Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 776
Od początku XX wieku aż do objęcia władzy przez Hitlera niemiecka rzeczywistość była zdominowana przez konflikt międzypokoleniowy. Był on widoczny nie tylko w codziennych dyskusjach socjoekonomicznych i politycznych, ale także w sztuce i literaturze. Stał się tematem wielu sztuk teatralnych i powieści, wyraźnie odcisnął swoje piętno na grafice, malarstwie czy nawet muzyce.
Był także jednym z głównym powodów powstania ruchu młodzieży niemieckiej, do którego młodzi ludzie zapisywali się, próbując uciec chociaż przed częścią problemów wynikających z niemożności porozumienia się ze starszym pokoleniem. Niektórzy zapisywali się do Antifaschistische Junge Garde (Antifa), młodzieżówki komunistycznej Rotfrontkämpfoerbund i u schyłku Republiki Weimarskiej na ulicach dużych miast ścierali się z nazistowskimi oddziałami szturmowymi. Inni, po przeciwnej stronie ideologicznej, należeli do Jungnationaler Bund – grupy, której patronował pobożny luterański i narodowo-konserwatywny establishment.
Ruch młodzieży niemieckiej narodził się w 1901 r. w Steglitz – wówczas były to przedmieścia Berlina zdominowane przez klasę średnią, a więc na pograniczu wsi i miasta. Jego twórcami byli młodzi protestanci, sprzeciwiający się materializmowi oraz samozadowoleniu klasy średniej, tak charakterystycznemu dla szybko uprzemysławiającego się niemieckiego cesarstwa końca XIX w. Ruch rozwijał się pod nazwą Wandervögel – „Wędrowny ptak”, a jego członkowie okazywali znudzenie oraz podejrzliwość wobec tego, co brytyjski historyk Walter Laqueur, były członek śląskiej grupy z lat dwudziestych XX w., określił mianem „świata rosnącej obfitości i szybkiego postępu technicznego”. Laqueur napisał, że powstały wtedy ruch młodzieżowy stanowił „odpolitycznioną formę opozycji wobec cywilizacji, która miała niewiele do zaoferowania młodemu pokoleniu, był protestem przeciw brakowi żywotności, ciepła, emocji i ideałów”.
Członkowie ruchu, chłopcy i dziewczęta, wyraźnie podkreślali swój indywidualizm, a ich inspiracją były mocno osadzone w kulturze dzieła słynnych pesymistów: Lagarde’a, Schopenhauera czy Nietzschego. Pragnęli wieść życie poza ograniczeniami narzucanymi przez miasto, z dala od domu, rodziców i nauczycieli. Odziani we własnoręcznie wykonane ubrania wędrowali po wsiach, stosowali się do określonych przez siebie zasad prostoty i uczciwości, śpiewali odkrywane na nowo ludowe pieśni, jedli skromne posiłki przy ognisku i utrzymywali czystość seksualną. Poszukiwali romantycznego ideału, opisanego w XIX wieku „niebieskiego kwiatu”. Oczarował ich mistycyzm, którego korzenie odkryli w kulturze Kozaków z rosyjskich stepów i u buddyjskich mnichów w świątyniach Dalekiego Wschodu. Większość z tych przekonań była obca – a także całkowicie niezrozumiała – dla pokolenia ich rodziców.
Konflikt międzypokoleniowy widoczny więc był już początkowym etapie historii ruchu młodzieży niemieckiej. Chociaż jej działalność była apolityczna, objawiała się w szerszym kontekście preliberalnych, romantycznych i – w pewnym sensie – odrodzonych średniowiecznych wartości społecznych i politycznych. Młodzi ludzie, świadomie wybierając postawę negującą idee Oświecenia, odrzucali racjonalizm na rzecz uczuć.
Naród przede wszystkim
Wczesne organizacje młodzieży niemieckiej, głoszące pogardę dla społeczeństwa, polityki i państwa, nie wahały się jednak w pełni poprzeć przystąpienie cesarstwa do I wojny światowej. Kreowany przez nie obraz wojny był całkowicie wyidealizowany, a starcia podczas bitwy uznawano za coś naturalnego i organicznego. Ważna była także koncepcja narodu, o której właściwie ciągle pamiętano. Ta nigdy niezrealizowana idea odgrywała pewną rolę w średniowieczu, w dziewiętnastowiecznym romantyzmie, a później w czasie Wiosny Ludów po 1848 r. I wojna światowa miała stać się katalizatorem podczas wielkiego oczyszczającego procesu, który pozwoli narodom europejskim, a zwłaszcza nowemu, nowoczesnemu i narodowemu państwu niemieckiemu wyzbyć się materializmu i odrodzić starożytne wartości. (Podobnie idealistyczny cel przyświecał młodym Francuzom i Anglikom, którzy walczyli dla swoich krajów, przejawiał się jednak inaczej, czego świadectwem są listy i pamiętniki).
10 listopada 1914 r. w bitwie niedaleko małej belgijskiej wioski Langemarck tysiące członków Wandervögel, wówczas ochotników niemieckiej armii, rzuciło się przeciwko Brytyjczykom i zostało startych w proch. Dla rówieśników, którzy ocaleli, pozostali symbolem ogromnego poświęcenia dla narodu, grupy oraz dla przyszłych pokoleń niemieckiej młodzieży. Uroczystości upamiętniające bitwę pod Langemarck stały się charakterystycznym i ważnym elementem w rozwoju ruchu młodzieżowego.
Po listopadzie 1918 r., kiedy okazało się, że z dwunastu tysięcy Wandervögel, którzy ruszyli do walki, nie przeżyła nawet połowa, ruch młodzieży niemieckiej zaczął się zmieniać. Od zawsze był on elitarystyczny i antymodernistyczny, ale teraz stawał się coraz bardziej zmilitaryzowany – większą wagę przykładano do dyscypliny, munduru i musztry – coraz bardziej rasistowski i coraz podejrzliwiej podchodzący do dziewcząt w swoich szeregach.
Przesunięcie punktu ciężkości oznaczało odejście od idei z czasów cesarstwa oraz coraz silniejsze poczucie wyalienowania, gdyż nowy system Republiki Weimarskiej opierał się na równości przejawiającej się w demokracji parlamentarnej. To właśnie reprezentanci Weimaru podpisali poniżający traktat wersalski (1919 r.).
W rzeczywistości ruch młodzieżowy odnosił się do Weimaru z jawną wrogością. Kolejne organizacje – następczynie Wandervögel – ascetyczne Bünde (ligi – większość używanych tu terminów wymyka się próbom przekładu z uwagi na swoje związki z mistycyzmem) nie chciały mieć nic wspólnego z weimarską polityką partyjną. Zawsze utrzymywały one, że są ponad partiami politycznymi, ale w istocie ideologicznie lokowały się na prawo od centrum.
Niebawem zaczęły powstawać silnie zaangażowane w politykę młodzieżówki weimarskich partii oraz młodzieżowe ligi protestanckie i katolickie. Ich programy w dużej części pokrywały się z głównym nurtem Bünde – dzieliły z nim najistotniejsze elementy charakterystyczne dla powojennego niemieckiego ruchu młodzieżowego: niechęć do demokracji, czyli do wszystkiego, co reprezentował model weimarski, a zwłaszcza do modernizmu.
Zaledwie garstka organizacji młodzieżowych wspierała system republikański oraz nowy porządek polityczny. Istniało także kilka organizacji jawnie manifestujących swoje zaangażowanie polityczne, m.in. Bismarckbund (powiązany z DNVP, Niemiecką Narodową Partią Ludową) oraz Antifa, która rozwinęła się z istniejącej wcześniej komunistycznej ligii młodzieżowej. Ekstremalnie po prawej stronie sceny politycznej działała Hitlerjugend, nazwana tak na część przywódcy Partii Nazistowskiej. /…/
Nośne hasła
W latach 1929–1933 niewiele było miejsc otwartych na młodych: system polityczny nie sprawdził się, nakładał na obywateli coraz większe obciążenia ekonomiczne, nie dając w zamian żadnej nadziei na przyszłość, rodzice nie okazywali młodym zrozumienia i współczucia, organizacje młodzieżowe były statyczne i zamknięte na nowych członków. Pojawiła się więc szansa, na którą czekało część przywódców ruchu narodowosocjalistycznego kierowanego przez Hitlera. Zagrzewali oni młodych do boju m.in. okrzykiem „Starzy, zróbcie nam miejsce!”.
To hasło trafiało do wyalienowanej młodzieży niemieckiej. Przemawiały do niej argumenty, że rząd Republiki Weimarskiej pozostawia młodych samym sobie, że nie zajmuje się ich problemami, że pozostawił je w gestii organizacji młodzieżowych.
Naziści sprawnie wykorzystywali istniejące napięcia międzypokoleniowe do własnych celów. Mieli świadomość, że bezrobocie stygmatyzuje młodzież, dlatego organizacje działające przy Partii Nazistowskiej pomagały tworzyć miejsca pracy oraz pośredniczyć w jej poszukiwaniu. Jedną z nich była Hitlerjugend – przyciągała ona przede wszystkim niższe warstwy społeczne, dla których elitarne Bünde z założenia nie miały być dostępne.
Wielu młodym ludziom Hitler jawił się jako ojciec lub starszy brat, którego albo nigdy nie mieli, albo stracili, natomiast ruch nazistowski, ze swoimi licznymi odłamami, był partią wręcz stworzoną dla młodych. Formacje widoczne na ulicach wydawały się młode: SA, SS, a przede wszystkim Narodowosocjalistyczny Związek Niemieckich Studentów, który od połowy lat dwudziestych działał na uniwersytetach i stanowił awangardę nazizmu wśród niemieckiej wykształconej klasy średniej. A przede wszystkim członkowie Partii Nazistowskiej byli młodzi – średnia wieku osób wstępujących w jej szeregi w latach 1925–1933 nie przekraczała 31 lat. Porównanie z innymi partiami pod tym względem wypadało na ich niekorzyść, z wyjątkiem KPD. Co więcej, podczas wyborów powszechnych pod koniec istnienia Republiki NSDAP miała większe poparcie młodego elektoratu, przynajmniej w okręgach miejskich, gdzie występowały poważniejsze problemy ekonomiczne.
Gwarancja przetrwania reżimu
Podczas gdy u schyłku Republiki Weimarskiej pozbawiona złudzeń młodzież popierała rozwijający się ruch nazistowski, pragnąc w ten sposób wpłynąć na własną przyszłość, nazistowscy przywódcy postrzegali młodych ludzi jako swoich towarzyszy na drodze do pewnego sukcesu oraz jako niezbędny element realizacji planów na tysiąclecie. Co prawda w okresie od 1919 do 1933 r. nie istniało nic takiego, jak jednolita polityka wobec młodzieży, jednak słowa i działania poszczególnych przywódców nazistowskich wyraźnie ukazują ich pełen egzaltacji obraz młodości. Z początku Hitler nie zajmował się tą kwestią, ponieważ nastoletni obywatele byli zbyt młodzi, aby wziąć udział w wyborach czy wstąpić do partii. Nie rozumiał więc, dlaczego któryś z jego wyznawców miałby w połowie lat dwudziestych zakładać Narodowosocjalistyczny Związek Studentów. Jednak gdy tylko jego zwolennicy zdołali go przekonać, jak ważna jest młodzież, oraz gdy zdał sobie sprawę, że szesnastoletni chłopcy mogą przydać się podczas ulicznych starć, zmienił front i kierował do młodych wyraźne zachęcające gesty.
Niewątpliwie pod wpływem bardziej zręcznych taktyków, takich jak Joseph Goebbels czy Gregor Strasser, jeszcze przed 1930 r. Hitler przyznał, że młodzi ludzie są potrzebni jako rekruci oraz jako gwarancja trwałości ruchu. Dlatego też wiosną 1930 r., kiedy sytuacja społeczna oraz ekonomiczna stawała się coraz bardziej napięta, zwrócił się do studentów uniwersytetu w Monachium z wezwaniem, aby „zdobywali bogatą wiedzę, która w przyszłej Rzeszy umożliwi im objęcie stanowisk przywódczych”. Późniejsze stwierdzenie Alberta Speera, że Hitler zawsze szczególnie skupiał się na pozyskaniu młodych wyznawców, którzy mieli zapewnić reżimowi przetrwanie, prawdziwe jest wyłącznie dla okresu po 1930 r.
Zainteresowanie młodzieżą starali się także podsycać doradcy Hitlera. Mieszane uczucia Führera wobec młodych ludzi wyjaśniają, dlaczego aż do końca Trzeciej Rzeszy w kręgu jego najbliższych współpracowników nie znalazł się nikt z młodszego pokolenia oraz dlaczego sama partia cierpiała na starczy uwiąd. Ambiwalentny stosunek przywódcy oraz podstawowy problem, jakim było strukturalne skostnienie organizacji, to jedne z przyczyn najważniejszej słabości Hitlerjugend oraz z typu szkolenia, któremu poddawano jej członków. /…/
W 1933 r. młodzież, do której zwracał się Strasser, były to osoby urodzone po 1915 r. Wspólną cechą tego pokolenia była przynależność do Hitlerjugend od początków rządów Hitlera aż do jego upadku, czyli między 1933 a 1944 r. (kiedy ogłoszono ostatni nabór do organizacji). W tym sensie „kohorta młodzieży narodowosocjalistycznej” nie była pokoleniem w klasycznym rozumieniu. Była to raczej zbiorowość, która dzieliła ważne doświadczenie w relatywnie krótkim czasie. Członkowie Hitlerjugend mieli zazwyczaj od dziesięciu do osiemnastu lat – najstarsi urodzili się więc w 1916 r., a najmłodsi w 1934. Wszyscy „rośli wraz z państwem nazistowskim”, jak to określił w swoich wspomnieniach były członek HJ, Erhard Eppler. /…/
Michael H. Kater
Powyższy tekst jest fragmentem książki Michaela H. Katera – Hitlerjugend. Dzieci Hitlera, wydanej przez wydawnictwo RM, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1026
Większość filmów fabularnych traktuje o przemocy.
Piotr Ikonowicz
Wojna zanim wybuchnie naprawdę, w „realu”, kiedy ludzie zaczną się rzeczywiście zabijać, musi zagościć w ich głowach. Muszą się z nią oswoić. Że jest normalną sprawą między ludźmi. Że – mimo grozy, ludobójstwa, tortur, ran i dramatów – może być piękna, heroiczna, junacka, godna apologii. I towarzyszyć jej winna wzniosła śmierć – za ojczyznę, hymn i flagę, za wiarę religijną, za honor, za nasze wartości i cywilizację, za zyski tzw. „dobrodziejów przedsiębiorców” czyli właścicieli kapitału. Za to wszystko, co jest wytworem naszego języka, rozumu, kultury.
Jak od lat w filmowych obrazach wojna jest przedstawiana? A gry komputerowe, a zabawki, a przestrzeń publiczna przesiąknięta agresją, atakiem, nienawiścią do tego Innego? A wreszcie stosunki interpersonalne oparte o rywalizację, konkurencję, popularny „wyścig szczurów”? W biznesie, propagowanym przez neoliberalizm vel turbokapitalizm modelowym rozwiązaniem jest likwidacja, albo wchłonięcie (w najlepszym razie) konkurenta. Monopol jest bowiem rozwiązaniem idealnym. Kapitał dąży bowiem cały czas do koncentracji.
Gdy patrzy się na większość polskich filmów – tych o historii (bliższej czy dalszej) – to widzimy jak tworzy się historyczne zabawki, wydmuszki, które upiory wojny przedstawiają niczym harcerską przygodę, majówkę i piknik. Tylko grillów wtedy nie znano...
Poppatriotyzm, czy patriotyzm à la Hollywood, to bardzo niebezpieczna i zwodnicza szopka. Człowieka można przedstawiać jako bohatera, ale tylko w perspektywie śmierci „za ojczyznę”, „za ideę”, „za wiarę”, gdyż tylko taki czyn czyni zeń herosa. I tylko taka walka ma sens i jest czymś wzniosłym, a przygotowania do tej walki są czynnością taką samą jak oddychanie, jedzenie, wydalanie, uśmiechy, czy kopulacja. To upowszechnienie i spłycenie samego bohaterstwa i tego, co z nim się wiąże. Bo do bohaterstwa się nie dąży jak do pospolicie rozumianego dziś sukcesu. Bohaterem się zostaje często mimo woli. I jest to niezależne od chęci, czy pompatycznych zapowiedzi.
Filmowa, cybernetyczna, wirtualna wojna jest jak z żurnala. Krew się leje, śmierć „kosi niby łan” i się ściele gęsto trup, ale wszyscy są czyściutcy, pachnący, eleganccy. Stylowe koszule, marynarki, szykowne żakiety, kolorowe paznokcie (dziś – obowiązkowo tipsy), puder, szminka, brylantyna. I premier jeszcze powie, jak to dobrze jest umrzeć za ojczyznę.
Zgoda na zamordyzm
Jak ta militarystyczna mentalność odnajduje się w czasach pandemii, powszechnej kontroli, inwigilacji, zamknięcia i izolacji? Za militaryzacją musi iść coś, co jest charakterystyczne dla wszystkich struktur militarnych: bezdyskusyjne podporządkowanie, zgoda na rozkazy „z góry” i ich bezwzględne wykonanie, hierarchizacja organizacji społecznej na wzór struktur militarnych.
Ludzie w obliczu zagrożenia śmiercią, podstawowego strachu egzystencjalnej proweniencji, godzą się na daleko idące ograniczenia swej wolności, swych praw, swych zdobyczy. We wszystkich przestrzeniach. Widać jak w obliczu pandemii koronawirusa już się na to zgodzili - choć w różnym stopniu - obywatele Francji, Włoch, Polski, Czech, Słowacji, Rosji. Piszę o krajach europejskich, bo Azja – Chiny, Korea, Tajwan, Singapur itd. – to inna kultura, doświadczenia, tradycje i organizacja społeczeństwa.
Cyberbiznes na bazie pandemii już wietrzy kolejne przestrzenie dla zysków. Facebook zaproponował wprowadzenie nowych narzędzi nadzoru elektronicznego. Użytkownicy serwisu mieliby oznaczać swój status koronawirusowy - zdrowy, zarażony, wyleczony. Ponieważ aplikacja ma dostęp do naszej lokalizacji oraz kontaktów społecznych, tym samym Facebook mógłby bardzo precyzyjnie sprawdzać z kim się widzieliśmy, gdzie się spotkaliśmy, jakie były nasze drogi i miejsca pobytu. Zasugerowano także, z innej już strony, choć też na bazie epidemii, kolejną, uwarunkowaną wiekiem izolację: tym razem osoby 65+ miano by wywieźć do nieczynnych pensjonatów oraz sanatoriów i tam przetrzymywać do minięcia zagrożenia epidemiologicznego. I ten w swym wymiarze moralnym i ogólnoludzkim pomysł, będący formą ustaw norymberskich czy prawa Jima Crowe’a z USA, wzbudził zainteresowanie i poklask sporej grupy osób. Czy nie jest to stygmatyzacja związana z wiekiem połączona z jednoczesną ich pełną kontrolą?
W pewnym sensie zaordynowana wszystkim izolacja, której są poddawane całe społeczeństwa, jest jak eksperyment więzienny Zimbardo. Strażnikami na razie są głównie nasi przyjaciele, rodzina, sąsiedzi, znajomi. To oni pilnują tego, czy ty jesteś w należyty sposób uwięziony. To przykład, jak wieloletnie urabianie umysłów militarną narracją prowadzi do sytuacji, gdzie orwellowski literacki pomysł staje się realnym systemem. Totalna inwigilacja jest w nim samoczynnym procesem i formą społecznej presji.
Ludzie są podatni na zmiany, które mają im dać poczucie bezpieczeństwa. Kryzys ekonomiczny po I wojnie światowej wepchnął Niemcy w objęcia faszyzmu. Umberto Eco w eseju Wieczny faszyzm doskonale pokazuje relacje między kryzysem, militaryzacją przekazu i wychowania oraz „bohaterszczyzną” temu towarzyszącą, a popularnością faszyzmu. Uważa on, iż faszyzm jest immanencją europejskiej kultury, towarzyszącą jej na równi z cyklicznymi kryzysami.
Co gorsza, tamten kryzys prawdopodobnie był słabszy od tego, który nas czeka obecnie. Zmiany w świadomości oczywiście zachodzą powoli, latami i dekadami. Wieloletnia propaganda promilitarystyczna, poparta narracją patriotyczno-nacjonalistyczną, sprzyjać będzie tendencjom i trendom ujawniającym się w kryzysach. Kiedy zacznie brakować wody, żywności i pracy, a długi i rachunki trzeba opłacać, to podzielimy się radykalnie według takich granic społecznych, jakie stworzone zostały w minionych czasach i jakie zakonotowane mamy w umysłach.
Jesteśmy krajem co prawda narodowościowo jednolitym, ale nie wynika stąd jakakolwiek solidarność społeczna. Podzielimy się po liniach religijnych, politycznych (rządzący Polską już o to zadbali, aby nienawiść na tym polu kwitła bujnie i aby przeciwnik był jasno określony), społecznych, kulturowych. Potencjał wybuchu przemocy jest w takich kryzysach zawsze olbrzymi. Militaryzacja, „bohaterszczyzna”, szowinizm i ujednolicanie jako przykład jedności narodu sprzyjają temu szczególnie.
Elektroniczny kaganiec
Dziś w Polsce nikt w obliczu nadchodzącej katastrofy finansowej i kryzysu społecznego na niespotykaną skalę nie mówi o ograniczeniu lub zamrożeniu na minimalnym poziomie wydatków wojskowo-policyjnej inwigilacji i przemocy. Przed takimi dylematami stoi cały świat, niezależnie od tego, kto aktualnie jest u władzy. Lewica, prawica, liberałowie. Bo koronawirus uzmysławia nam wszystkim, że globalizacja to nie tylko uśmiechnięta twarz turysty, podróże, nieograniczona możliwość wymiany idei, towarów, usług, ale przede wszystkim – transfery finansowe oraz planetarne zagrożenie klimatyczne.
A pokusy z wydatkami na militarno- inwigilacyjne gadżety dotyczą wszystkich. W Polsce to przecież już w początkach drugiej dekady XXI zaczęto wdrażać różne rodzaje elektronicznego nadzoru będące de facto zwiększaniem kontroli nad społeczeństwem. To wtedy właśnie zlikwidowano anonimowe karty SIM na telefon, tworząc różne narzędzia kontroli społecznej. Każdy z nas ma dziś przy sobie indywidualne urządzenie śledzące, nieustannie meldujące o swoim położeniu, wyposażone w mikrofon i kamerę.
W gruncie rzeczy chodzi tylko o doprowadzenie społeczeństwa do miejsca, w którym uzna, że władza ma prawo korzystać z tych urządzeń. Jeżeli zgodzimy się na wprowadzenie takich rozwiązań dobrowolnie ze względu na walkę z pandemią to przecież zmienimy coś bardzo ważnego w świadomości społecznej, przesuwając granice tego, co uważamy za normalne i akceptowalne. Co będzie dalej, w obliczu tych wszystkich kolejnych zbliżających się kryzysów? Pokusa wykorzystania takich narzędzi będzie coraz większa.
Mamy bardzo dużą skłonność do poddawania się różnym zachowaniom zbiorowym, co pokazuje też reakcja na koronawirusa. To jest kolejny element sprzyjający zezwoleniu na powolne, uzasadniane różnymi sytuacjami nadzwyczajnymi, ograniczanie swobód i wolności obywatelskich. A z tym się wiąże coraz większa ingerencja Wielkiego Brata w naszą prywatność. Prawda jest taka, że jesteśmy do siebie niesłychanie podobni, a ewolucyjnie jesteśmy gatunkiem społecznym. Nieustannie szukamy potwierdzenia tego, że przynależymy do stada i nie zostaliśmy z niego wykluczeni.
Globalne zniewolenie
Ten trend obserwować można w kontekście pandemii na całym świecie. W Korei Płd. monitoruje się „komórki” obywateli zakażonych COVID-19 lub potencjalnych nosicieli. Można to oglądać na publicznie dostępnej mapie. Gromadzi się również – jak informował w kwietniu 2020 roku Onet - dane pochodzące z kart płatniczych czy domowych wywiadów lekarskich. Mapa z tego typu informacjami jest udostępniona publicznie i sukcesywnie aktualizowana.
Te metody nie są tylko charakterystyczne dla Azji. W Chinach od lat pracowano nad programem „pozycjonowania” obywateli dla zwiększenia kontroli nad społeczeństwem, lecz obecnie te prace w szybkim tempie wdrożyli Amerykanie, a w Rosji także są one mocno zaawansowane. W całym świecie zachodnim widać podobne trendy. Godzimy się z tym, że pewne swobody i prawa obywatelskie, którymi się cieszyliśmy, w obliczu epidemii muszą ulec zawieszeniu. Zwłaszcza w tej pierwszej fazie epidemii koronawirusa, kiedy główną emocją społeczną był strach przed nieznanym, bo spodziewaliśmy się najgorszego.
Ludzie, którzy się boją, są bardziej skorzy do tego, żeby próbować się chronić przed zagrożeniem za wszelką cenę. Właśnie dlatego większość Polaków tak łatwo poddała się restrykcjom, gdyż racjonalność nigdy nie była tu w powszechnej cenie. To było szczególnie widoczne na początku, kiedy realnych narzędzi egzekucji tych restrykcji przecież nie było. Policja nie miała wytycznych, w ogóle nie wiedziała co robić, a ludzie sami z siebie zamknęli się w domach. To była odruchowa reakcja związana ze strachem.
Szef nadzoru sanitarnego na Ukrainie Wiktor Liaszko oficjalnie w mediach stwierdził, że początkowe decyzje Kijowa w sprawie zagrożenia pandemią miały na celu przestraszenie społeczeństwa i przez to podanie go zwiększonej kontroli rządu. Podobne zamierzenia miał rząd austriacki (premier Sebastian Kurz miał usilnie lobbować za rozwiązaniami podobnymi do ukraińskich), ale przecieki do prasy spowodowały wycofanie się wiedeńskich polityków z takich przedsięwzięć. Te dwa – ujawnione oficjalnie przypadki – świadczą o powszechnym wykorzystaniu pandemii przez rządzących, bez względu na ustrój, kulturę, tradycje demokratyczne etc. do objęcia coraz szerszą i dogłębna kontrolą zbiorowości, którymi kierują.
Polskie wynalazki
Jeżeli chodzi o narzędzia cyfrowe, to w Polsce błyskawicznie pojawiła się kontrola mobilności społecznej w postaci aplikacji „Kwarantanna domowa”. Z niejakim zdumieniem można obserwować jak opinia publiczna, ale też i środowiska eksperckie - z pewnymi tylko wyjątkami - szybko uznały, że wykorzystywanie tego typu narzędzi kontroli społeczeństwa jest uprawnione.
Nikt nie mówił, że obrona naszych praw i swobód powinna polegać na tym, żeby takich narzędzi nie było, albo chociaż, żeby ich stosowanie było dobrowolne. Po prostu zagrożenie epidemiologiczne wykorzystano do sprawdzania, czy te narzędzia są adekwatne do założonego celu. Innymi słowy - czy rzeczywiście kontrolują jak się zachowujemy i czy przypadkiem nie robimy czegoś więcej.
Jeśli zmusimy obywatela do robienia sobie trzech selfie dziennie, to później te fotki muszą być skasowane. Po terminie ściśle określonym ustawodawczo. No i kontrola likwidacji tych zdjęć. Już sam fakt zmuszenia obywatela do tego, żeby robił sobie zdjęcia biometryczne i wysyłał je do kontroli, jest niesłychanie opresyjny i stresujący.
Co do zwiększonej kontroli, to tak naprawdę społeczeństwa już się na nią zgodziły, choć oczywiście w różnym stopniu. W Paryżu, żeby wyjść z domu, trzeba było wydrukować sobie oświadczenie, z jakiego powodu się wychodzi i mieć je przy sobie do kontroli. We Włoszech ludzie byli de facto zamknięci w aresztach domowych. O propozycjach Facebooka w tej mierze już tu wspomniano. Pokusa kontroli społeczeństwa dotyczy wszystkich - niezależnie od tego, kto aktualnie jest u władzy - lewica, prawica, czy liberałowie.
Na problemy związane z kwarantanną zwrócił też uwagę Rzecznik Praw Obywatelskich w Polsce. Przeciętny obywatel, który ma objawy grypy, musi zadać sobie pytanie, czy w ogóle z tym iść do lekarza, bądź zgłosić do sanepidu. Jeżeli się zgłosi, to może zostać objęty obowiązkową kwarantanną. Następnie może sobie wybrać czy chce, żeby kontrolował go dzielnicowy, czy woli zainstalować specjalną aplikację, robić sobie biometryczne zdjęcia w ciągu 20 minut od otrzymania SMS i także poddać nadzorowi swoje kontakty społeczne.
Naruszenie tych warunków de facto grozi mu bankructwem, bo mało kogo stać na to, żeby wyjąć z kieszeni 30 tys. zł i po prostu zapłacić. Co jest do zyskania - niewiele. Przecież nikt choremu nie pomoże, chyba że będzie w stanie wymagającym leczenia szpitalnego (a i to wątpliwe), nie pomoże mu zrobić zakupów, nie pocieszy rozmową, nie umożliwi bezpiecznego wyjścia na świeże powietrze. Czyli jest bardzo wiele argumentów za tym, by nie poddawać się kwarantannie i bardzo mało za tym, żeby się poddawać. Bo celem tak zorganizowanych akcji nazywanej dziś kwarantanną, nie jest pomoc osobie, tylko tzw. ochrona reszty społeczeństwa przed potencjalnym zagrożeniem, jakim jest ta konkretnie osoba.
Zmanipulowana przyszłość
Można z góry przyjąć, że wszystkie kolejne stosowane w przyszłości, a dziś jeszcze niewyobrażalne narzędzia nadzoru będą oparte na tej właśnie zasadzie. Dziś jest ona ćwiczona w skali planetarnej. I jak widać jest skuteczna. Jej podstawą jest dystrybucja strachu i stawianie w opozycji interesów jednostki i zbiorowości. I manipulacja nastrojami, uczuciami, emocjami tak, aby to zbiorowość kontrolowała siebie samą, a ci którzy zarządzają narzędziami tej inwigilacji i kontroli pozostawali w tle, podobnie jak nieeksponowane pozostają zyski i interesy wielkiego kapitału finansowo-bankowego i holdingów farmaceutycznych.
W zasadzie chodzi tylko o kolejne pozbawianie nas sfer wolności, intymności, naszego życia prywatnego. Tak stosowane nowoczesne wynalazki zawsze będą narzędziami działającymi na naszą osobistą szkodę w imię szerzej pojętego dobra społecznego. Tym dobrem dzisiaj jest walka z pandemią, jutro może nim być dobro polityczne, pojutrze stygmatyzacja i wykluczenie jakiejś grupy ludzi etc. Czasami trudno będzie odróżnić jedno od drugiego. Czy zapobieganie radykalnym niepokojom społecznym jest słuszne, czy nie? Z pewnego punktu widzenia może się okazać, że jako zbiorowość uznamy zamordyzm za dobry, bo to będzie lepsze od mordowania się nawzajem na ulicach. W tak funkcjonującej przestrzeni publicznej nie ma miejsca na jakiekolwiek respektowanie wolności jednostkowej. Jest tylko społeczeństwo, które spostrzegło określone i jednoznacznie nazwane zagrożenie.
Przygotowywanie przez lata - często nieświadomie, komercyjnie i beznamiętnie - społeczeństw do karności i swoistego sformatowania (mimo zapewnień i reklamy pluralizmu i wielości) poprzez militaryzm obecny w filmach, grach komputerowych, wojskowych gadżetach i modzie daje właśnie takie a nie inne efekty. Nie jest to optymistyczna wizja i perspektywa kolorowej przyszłości.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 429
O big data, algorytmach i roli naukowców w nowych procesach komunikacyjnych z dr hab. Małgorzatą Łosiewicz, prof. UG, Dyrektorką Instytutu Mediów, Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Gdańskiego, rozmawia dr Beata Czechowska-Derkacz
- Tematyka tegorocznego Kongresu Polskiego Towarzystwa Komunikacji Społecznej (PTKS) to media w erze platform, algorytmów i danych. Skąd pomysł na taką problematykę kongresową?
- Postępująca algorytmizacja, platformizacja oraz datafikacja to tematy coraz częściej poruszane w rozważaniach komunikologów i medioznawców. Platformy lub portale internetowe możemy nazwać mediami algorytmicznymi, czyli takimi, które wyświetlają użytkownikowi treści w oparciu o jego aktywność, są zatem sprofilowane do jego potrzeb. Ich powstanie jest następstwem trzech zjawisk: nadmiaru informacji w sieci, swobody, którą dała nam sieć w odniesieniu do konsumpcji treści oraz efektu przejścia z dotychczasowego modelu komunikacji masowej jeden do wielu, na model wielu do wielu.
Te zjawiska wzmocniła i przyspieszyła pandemia COVID-19. Dodatkowo pokazała ona siłę platform w globalnym wymiarze oraz to, w jaki sposób komunikacja bezpośrednia, twarzą w twarz, została zastąpiona przez komunikację zapośredniczoną.
Wszystkie te elementy sprawiły, że naukowcy stanęli przed ważnym wyzwaniem: koniecznością przyjrzenia się dokładnie algorytmizacji, platformizacji oraz datafikacji, ponieważ w tym kierunku ewoluują działania komunikacyjne pojedynczych osób i całych społeczeństw. Trzeba podjąć w środowiskach medioznawców i komunikologów dyskusję na temat zakresu potencjału badań medioznawczych. Do tej pory koncentrowały się one na mediatyzacji oraz procesach związanych z wielkimi korporacjami medialnymi, dzisiaj wszystkie obserwacje uczonych potwierdzają, że algorytmizacja jest nieuniknionym procesem trzeciej dekady XXI wieku. Możemy mówić o algorytmizacji społeczeństwa w dobie cyfryzacji.
Konsumujemy informacje i jednocześnie je multiplikujemy. Jest ich coraz więcej i są one dostępne w sieci, ale są zarządzane przez algorytmy, które coraz częściej wykorzystują sztuczną inteligencję. Z jednej strony te informacje są nam dostarczane przez różnego rodzaju platformy, a z drugiej, jako ich użytkownicy, zostawiamy na nich nasze własne ślady cyfrowe: komentarze, wpisy, lajki, zdjęcia, filmy wideo. Na ich podstawie algorytmy mogą określić nasz dokładny profil: psychologiczny, konsumencki, polityczny. Algorytmy z dużym prawdopodobieństwem potrafią odtworzyć nasze upodobania, preferencje, zainteresowania czy poglądy polityczne. Przy tak dużej wiedzy, którą czerpią z tego ogromu danych, mogą przewidywać nasze przyszłe zachowania.
Wielkie zbiory danych milionów ludzi na świecie wymagają zarządzania i porządkowania. Twórcy i właściciele platform gromadzą te zasoby do własnych celów, uzyskując tym samym wiedzę na temat całych społeczeństw, określonych grup ludzi i pojedynczych użytkowników. Więcej – sami dostarczamy wrażliwych danych, korzystając na przykład z różnego rodzaju aplikacji śledzących nasze zdrowie czy edukację. Często udostępniamy dane za różnego rodzaju bezpłatne usługi, materiały, informacje i w ten nie zawsze świadomy sposób ujawniamy wiele osobistych szczegółów, nie zastanawiając się, co się z nimi później dzieje. Dane stały się rodzajem waluty w transakcjach z właścicielami platform, którymi są globalne korporacje.
- W jaki sposób datafikacja, rozumiana jako przekładanie wszelkich elementów rzeczywistości na dane podlegające agregowaniu i algorytmizacji, zmieniła podejście badaczy do mediów?
- Datafikacja to proces ciągłego przekazywania różnorodnych danych cyfrowych. Jest rozumiana jako bezgraniczny w tej chwili proces wnikania mediów w życie pojedynczych osób i całych społeczeństw. Datafikacja dzięki rozwojowi technologii wprowadza nas na nowy, nieznany dotychczas poziom funkcjonowania w otoczeniu algorytmów i oprogramowania. To ciekawy proces, niespotykany na wcześniejszym etapie rozwoju mediów.
W świetle zachodzących przemian w mediach i procesach komunikacji społecznej naukowcy widzą potrzebę podjęcia prac nad nową definicją mediów. Do tej pory pojęcie mediów związane było ze środkami masowego przekazu. Obecnie musimy nim objąć także procesy komunikacyjne związane z innowacyjnymi technologiami, pozwalającymi na pozyskiwanie, przetwarzanie, upowszechnianie, gromadzenie i wymianę informacji. Odnosi się ono do całej komunikacyjnej infrastruktury i urządzeń, które są podłączone do sieci i połączone z chmurą, takich jak komputery, smartfony, wyszukiwarki, aplikacje. To generuje nowe praktyki społeczne w obszarze komunikacyjnym, kulturowym i ekonomicznym.
Mamy do czynienia z nowym medialnym ekosystemem. Świat mediów jest ściśle dostosowany do naszych potrzeb, ale jednocześnie jest on skonstruowany z naszych medialnych doświadczeń, a te powstają na podstawie śladów cyfrowych, które zostawiamy. Cały ten proces jest bardzo skomplikowany i w redefinicji mediów musimy brać to wszystko pod uwagę: i innowacje, i rozumienie mediów, ich otoczenie, funkcjonowanie, wpływ technologii na uczestnictwo i zaangażowanie użytkowników.
Algorytmy, aplikacje – cały ten nowy medialny ekosystem potrafi nam ułatwić codzienne życie: konsumenckie wybory, podejmowanie decyzji politycznych, uczestnictwo w kulturze, edukację i wiele innych aspektów. Ale jednocześnie niesie zagrożenia. Brak różnorodności punktów widzenia, lęk o prywatność, „stronniczość” algorytmów, które podsuwają nam tylko określone treści i zawężają nasz światopogląd, zamykając w bańce medialnej – to tylko kilka przykładów takich niebezpieczeństw uczestnictwa w nowym procesie komunikacyjnym.
Trafne w tym kontekście wydaje się spostrzeżenie profesora Marka Deuze’a, który stwierdził, że „żyjemy w mediach”, ale są one dla nas niewidzialne. Technologie narzucają nam określoną wizję świata, ale pamiętajmy, że algorytmizacja jest odzwierciedleniem interesów właścicieli i twórców platform lub też innych aktorów społecznych, którzy za nimi stoją. Jako badacze musimy się uważnie przyglądać tym procesom.
- Program VI Kongresu PTKS jest bardzo różnorodny, czy możemy wskazać na główne wątki?
- Tegoroczny Kongres to 54 panele tematyczne i 244 wystąpienia, dwie sesje plenarne i wykłady dwóch wybitnych keynote speakerów: profesorów Grahama Murdocka i Görana Bolina. Udział w wydarzeniu potwierdziło ponad 300 uczestników z Polski i zagranicy. Głównym motywem odbytego na Uniwersytecie Gdańskim Kongresu były zmiany w komunikacji.
Zaproponowaliśmy bardzo szerokie spojrzenie i aktualną tematykę związaną z algorytmizacją, datafikacją i platformami, o których rozmawiałyśmy. Chcieliśmy, by dyskusja toczyła się wokół wpływu technologii informacyjnych na media i społeczeństwo oraz zacierania się granic między tym, co możemy określić komunikacją prywatną, a publiczną. Pokazywaliśmy, w jaki sposób zniwelowały się różnice między twórcami, odbiorcami, ale także programistami mediów.
Dociekaliśmy, w jaki sposób zmieniają się relacje i zależności w procesach komunikowania. Nasi prelegenci mówili o transformacjach, strategiach, zarządzaniu mediami w erze danych, o jakości komunikacji w obliczu zagrożeń, takich jak pandemia, zmiany klimatyczne czy też polityka wykluczenia. Pochyliliśmy się nad rolą dziennikarzy w erze danych w czasie pandemii zastanawialiśmy się nad prawami człowieka i dostępem do informacji publicznej. Dyskutowaliśmy nad polityką medialną i dyskursem politycznym w erze platform, algorytmów i danych.
Chcemy bowiem, prowadząc także edukację w zakresie dziennikarstwa i komunikacji społecznej, pokazywać te dynamiczne zmiany, zwłaszcza w obszarach projektowania, ale także dystrybuowania treści cyfrowych i zwracać uwagę na praktyki odbiorcze. Jako edukatorzy chcielibyśmy, żeby nasze rozważania przełożyły się na kształcenie świadomości i kompetencji, zarówno po stronie nadawców, jak i odbiorców przekazów medialnych.
Ciekawe procesy i tematy poruszali nasi keynote speakerzy. Prof. Murdock przedstawił mapę drogową wskazującą na kluczowe wyzwania stojące przed badaczami mediów, oraz kierunki zmian - nowym krzyżowaniu się technologii mediów, gospodarki i społeczeństwa. Profesor Bolin przybliżył tematykę wartości danych w dobie, którą określamy mianem kapitalizmu danych. Skupił się na użytkownikach mediów, konsumentach, którzy w bezprecedensowy dotychczas sposób zostali wciągnięci w procesy produkcyjne związane z wytwarzaniem danych i treści. Warto dodać, że wszystkie wykłady i spotkania były otwarte.
- Kongresy PTKS odbywają się raz na trzy lata i gromadzą najwybitniejszych medioznawców z Polski i zagranicy. Współorganizatorem tegorocznej edycji jest Instytut Mediów, Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Gdańskiego (IMDiKS UG). Czy to wyróżnienie dla naszego ośrodka?
- Z pewnością. Gdy sześć lat temu rozmawialiśmy o organizacji kongresu przez gdańskie dziennikarstwo, stojąc z panią profesor Iwoną Hofman i doktorem Konradem Knochem, na tarasie widokowym na dachu ECS, ten temat wydawał się prawie niemożliwy i bardzo odległy. Patrząc wtedy na piękną panoramę Gdańska powiedziałam, że w tym miejscu, w Gdańsku, najbardziej nierzeczywiste idee nabierają kształtów. Te słowa na kolejne lata stały się dla mnie i całego zespołu gdańskiego dziennikarstwa mottem przewodnim naszej pracy i starań. Ciężką, codzienną pracą badawczą, dydaktyczną i organizacyjną dowodziliśmy, że jesteśmy silnym ośrodkiem akademickim, który podejmuje i z sukcesami realizuje największe wyzwania. Zależy nam na integracji środowiska badaczy i praktyków komunikowania i na tym, aby porządkować obszar tych badań oraz podnosić rangę studiów i dyscypliny.
Od początku wspieraliśmy Polskie Towarzystwo Komunikacji Społecznej w staraniach, by nauki o komunikacji społecznej i mediach wpisano jako nową dyscyplinę na listę Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Wspieramy też inne działania Towarzystwa, takie jak spotkania, konferencje i procesy badawcze oraz wydawanie anglojęzycznego półrocznika „Central European Journal of Communication”.
Idee wspólnotowości i solidarności to wartości, które jako gdańskie dziennikarstwo wnosimy do środowiska medioznawców i komunikologów. W Gdańsku rozumiemy tę ideę w sposób szczególny. Rozumiemy jej praktyczne znaczenie dla rozwoju naszej dyscypliny. Po sześciu latach starań Uniwersytet Gdański został gospodarzem VI Kongresu Polskiego Towarzystwa Komunikacji Społecznej. To ważny moment dla badaczy, ale także dla praktyków związanych z komunikacją społeczną i mediami, naszej uczelni oraz naszego miasta – Gdańska.
- Jakie główne przesłanie powinno pozostać z uczestnikami tegorocznego kongresu?
- Media i komunikacja społeczna tworzą naszą współczesną przestrzeń. W świecie technologii i komunikowania rozgrywa się duża część naszego życia, a procesy mediatyzacji, które teraz są procesami pogłębionymi o funkcjonowanie wszechobecnych platform, algorytmów i danych pokazują, że technologie zacierają granice między realnym a wirtualnym światem. Media i ich rozwój sprawiają, że potrzeba nam naprawdę solidnej wiedzy na temat wszystkich nowych procesów, ponieważ nowe ekosystemy medialne oferują nam wiele możliwości, ale też niosą dla osób niewyedukowanych lub niezorientowanych bardzo wiele zagrożeń.
Współczesna mediosfera wymaga od nas uczenia się przez całe życie. Żyjemy w świecie, w którym informacja o naszych poglądach, preferencjach i upodobaniach może być „towarem”, bardzo dla nas niebezpiecznym, dlatego powinniśmy zwracać uwagę, na to, żeby przekazywać swoje dane z dużą roztropnością i uwagą. Powinniśmy edukować po to, by chronić niezorientowanych, uczyć tolerancji, oczekiwać jej od innych, aby świadomie poruszać się w tym niewątpliwie ciekawym świecie platform, algorytmów i danych.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 778
Oh, East is East and West is West and never the Twain shall meet *
Rudyard Kipling
Motto tego materiału jest esencją imperialnego stosunku nie tylko Brytyjczyków - modelowych kolonizatorów globu w XIX wieku - do nie zachodnich Europejczyków. Paternalizm i poczucie misji, którą ci Europejczycy nieśli przez wieki pozaeuropejskiemu, niezachodniemu światu w tej wypowiedzi nabiera swoistego wydźwięku. To niespotkanie, przy założeniu, iż my jesteśmy tymi lepszymi, bardziej cywilizowanymi i mamy misję naprawy tego świata (obojętnie od Boga, demokracji czy rozumu) jest clou prezentowanych zagadnień i odpowiada na pytanie: czy warto być Europejczykiem? A jeżeli tak – to jakim?
Alternatywą, patrząc na złożoność dzisiejszej rzeczywistości, jest tylko porzucenie europocentrycznego systemu symboli, kultów, narracji i uzasadnień. Co trzeba zaproponować, aby znów terminy Europa, Europejczyk ponownie zaświeciły przyjaznym, zachęcającym, (ale nie tylko w formie złudnie materialnego blichtru) blaskiem?
Degradacja środowiska naturalnego i problemy, jakie w związku z tym stają przed ludzkością winny wymusić już nie tyle ponadnarodowe, pozakontynentalne i ponadkulturowe myślenie i działanie, co globalne, ogólnoludzkie. Partie „zielonych” zdobywające coraz szerszą popularność na Zachodzie idą w dobrym kierunku. Z tym się wiąże oczywiście sprawiedliwy, braterski podział dóbr oraz odrzucenie neoliberalnych dogmatów.
Europejczycy winni wziąć na siebie odpowiedzialność za źródła własnego, współcześnie istniejącego (jeszcze) dobrobytu. Dobrobytu, który powstał m.in. w wyniku kolonialnych i imperialnych działań. Polski przekaz środowisk „zielonych” czy demoliberalnych, zarażonych jak większość polskiego mainstreamu ideologią neoliberalną i kultem rynku, nie wyartykułował jeszcze zasadniczych punktów swej doktryny, które by mówiły o sprzeczności rynku i ochrony naturalnych zasobów Ziemi. Zysk, jakim kierują się wszyscy gracze rynkowi, na zasadzie dobrej woli i charytatywności, sam z siebie, pod wpływem perswazji i spektakularnych akcji nie zniknie, ani się sam nie ograniczy. Byłoby to zaprzeczeniem istoty rynku i idei homo oeconomicus.
Pojęciem wartym odkurzenia jest internacjonalizm, któremu po upadku socjalizmu w Europie Środkowo-Wschodniej trzeba przywrócić należne miejsce w przekazie publicznym. Było ono zawłaszczone dawniej przez propagandę i zmanipulowane, choć niosło zawsze (i niesie nadal) niezwykle wzniosły i humanistyczny przekaz.
Dla lewicy winno to być priorytetem, gdyż internacjonalizm - tak jak np. antymilitaryzm, humanizm czy socjalizm - to jej rudymenty doktrynalne. Dopiero po tych wartościach winne stać elementy utożsamiane z liberalizmem (klasycznie rozumianym). Dla ruchów ekologicznych – z innych, nie ideowych, względów – także.
Priorytet człowieczeństwa
Mówmy więc o byciu przede wszystkim człowiekiem. I na tym się koncentrujmy. Bo to jest dziś zarówno wymóg, jak i intelektualne wyzwanie. Bodajże czy nie najważniejsze dla nas od chwili, kiedy eliminując jako homo sapiens erectus kilkadziesiąt tysięcy lat temu inne podgatunki hominidów (neandertalczyków, denisowian, homo floresiensis itd.) zostaliśmy samodzielnymi władcami Ziemi.
Warto przywołać fragment wykładu Bertranda Russella niedługo po tragedii w Hiroszimie i Nagasaki (co prawda dotyczy to rozbrojenia, ale wydźwięk tych słów jest uniwersalny i niezwykle aktualny): „Zwracamy się do was jako ludzie do ludzi. Pamiętajcie o swoim człowieczeństwie i zapomnijcie o wszystkim innym. Jeśli zdołacie, otworzycie drogę ku nowemu społeczeństwu. Jeśli wam się to nie uda, staniecie wobec ryzyka powszechnej zagłady”. Czyli – internacjonalizm wolny od jakiejkolwiek państwowości, bądź systemu hegemonii, socjalizm – jako praktyka funkcjonowania populacji naszego gatunku i świata oraz humanizm – jako wielowymiarowa, agnostyczna (najszerzej pojmowana, nie wartościowana) wiara w człowieka.
Zatem po pierwsze – rezygnacja z zachodnio-europocentryzmu, po drugie – porzucenie imperializmu i militaryzmu, po trzecie – Eurazja, a nie sojusz euroatlantycki oraz po czwarte - wyzbycie się narodowo-rasistowskiego kulturowego paternalizmu. Drogą dla Europy i świata jest internacjonalizm - tak twierdzi (podobnie jak Russell 75 lat temu) prof. Bruno Drwęski z Sorbony.
Siła Eurazji
Tylko Eurazja jest alternatywą na rodzące się bolączki świata i Europy. Bolączki podszyte nacjonalizmami i szowinizmem, które kilka razy w dziejach Starego Kontynentu wydały niezwykle gorzkie owoce. Stara Europa ze swymi mikronacjonalizmami, granicami co chwila i co kilometr, musi swe miazmaty rodem z XIX wieku rozpuścić, wywłaszczyć z mocy sprawczej. Ogrom Eurazji temu sprzyja. Bo dotyczy to nie tylko gospodarki, ale jest to wizja również i cywilizacyjno-kulturowa, społeczna, ogólnoludzka. Gdyż „ostatnie 200 lat dominacji Zachodu było swego rodzaju historycznym wyjątkiem. Począwszy od 1 aż do 1829 r. n.e. dwiema największymi gospodarkami na świecie były nieustannie Chiny i tereny dzisiejszych Indii” (Kishore Muhbubani, Znak 3/364/2009). To w Azji, nad Pacyfikiem i Oceanem Indyjskim leży przyszłość świata.
Funkcjonowanie Zachodu od ponad 900 lat, kiedy to pierwsza krucjata krzyżowa wyruszyła do Jerozolimy, musi przestać opierać się o to, co eurouniwersalistyczne (to błędne mniemanie, iż co jest dobre dla Zachodniej Europy jest automatycznie dobre dla świata), ale i intencjonalne. W idei krucjatowej podniósł to na Synodzie w Clermont-Ferrand (1098) papież Urban II: „Zachód musi wyruszyć, aby obronić Wschód. Wszyscy powinni iść, bogaci i ubodzy. Frankowie muszą zakończyć bratobójcze wojny i sprzeczki. Niech walczą, lecz przeciwko niewiernym w słusznej sprawie”.
Ta obrona, może i potrzebna, zamieniła się z jednej strony w nawracanie (bo ludzie różnych denominacji wschodnio-chrześcijańskich podlegali takim samym prześladowaniom przez krzyżowców jak Żydzi i muzułmanie), a z drugiej - w otwartą wrogość. IV krucjata z 1204 roku, zdobycie i splądrowanie przez zachodnich krzyżowców Konstantynopola, grabież i zniszczenia, jakim poddano to cesarskie, jedno z największych i najwspanialszych miast ówczesnego świata pozostała na wieki w świadomości wyznawców prawosławia.
Jeszcze w 2001 roku przed planowaną (i odbytą w końcu) pielgrzymką Jana Pawła II do Grecji zgromadzenie mnichów z Góry Athos sprzeciwiało się wizycie papieża, argumentując swój sąd brakiem pokajania się Watykanu i prośby o przebaczenie za ową nieszczęsną krucjatę.
Zdobywając w 1453 r. Konstantynopol, Turcy osmańscy nie dokonali takich zniszczeń i profanacji, gwałtów i grabieży jak 350 lat wcześniej zachodni chrześcijanie. I to jest zadra w umysłach i duszach wyznawców wschodniego chrześcijaństwa, która po dziś dzień tkwi niczym drzazga głęboko w ich świadomości. Często już bez konkretnej materializacji i racjonalnego uświadomienia.
Można tę traumę jaką pozostawiły w świadomości prawosławia upadek i splądrowanie Konstantynopola przez zachodnio-europejskich krzyżowców w 1204 roku porównać do efektów - politycznych, społecznych, psychologicznych, medialnych etc. - ataku al-Kaidy na WTC w Nowym Jorku 11.09.2001.
Nasuwają się automatycznie również obrazy z drugiej inwazji na Irak (2003 r.) koalicji państw Zachodu, w której niechlubną rolę odgrywał mój kraj, gdzie obecność żołnierzy międzynarodowej koalicji poważnie przyczyniła się do zniszczenia pozostałości starożytnego Babilonu w Iraku; został on rozjeżdżony ciężkim sprzętem i przekopany rowami dla celów militarnych (jak informował raport UNESCO).
Leżący ok. 90 km na południe od Bagdadu Babilon, znany z wiszących ogrodów - jednego z siedmiu cudów starożytnego świata - w latach 2003-2004 służył wojskom koalicji jako obóz „Babilon”. W 2005 r. specjaliści z British Museum porównali tę lokalizację do zbudowania bazy wojskowej koło piramidy Cheopsa lub megalitów w Stonehenge. Ciężki sprzęt rozjeżdżający święte ścieżki, buldożery ścinające szczyty wzgórz i kopiące rowy na terenie jednego z siedmiu cudów świata - to obraz wyłaniający się z raportu opisującego działania żołnierzy koalicji.
Owa tradycja europocentryczna zawiera się dziś nie w demokracji, wolności, prawach człowieka, osiągnięciach określonego poziomu życia (choć to dziś jak widać pozory i iluzja), które to wartości zachodnia cywilizacja i kultura ma do zaproponowania światu, ale w końcowej sentencji wiersza Cypriana K. Norwida pt. „W Weronie”:
Nad Capulettich i Montekich domem
Spłukane deszczem, poruszone gromem,
łagodne oko błękitu.
Patrzy na gruzy nieprzyjaznych grodów,
Na rozwalone bramy do ogrodów -
I gwiazdę zrzuca ze szczytu;
Cyprysy mówią, że to dla Julietty,
Źe dla Romea - ta łza znad planety
Spada i groby przecieka;
A ludzie mówią, i mówią uczenie,
Że to nie łzy są, ale że kamienie,
I - że nikt na nie nie czeka!
Należy zacząć od siebie
Ucieczkę od historii Europy i jej zapominanych niecnotliwych dziejów postuluje wielu myślicieli i refleksyjnie podchodzących do życia. Bo to kula u nogi uniwersalizmu, praw człowieka, demokracji i wolności (które chce się szerzyć). Ucieczkę w różny sposób. Np. Jean Baudrilard w Rozmowach przed końcem wprost pisze o niej jako metafizycznej ewakuacji, „daleko od jej nostalgicznej kultury i historii. Uciec aż na krańce, gdzie nasza historia byłaby zarazem unieważniona i poddana multiplikacji” . Bo oryginalność i przyszłość są poza Europą.
Gdy francuski filozof pisze o przyczynach upadku Europy, jej degeneracji i starczemu uwiądowi, obarcza tym inteligencję, komentatorów, tzw. mainstream, elitę.
I to drąży wszystkie bez wyjątku kraje należące (lub chcące należeć) do tej kultury. Z jednej strony zapomnienie o swej historii, jej ciemnych i mrocznych zakamarkach, przyczynach światowej biedy i wykluczenia, ludobójstw, eksterminacji, eksploatacji innych kultur i cywilizacji, z których zrodziły się współczesny dobrobyt i (pozorne) bezpieczeństwo Europejczyków, a z drugiej – mentorskie, moralizatorskie, okraszone cywilizacyjną wyższością i neokolonialnym mniemaniem o swej uniwersalności.
Bo ta „elita, przynajmniej w swoim autorskim wizerunku, chce być postrzegana jako ruchliwa i zaczarowana. To zaczarowanie jest delikatne: bije, ale nie uderza - w interesach, w polityce czy w informatyce. Wszędzie widać ten nieznośnie lekki skalpel” (J. Baudrilard, Ameryka).
I to jest też jeden z elementów tej degeneracji: hipokryzja w świetle jednoczesnego pouczania ex cathedra o wartościach. Czeski intelektualista Vaclav Belohradsky, wykładowca Uniwersytetu w Pradze, mówi wprost o erze ubóstwienia własnego głosu (co prawda, parafraza ta odniesiona była do sytuacji istniejącej w Ameryce rządzonej przez Georga Busha jr., ale oddaje ona zasadniczo esencję tego „zasłuchania się w siebie”).
Europa, budująca po 1945 r. swą pozycję z jednej strony na liberalnych i demokratycznych wartościach, a z drugiej na przekonaniu o swojej wyjątkowości, światłości i otwartości (popierając często w historii owe przekonanie siłą militarną), musi więc en bloc odrzucić kulturowo-cywilizacyjny imperializm. Bo ta hegemonia się do tego sprowadza. I należy zacząć stosować się do myśli tak admirowanych guru europejskiej, zachodniej, łacińsko-atlantyckiej cywilizacji: Sokratesa, który prawie 2 500 lat temu zauważył, iż należy zacząć od siebie oraz Immanuela Kanta, który ponad 300 lat temu stwierdził: „postępuj zawsze tak wobec drugiego człowieka, jakbyś chciał być w takiej sytuacji potraktowany”.
Polski głos w tej sprawie też jest ważny, choć oczywiście musi on zabrzmieć jak dzwoneczek z półperyferii czy (dziś) półkolonii (technologicznej, intelektualnej, ideowej etc.). O polskim zachwycie – elitarnym – nad wstąpieniem III RP do Unii Europejskiej, któremu towarzyszyły irracjonalne i idealistyczne (pobrzękujące po dziś dzień w mainstreamie demoliberalnym mrzonki) mówi znany komentator i publicysta Jacek Rakowiecki.
W rozmowie z Grzegorzem Rzeczkowskim potwierdza nie tylko kłamstwa i oszustwa dokonywane permanentnie przez elity rządzące Polską formalnie i niepodzielnie od ponad dwóch dekad, ale dodaje jeszcze własne spostrzeżenie w tej materii: „byliśmy idiotami!”. A dalej: „Kompletnie nie rozumieliśmy kapitalizmu. Naiwnie uważaliśmy, że to jest system, który właściwie gwarantuje wolność, równość, no może z braterstwem ma najmniej wspólnego, ale z tym braterstwem to damy radę, bo sobie dorobimy je na boku. A okazało się, że to guzik prawda, że ten system nie gwarantuje ani wolności, ani równości, że jest to, przynajmniej w wydaniu, z którym już mieliśmy do czynienia, system dla uprzywilejowanych, a nie dla wszystkich. Pewnie, co gorsza, wydawało nam się przez pewien czas, że to my jesteśmy uprzywilejowani. „I to jak najbardziej słusznie!” – myśleliśmy. Bo przecież zasłużyliśmy na to swoimi osiągnięciami, stanowimy bardzo ważny element systemu demokratycznego” (p. Krytyka Polityczna, 5.02.2016).
Demoliberałowie i sekundujący im bałwochwalczo mainstream irracjonalnie, iluminacyjnie, z wrodzonym Polakom chciejstwem sądziły, iż sam ten akt zmienia wszystko. Brak autokrytycyzmu, zadufanie, pewność siebie i megalomania – na co zwraca w rzeczonym wywiadzie Rakowiecki – położyły kamienie milowe pod społeczny przechył sympatii w kierunku autokracji. Zresztą – takie procesy, takie tendencje obserwuje się także od dawna w całej kulturze i polityce Zachodu.
Prostacka ideologia
Powolną degrengoladę demokracji i kultury Zachodu po upadku muru berlińskiego i poczucia się z tej racji absolutnym hegemonem na świecie doskonale definiuje termin demokratologia. Głównie to widać w polityce i stosunkach USA ze światem, ale Europa zmajoryzowana z jednej strony przez kulturę neoliberalną płynącą z Ameryki, a z drugiej strony – pozostająca pod przemożnym wpływem Wuja Sama z racji mikrych zasobów militarnych, powróciła również do praktyk z epoki kolonialnej (Niemcy w byłej Jugosławii, Francja w Libii i Afryce Subsaharyjskiej, a dalej: Syria, Irak czy Afganistan).
Filozof, prof. Adam Karpiński, konstruując pojęcie demokratologii (opisujące również aktualny stosunek popkultury i mediów elektronicznych do kultury w ogóle) zauważa, że „Francis Fukuyama ogłaszając koniec historii, wyraził tylko stanowisko zajmowane przez darwinistów społecznych, które uznaje, iż treści demokracji wypracowane przez społeczeństwo amerykańskie są już ostateczne”.
Społeczeństwo amerykańskie rozpoznało już treści demokracji i wystarczająco je urzeczywistniło. Teraz nastał czas wdrażania demokracji przez inne narody i społeczeństwa. „Dlatego demokratologia stała się prostacką ideologią przybraną w szaty nowoczesności udekorowanej elementami kultury ponowoczesnej” (A. Karpiński, Wschód – Zachód. Płaszczyzny integracji).
Religioznawca prof. Zbigniew Stachowski zauważył, że w świetle ataku na WTC 11.09.2001 weryfikacji i falsyfikacji uległy podstawowe wartości i schematy przypisywane kulturze Zachodu. Nie sposób jest nadal zachowywać się w sposób hegemonistyczny i optymistyczno-pretensjonalny, przy świadomości multikulturowej istoty naszego świata, w zgodzie z podstawowymi prawdami (dotąd głoszonymi właśnie przez prominentnych reprezentantów formacji cywilizacyjno-kulturowej Zachodu) dotyczącymi wolności, demokracji i swobody człowieka do samorealizacji. „Chyba, że w sposób bezwarunkowy uznamy kulturę zachodnią za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór człowieka służący głównie do dominacji nad drugim człowiekiem, której obca jest pokora, tolerancja, wolność i równość - a więc te idee, które tę kulturę wytworzyły - zwłaszcza wówczas, gdy wartości te i wzory zechciano by urzeczywistniać w innych realiach kulturowych, lecz bez naszej akceptacji” (Z. Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze). Nie wyciągnięto jednak z tego dramatycznego faktu – zburzenia wież WTC – żadnych sensownych wniosków. Zadziałano w stylu „polityki kanonierek”. Bo tym jest tzw. wojna z terroryzmem.
Niczym Talmud
System demokratyczny stał się więc talmudycznie traktowaną wartością samą w sobie, bez możliwości ewolucji i zmieniających go procesów społecznych zależnych od czasu, przestrzeni, warunków lokalnych, kultury czy cywilizacyjnych doświadczeń poszczególnych wspólnot. Jego technokratyzacja i neoliberalizacja pogłębiają jedynie ten uwiąd i degenerację. Zwłaszcza, jeśli chodzi o pozaeuroatlantyckie spojrzenia i doświadczenia kultur, ludów, państw kolonizowanych i eksterminowanych. A wraz z wycofywaniem się europejskich zbiorowości, społeczeństw „do swego wnętrza”, wraz z zamykaniem się w sobie, wraz z przekonaniem, iż to co stworzyliśmy i tworzymy jest wzorem - następuje intelektualna degeneracja, rośnie oportunizm, nihilizm i cynizm. Stabilizacja – nie jako niechęć do chaosu co jest stanem naturalnym – staje się „dojutrkowością”, trwaniem, odcinaniem kuponów od dotychczasowego dorobku i bogactwa. I patrzeniem z wyższością na tych którym się nie powiodło, którym się nie wiedzie.
Siła kapitału
W wyniku eksplozji neokonserwatyzmu i neoliberalizmu, wzmaganych leseferyzmem ekonomicznym warstw, którym się powiodło lepiej niż innym członkom społeczeństw Zachodu oraz indywidualizmem, będącym hybrydą powszechnej potrzeby wolności, odżywać począł stary wiktoriański podział (odzwierciedlający stratyfikację społeczno-mentalną) na godnych szacunku pracowników, posiadaczy kapitału, przedsiębiorców i niegodnych szacunku biedaków, którym się nie poszczęściło tylko z ich winy. Ten kolonialny obraz społeczeństwa powrócił do polityki wewnętrznej krajów Zachodu jak i międzynarodowej. To żałosna sytuacja, w jakiej znalazły się miliardy ludzi po tylu tłustych, wspaniałych (wydawałoby się) latach światowego boomu.
System, który stoi za kulturą Zachodu i jej wartościami niesionymi w dzisiejszy świat to neoliberalny kapitalizm. A rynek będący podstawą tego systemu ma to do siebie, że aby żył i miał sens musi kolonizować, eksploatować, wyzyskiwać, podbijać. Bo zysk, naczelny kanon wszelkiej przedsiębiorczości i rynku, tak mu nakazuje. Kapitał kolonizuje także umysły. Zwłaszcza mające mu służyć i pomnażać jego zasoby.
„Służba kapitałowi polega na jednoznacznie określonym działaniu. Jego właściciel musi postępować tak, jak sobie życzy kapitał. Innego wyjścia nie ma. Kapitał wymaga oszczędzania – właściciel jest więc człowiekiem oszczędnym; wymaga zabójstwa – ktoś jest zabijany itd. Kapitał decyduje o postępowaniu ludzi rzekomo nim władających; jest recenzentem tekstów naukowych, literackich i prasowych; jest krytykiem dzieł sztuki, spektakli teatralnych oraz wystaw artystycznych; kapitał przez swych funkcjonariuszy religijnych głosi kazania z ambon, reformuje istniejące i tworzy nowe doktryny; jest wreszcie promotorem mężów stanu – polityków, którzy udają, że są wolni w swoim zbawczym dziele. Chcąc ów mit zrozumieć, chcąc wyzwolić się z tej kultury, trzeba wcześniej przezwyciężyć stan produkcji, który ją produkuje” (A. Karpiński, Filozofia podmiotowości. Problemy i metody).
I znów wypada się odwołać do Immanuela Kanta, tak szanowanego w dorobku myśli zachodnioeuropejskiej filozofa, wielokrotnie przywoływanego podczas różnych konwentykli, zebrań czy naukowych konferencji. Choć ta werbalność nie ma nic wspólnego z refleksją i przykładem, jaki niosą słowa królewieckiego myśliciela: „Nikt nie może mnie zmusić, abym był szczęśliwym na jego sposób”. Czy można szerzyć demokrację zbrojnymi siłami? Czy można inkulturować wolności i swobody obywatelskie w sferę obyczajów, przyzwyczajeń, praktyki politycznej takich zbiorowości, których doświadczenia, kultura, historia nie za bardzo przystają do dziejów Zachodu, które owe wartości i zasady ukształtowały? Czy możemy na siłę je uszczęśliwiać?
Wyspa dla świata
Mahendra Yadav z indyjskiego Instytutu Demokracji Porównawczej, występując podczas Forum na Rzecz Demokracji w Warszawie (czerwiec 2000) miał wypowiedzieć niezwykle istotną, podobną do cytowanego Singapurczyka Muhbubaniego sentencję: „Przyszłość nie może być jednokierunkową ulicą. Nie można się zgodzić na to, żebyśmy przyjęli dokument, który napisaliście w Nowym Jorku. W nowojorskiej optyce, wyrażając nowojorskie wartości. My też mamy coś do dodania”. To jest właśnie manifest multikulturalizmu, pluralizmu i wielowektorowości świata XXI wieku. W nim się zawiera wielobiegunowa przyszłość naszej planety, równoznaczna z więdnięciem hegemonii Zachodu.
Jeszcze na przełomie I i II dekady XXI wieku proponowanie nieśmiało przez przedstawiciela Azji takich rozwiązań, jakie podał Mahendra Yadav w Warszawie były do dyskutowania. Współcześnie, w obliczu katastrofy klimatycznej, pandemii SARS-COVID-19 i następnych, spodziewanego krachu światowych finansów, narastających wojen handlowych i rosnącego napięcia w różnych częściach świata owocującego lokalnymi, lecz coraz groźniejszymi konfliktami i wojnami, wzrostem agresji i nienawiści globalno-internacjonalistyczne spojrzenie na nasz świat to rudyment naszego gatunkowego przetrwania.
Z racji swych doświadczeń kulturowo-cywilizacyjnych, ogromu i ludnościowego potencjału, Azja jawi się jako opoka i przystań o wiele bardziej bezpieczna niźli konkwistadorsko-krucjatowy sojusz łacińsko-atlantycki (euro-atlantyzm jest nie do końca słusznym pojęciem gdyż wiele krajów europejskich było przedmiotem ekspansji NATO, który jest synonimem jego ofensywności i prób narzucania wartości kojarzonych z Zachodem innym kulturom, krajom czy regionom). Więc – raczej (czy tylko) Eurazja.
Na koniec należy przytoczyć sentencję brytyjskiego twórcy geopolityki – Halforda Johna Mackindera (1861-1947) - która niesie sobą esencję oraz istotę przedstawionego tu problemu: „kto panuje we wschodniej Europie - panuje nad sercem Eurazji. Kto panuje nad sercem Eurazji - ten panuje nad wyspą światową - kto panuje nad wyspą światową ten panuje nad światem".
Radosław Czarnecki
* - Och, Wschód to Wschód i Zachód to Zachód i nigdy się nie spotkają.