera sensu stricte publiczna, o globalnym wymiarze.

I tu rodzą się kolejne zagrożenia: bo czy sfera publiczna, obywatelska, społeczna, kulturowa nie jest w takim przypadku manipulowana przez dyspozycyjny ośrodek władzy? Czy odzwierciedla pluralizm poglądów, potrzeb społecznych, czy interes właściciela i suwerena umiejscowionego w owym ośrodku władzy?
Ten wielkoskalowy proces demokratyczny, „samonapędzający się” i „sam tworzący siebie” organizm nie zadowoli wszystkich z racji skali przedsięwzięcia. Niemożliwością jest konsensus 2-2,5 mld ludzi w jakimkolwiek wymiarze z tytułu różnych racji, wykształcenia, kultury, doświadczeń, systemu wyznawanych wartości, mentalności etc.

Więc czy sfera publiczna, którą ma kreować tak funkcjonujący FB jest w stanie wygenerować obiektywizm, autentyczność i wysoki intelektualnie poziom? Czy sfera publiczna może być kreowana przez kapitał prywatnie umocowany i zarządzany? Czy zawłaszczanie i komercjalizowane – immanentne dla biznesowej działalności – jest pozytywnym kierunkiem, w którym winna ona nadal podążać (teraz już jawnie i bez zbędnych, retorycznych i etyczno-moralnych uzasadnień)? To są poważne zastrzeżenia wynikające wprost z tez przedstawionych w „Manifeście”.
Zasadniczym dylematem pozostaje jednak problem: „czy narzędzie stworzone z myślą o prywatności - nawet jeśli miałaby ona być zawłaszczona i komercjalizowana – nadaje się do tego, aby obsługiwać sferę publiczną?” (Maciej Jakubowiak, Prezydent świata, dwutygodnik.com).

Autor tej trafnej refleksji stwierdza, że po raz któryś z rzędu przekonać się możemy, iż rzymska zasada divide et impera jest ciągle aktualna, gdy wchodzimy w sfery najszerzej pojętej władzy, jej sprawowania, własności i relacji: kapitał vs praca.

Bo jak z tak ogromnej populacji przykrytej „facebookowym parasolem” wykrzesać obywatelskość, inicjatywy, uniwersalne zainteresowanie problemami świata (światowa wspólnota siłą rzeczy musi się zajmować globalnymi problemami),potrzebę intelektualnego doskonalenia się, otwierania na kolejnego Innego?
Wiemy przecież, że cywilizacja obrazkowa – a do jakiej obok kina, telewizji należy zaliczyć cyberprzestrzeń – rodzi postawy bierności, intelektualnego lenistwa, indyferentyzmu (z racji nadmiaru informacji i braku aparatu pojęciowego dla ich selekcji), kwietyzmu czy nawet – solipsyzmu, nie mówiąc o egotyzmie czy narcyzmie.

Konsument - a gros uczestników Facebooka to konsumenci określonych dóbr - funkcjonujący w sferze wirtualnej, na pewno nie będzie obywatelem, gdzie esencją oświeceniowej definicji „obywatelskości” jest przede wszystkim świadomość.
Radosław S. Czarnecki