Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1206
Ochrona wolności tak przed zewnętrznymi wrogami, jak i przed współobywatelami jest jedyną funkcją państwa. Chodzi o zachowanie spokoju i porządku publicznego, zmuszenie do poszanowania prywatnych umów i popieranie wolnego rynku.
Milton Friedman
Korporacje stanowią punkt wyjścia dla tego, co zwiemy korporatokracją. Naczelną dewizą tych ponadnarodowych koncernów jest totalna pogoń za zyskiem. Cechuje je potęga – zwłaszcza finansowa, co sprawia, że instytucje te bywają mocniejsze niż rządy wielu państw; swoista psychopatia wynikająca z maksymalizacji zysku, ucieczka od odpowiedzialności oraz tzw. trilateralizm (czyli otwarta współpraca między największymi światowymi korporacjami mająca na celu kontrolę i zarządzanie krajowymi gospodarkami na skalę światową). Etymologicznie określenie korporacja pochodzi z łaciny – corporatio – i oznacza związek, połączenie, asocjację.
Na przełomie lat 40-tych i 50-tych XX w. rozpoczęły się procesy przekształcania korporacji narodowych (a z nimi i systemu kapitalistycznego w USA) w mega globalne organizmy. Miało na to wpływ wiele czynników: m.in. upadek Pax Britanica, początki dekolonizacji oraz powstanie dwubiegunowego świata, w którym ZSRR i USA prezentowały odrębne i konkurencyjne modele rozwoju człowieka.
Zniszczona, osłabiona wojną Europa Zachodnia straciła swoją dotychczasową pozycję na rzecz USA, co na pewien czas zmieniło i wzmocniło kapitalizm. Przejawem nowych trendów był plan Marshalla (European Recovery Program), który z jednej strony pomógł w odbudowie Starego Kontynentu, ale z drugiej stał się źródłem hegemonii amerykańskich koncernów oraz dominacji USA w świecie zachodnim. To jest też fundament dzisiejszych transnarodowych mega korporacji z siedzibą za oceanem.
Tę twarz kapitalizmu odmieniła konkurencja, jaką był dla niego do połowy lat 70-tych tzw. realny socjalizm, ale i wspomnienia wielkiego kryzysu oraz wojny. Stępiły one jego antypracownicze, antyludzkie, egoistyczne i wyłącznie prozyskowne oblicze. Transnarodowe mega koncerny też musiały to brać pod uwagę, licząc się z dominacją rządu USA.
Kolaps Związku Radzieckiego, upadek alternatywy dla żarłocznego kapitału i związanego z nim rynku, razem z triumfem poglądów Friedricha von Hayeka (neoliberalna szkoła ekonomiczna) spowodowały, że na placu pozostał jeden hegemon – USA, przyznający sobie z racji siły militarnej i potencjału ekonomicznego prawo decydowania o całym świecie. Również w kwestiach etycznych, moralnych, politycznych etc. Towarzyszyła temu narracja wyższości kapitalizmu nad socjalizmem.
Ale nawet taki zdeklarowany antykomunista, krytyk marksizmu i przeciwnik obozu realnego socjalizmu jak Jan Paweł II po 1989 roku przestrzegał przed bezkrytycznym i pełnym pychy celebrowaniem tego sukcesu. „Kryzys marksizmu nie oznacza uwolnienia świata od sytuacji niesprawiedliwości i ucisku (….) Jeśli przez zwycięski dziś kapitalizm rozumie się system, w którym wolność gospodarcza nie jest ujęta w ramy sytemu prawnego, wprzęgającego ją w służbę integralnej wolności ludzkiej i traktującego jako szczególny wymiar tejże wolności, która ma przede wszystkim charakter etyczny i religijny, to wówczas odpowiedź jest zdecydowanie przecząca” (encyklika Centesimus annus, 1991).
Pozostały pytania
To, że w starciu dwóch koncepcji „rynek” zwyciężył „kolektyw” nie oznacza, że ów rynek jest doskonałym, pożądanym przez miliardy ludzi na świecie rozwiązaniem systemowym. Świetnie to ujmuje wypowiedź Octavia Paza podczas wręczania mu literackiej Nagrody Nobla (1990), odnosząca się do kolapsu bloku radzieckiego: „Upadły złe odpowiedzi, pozostały dobre pytania”.
Jedność jest jednak zawsze fałszywym mitem. Tak naprawdę to żądanie, aby wszyscy byli tacy sami, podporządkowani hegemonowi, podlegli jego wpływom i władzy. A zwłaszcza, żeby paśli sprzyjający mu kapitał. Bo czym jest full spectrum dominance, jak Amerykanie z dumą nazywają swoją hegemonię w świecie, zwłaszcza w przestrzeni masowej informacji i kultury (amerykanizacja zastąpiła westernizację z epoki kolonializmu europejskiego)?
Jak stwierdził Roberto Quaglia, włoski filozof i pisarz, to „Hollywood jest najwspanialszą propagandą w dziejach świata. Przekazuje on do miliardów mózgów na całym świecie własne kanony rozumienia rzeczywistości, które zawierają – choć nie tylko – sposoby myślenia, zachowania, ubierania się, jedzenia i picia, aż do tego jak wyrażać swój sprzeciw”. Podobnie, choć w innych sferach, czynią to: McDonald’s Corp., Tommy Hilfinger Corp., Uber Technologies Inc., Disney ABC Television Group, CNN News Network, Harley-Davidson Inc. etc. A przecież „totalizm, niezależnie od barw, jakie może przybrać, pojawia się wtedy, gdy zaczynamy wierzyć, że wszytko jest możliwe za naszego życia, tu i teraz” (Chantal Delsol, Esej o człowieku późnej nowoczesności).
Na tę sytuację nakłada się jeszcze niesłychanie szybko postępująca rewolucja technologiczna, jaka zachodzi w świecie od ok. 40 lat. Chodzi o kwestie związane z informatyką, miniaturyzacją, sposobem przekazywania informacji, interpersonalną komunikacją, globalizacją mediów itd. Dziś to są także problemy z wirtualną przestrzenią, biotechnologią, robotyzacją produkcji i stojącą za progiem sztuczną inteligencją.
Upadek socjosfery
Upadek realnego socjalizmu (czy jak niektórzy twierdzą – systemu komunistycznego, choć jest to termin błędny i obarczony politycznymi konotacjami) wiąże się z załamaniem w skali globalnej (głównie w krajach Zachodu i byłego bloku radzieckiego) tzw. socjosfery, czyli zabezpieczeń, udogodnień, praw pracowniczych i związanym z tym poczuciem poprawy jakości życia. Socjosfery zbudowanej podczas istnienia dwóch konkurencyjnych bloków nie tylko militarnych, ale przede wszystkim społeczno-politycznych (chaos i nieprzewidywalność rynku kontra planowa gospodarka z naciskiem na zabezpieczanie potrzeb socjalnych ludzi pracy najemnej).
Niczym nie ograniczany i nie związany konkurencją ideologiczno-systemową megakapitał mógł powrócić do sytuacji sprzed I wojny światowej, gdy niepodzielnie panował na Ziemi wiejąc (niczym Św. Duch Augustyna Aureliusza) „kędy chce”. Wzmocniły dodatkowo silnie ten trend: zwycięski i dogmatycznie wdrażany na całym świecie neoliberalizm - traktujący człowieka jako element rynku i zysku, prezentowany medialnie jako clou rozwoju całej ludzkości oraz powolny zanik prerogatyw i roli państwa w organizowaniu życia społecznego, produkcji, kultury etc.
Okres 10 lat od upadku muru berlińskiego do 11.09.2001 (atak terrorystyczny na WTC w Nowym Jorku) był szczytem sukcesu Zachodu (zarządzanego z Waszyngtonu), a zarazem początkiem ostrej fazy kryzysu systemu. Zwycięskim neoliberalnym dogmatykom wydawać się mogło - jak Fukuyamie - iż sen o ostatecznym sukcesie demoliberalnego i silnie rynkowego systemu jest ostateczny i absolutny. Różowe okulary i brak sceptycyzmu w tej warstwie były i są porażające.
Demokracja liberalna w wąskim, łacińsko-atlantyckim stylu i wymiarze, jest szklanym sufitem tej mentalności. To taka demokracja liberalna, która kojarzy się milionom z wykluczeniem ekonomicznym, niepewnością, chaosem, przypadkowością, ale i z otwartością na różnice kulturowo-obyczajowe. Trzymająca z korporacjami, ale zamykająca oczy na postępującą pauperyzację ludzi pracy najemnej. To głównie młodzi, ofensywni i preferujący agresywny sukces indywidualny przedstawiciele tzw. klasy średniej - w tym też zwodzeni medialnym szczebiotem o wędce, „braniu spraw w swoje ręce”, mnóstwie szans - tworzyć mieli (i w jakiejś mierze tworzą) tę nową elitę.
Przed nami - wieki ciemne
Okres powolnego schyłku hegemonii Zachodu, trwającej od 250-300 lat (a de facto od 1492 roku, czyli odkrycia Ameryki przez Kolumba), zmierza ku nieuchronnemu końcowi. Powoli wyłania się nowa jakość, nowy system, nowa struktura populacji. Z całym bagażem zależności, funkcjonowania, wewnętrzny relacji itd.
Wielu myślicieli i naukowców, komentatorów i znawców tematyki, przewiduje (per analogiam ze schyłkiem i upadkiem Imperium Romanum) okres tzw. wieków ciemnych, do chwili kiedy nie wyłoni się całkiem nowa jakość i związany z nią porządek. Te wątki pojawiają się u L. Thurowa, Z. Baumana czy A. Fursowa.
Początek „wieków ciemnych”, jakich doświadczył w I tysiącleciu Zachód Europy to nie jest rok 476, czyli abdykacja ostatniego zachodnio-rzymskiego cesarza Romulusa Augustulusa, ale 550 r. n.e., kiedy przestaje działać ostatni akwedukt rzymski (upadek rzymskiej technosfery).
Dziś za taki symboliczny akt jak rok 476 w stolicy Imperium, kiedy schodzi ze sceny ostatni cesarz Augustus Romulus, można przyjąć walące się nowojorskie wieże. Dla mnie jednak bardziej znaczącym dla funkcjonowania powojennego ładu i zdobyczy zachodnich Europejczyków jest wspomniana abdykacja socjosfery wobec ataków kapitału i porządków korporacyjnych, upadek powszechnej edukacji, a z nią – zdolności do racjonalnego i krytycznego myślenia.
Takie czasy można określać jako dramatyczne intermedium w systemach, kiedy załamaniu ulegają technosfera, sfera socjalna i sfera kultury. Charakteryzuje je brutalizacja, upadek więzi socjalno-społecznych, regres w prawie i wartościach spajających wspólnoty. Świat - do tej pory uporządkowany - ulega fragmentacji, tak w sferach indywidualnych jak i grupowych. Górę biorą emocje, afekty, namiętności, fobie, uprzedzenia, dawne urazy.
Te procesy przebiegają wolno, często niezauważalnie w życiu jednostki, a przy ograniczonych zdolnościach do krytycznej analizy rzeczywistości (wskutek upadku edukacji, zwłaszcza humanistycznego wykształcenia) niewielu zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji.
Znajdziemy się zatem ponownie w sytuacji jak u schyłku Imperium Romanum, kiedy następowało powolne spadanie. W „wiekach ciemnych”, jakie nastały po wspomnianym 550 roku n.e. technologie i umiejętności wytwórcze ludzi nie zniknęły. Przyczyną regresu była dezorganizacja struktury państwa (w zasadzie zachodniej części Cesarstwa, gdyż Bizancjum kontynuowała tradycje rzymskie przez kolejne 1000 lat, choć z bardzo zmiennym skutkiem) i dezintegracja społeczna.
Zachodni Europejczycy, pogrążając się na stulecia w „wiekach ciemnych”, utracili zdolności organizacyjne, a spadek jakości życia zmusił ich do zabezpieczenia wpierw podstawowych potrzeb egzystencjalnych: wyżywienia, domu, odzienia, wychowania dzieci itd. „Nawet najpotężniejsi feudalni magnaci żyli na poziomie znacznie ustępującym poziomowi życia przeciętnych obywateli Rzymu”- pisze Lester Thurow w Przyszłości kapitalizmu. Powszechne rozbójnictwo na drogach, chaos, kompletny brak bezpieczeństwa i towarzysząca im przemoc skutecznie pogłębiały ten stan rzeczy. Analogie z dzisiejszą sytuacją są nader klarowne. Thurow, pokazując powolny, rozciągnięty na wieki, schyłek potęgi Rzymu, porównuje tamte procesy do trawiących dzisiaj zachodni świat.
Ciekawy jest głos w tej materii „papieża lewicy europejskiej”– Jürgena Habermasa: stawiając pytanie o racjonalność działania na dzisiejszej scenie politycznej, przywołuje on proces tworzenia wspólnot narodowych. W XVIII i XIX w wyniku tych zmian wspólnotowość wykroczyła poza granice wsi, miasteczka, regionu. Horyzont zainteresowań ludzi, a wraz z nim ludzkie poznanie wyraźnie się poszerzyły.
W tym kontekście Habermas przywołuje rolę elit, edukacji i powszechnej oświaty, (jaką te elity ordynowały ludowi), admiracji dla nauki i postępu. Dziś nad światem „dominują pozostające poza zasięgiem władzy politycznej imperatywy funkcjonalne ogólnoświatowego kapitalizmu, którego siłą napędową są nieregulowane rynki finansowe” (Die Zeit, lipiec 2018).
Jednak „papież lewicy europejskiej” poza tę jasną i znaną już powszechnie tezę nie wychodzi we wspomnianym eseju. Bo aby okiełznać demona neoliberalizmu i uwolnić się od wszystkich z nim związanych przypadłości, trzeba zanegować cały system supremacji rynku nad pracobiorcą, kapitału nad humanizmem, zysku nad człowiekiem.
Imperium ponowoczesne
Głos Habermasa jest w zasadzie potwierdzeniem tworzenia się nowej globalnej elity, owej korporatokracji, będącej siłą ponadnarodową, ponadwspólnotową, ponad dotychczasowymi podziałami klasowymi, rasowymi, językowymi i religijnymi. To jest nowa klasa panów, kasta braminów i wajśjów (w jednym), rasa „soft Űbermenschów”. I podział jest podobny do wczesnośredniowiecznego: z jednej strony wąska, schrystianizowana łacińska elita feudalna i niewielka część ludowych mas jej bliskich, a z drugiej - na wpół pogański, na wpół chrześcijański, zdany na wichry historii, tkwiący w upadku i ciemnocie (w stosunku do poziomu rzymskiej technosfery i kulturowych osiągnięć Imperium Romanum) tzw. lud.
Transnarodowe korporacje tworzą nie tylko nowe imperium, ale jego nowy typ - imperium ponowoczesne, jak USA nazywa Colas oraz Hard z Negrim. Według nich, Stany Zjednoczone ewoluują ku globalnej strukturze, której podstawą nie jest naród, lecz ponadnarodowe mega korporacje (przeważnie amerykańskiego chowu).
Jest to system, w którym władza jest sprawowana za pośrednictwem państw skupionych wokół Waszyngtonu, powiązanych z nim kulturowo, politycznie, ekonomicznie. Jego centrum pracuje nad politycznymi koneksjami dla wspomnianych mega korporacji i namaszczenia państwowych elit, swoiście korumpowanych i absorbowanych dla potrzeb transnarodowej korporatokracji (a de facto – jest to budowa nowej, imperialnej elity).
Hegemon władzę sprawuje poprzez swoje dwa centra – Waszyngton z Białym Domem oraz agendami rządu USA i Nowy Jork – którego symbolem były wieże WTC. Dziś z tej symboliki „miękkiej” dominacji pozostała Wall Street. Nowy Jork dla przyszłej, zhomogenizowanej kultury światowej jest swoistym centralnym laboratorium.
W jednym z wywiadów Henry Kissinger (początek lat 90. XX wieku) zaznaczył jak zawsze cynicznie, ale i realistycznie, że globalizacja to proces mający zabezpieczyć interesy amerykańskie – militarne, polityczne jak i gospodarcze. Interesy korporatokracji, składającej się wtedy głównie z mieszkańców USA.
Jednak trzeba zwrócić uwagę po raz kolejny na rosnące znaczenie korporatokracji, która w swych imperialnych i władczych zapędach wykracza już poza narodowe i państwowe, (czyli etnicznie i terytorialne) rozumienie Imperium. Imperium amerykańskie już od lat 50-60. XX wieku mimo dwubiegunowego i ideologicznie podzielonego świata decydowało się na instalację w państwach konkurencyjnego bloku (radzieckiego) skorumpowanych politycznie, wojskowo i ekonomicznie elit.
To uzależnienie postępowało poprzez stypendia, granty, fundacje, studia na uczelniach amerykańskich (w placówkach związanych z promocją American Way of Life) itd. Tu widać, iż ów podział był formalny, a uzasadnienia ideologiczne były tylko woalką, pod którą panowała amerykańska dążność do unilateralizmu.
Ameryka „może sprawować rządy tylko za pośrednictwem innych państw lecz największym dla niej zagrożeniem jest to, że państwa wokół niej orbitujące stracą legitymizację właśnie za sprawą swego związku z imperium” (L.Panitch/S.Gindin, Global Capitalism and American Empire).
Ciekawą tezę stawia Alejandro Colas (Imperium). Imperium po-nowoczesne to tylko władza imperialna, nie imperialistyczna, a fenomenalna siła wojskowa USA jest w tym wypadku tylko impulsem do sprawowania władzy i czerpania korzyści przez własny – transnarodowy już – megakapitał. To coś na kształt tego, co Rafał Woś (Dziecięca choroba liberalizmu) nazwał nomenklaturą gospodarczą, sprzężoną z władzą polityczną. Sytuacja, jaka miała miejsce w Polsce Ludowej, czyli scalenie władzy politycznej i gospodarczej (PZPR i menedżment) z jednoczesną izolacją od tzw. ludu. Tak pojęta imperialność i transnarodowość korporatokracji jest więc formą nomenklatury.
Radosław S. Czarnecki
Jest to druga część eseju pt. „Korporatokracja”. Pierwszą zamieściliśmy w numerze 5/19 SN.
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 578
Wiadomo powszechnie jest kim był i za kogo uważano intelektualistę. Świat ich potrzebował choćby z tego względu, żeby byli współczesnymi mu Kasandrami. Aby mówili prawdy niepopularne, przykre, nie idące z tzw. prądem. Często absolutnie przeciwstawne modom, nawykom, przyzwyczajeniom, a przede wszystkim rutynie w interpretacji zjawisk dziejącego się świata.
Ci epigoni opacznie widzianej rzeczywistości (z punktu widzenia mainstreamu i idącej za nim „gawiedzi”), burzący dobre samopoczucie i pozorną jednomyślność, byli jeszcze do niedawna tolerowani niczym światło dalekich galaktyk we Wszechświecie, dostrzeganych z Ziemi jedynie przez dokładne teleskopy.
Od czasu do czasu te odlegle rozbłyski ich myśli – po latach czy nawet wiekach – docierały jednak do świadomości ziemskiej, tworząc nową jakość. I tym samym, powodując postęp myśli ludzkiej.
Czy możliwy jest prawicowy intelektualista?
Dario Fo
Katastrofa tego świata i tak jest nieunikniona.
Friedrich Dürrenmatt
Ich przesłanie zawsze niosło sobą rudymentarny egzystencjalnie dylemat: po co żyć? Stawianie pytań tak zakreślających zasadnicze problemy naszej egzystencji, formowanie tak zarysowanych zagadnień pozwala nie tylko wytyczać inne niźli komercyjne, utylitarne i „przyziemne” (ważne, acz nie najważniejsze i jedyne) cele. To droga ku temu jak twórczo egzystować w tym świecie, który w jakimś sensie każdy z nas kształtuje. Nawet nie zdając sobie najczęściej z tego sprawy. Tak postawione pytanie o sens bytu ma zachęcać, pobudzać do zastanowienia nad sobą, do aktywności, nie do bierności i trwania.
Ale w dzisiejszej cywilizacji o zmianę rzeczywistości już nie chodzi. Ten świat w jakim bytujemy – nawet jeśli jest on nam wrogi, nie akceptujemy go, jest toksyczny dla człowieczeństwa i humanizmu – jest po prostu jak nam wmówiono tym jednym i skończonym. Najlepszym ze światów. To jest materializacja i przekonanie, że historia się skończyła (mimo pokraczności niesionej tym przesłaniem), a system tym samym i wynikające stąd warunki, relacje, struktury itd. są niezmienne, gdyż osiągnęliśmy pułap rozwoju. I będziemy na zawsze weseli, szczęśliwi, beztroscy. Jak tylko się tym trendom poddamy.
I dlatego tak często współcześnie pada pytanie – jak żyć? A w nim chodzi o dostosowanie, o konformistyczne przetrwanie i wyzbycie się nadziei, marzeń, nawet myśli o czymś innym. Nie wiadomo czy lepszym, ale innym. Bo samo takie zastanowienie jest groźne. Podważa fundamenty systemu i tworzy iluzje inności. Nastawienie na ruch myśli – a za nim zawsze idzie zmiana rzeczywistości, bo to napędza postęp i rozwój – zostało wykastrowane. Ujęto go w określone ramy i wszelki nonkonformizm systemowy jest uznawany za herezję, groźne odstępstwo, niebezpieczne zagrożenie. Bo burzy – nawet teoretycznie – cmentarny spokój, pozorny dobrobyt, wizerunek świata, który ma się wiecznie bawić, śmiać, balować. I nie myśleć o przyszłości. Bo system jest cool, super (pomimo niedostatków), zaś każda utopia jako coś zdrożnego, niebezpiecznego, zagrażającego panowaniu jakichś niewidzialnych bóstw systemu i rzeczywistości - niepożądana.
Upadek myślenia
Postawienie w centrum uwagi dylematu jak żyć, jako zasadniczego egzystencjalnego zagadnienia dzisiejszego człowieka, to droga otwierająca przestrzeń publiczną dla różnego rodzaju szamaństwa, podejrzanego doradztwa, czyli irracjonalizacji życia. Oferenci takich usług, którzy odpowiedzą twierdząco na owe pytanie – różnej maści Kaszpirowscy, wróżki, stawiacze horoskopów przepowiadający przyszłość, wizjonerzy i jasnowidze etc. - żerują na naiwności zagubionych i bezradnych ludzi, często błędnie określających swą sytuację życiową. Wszechwładnie i bezapelacyjnie królujący we wszystkich obszarach RYNEK sam tworzy dobra i usługi, które przez odpowiednio medialnie prowadzoną manipulację sprzedaje jako coś niezbędnego, coś co pozwoli jednostce dać odpowiedź (i tym samym poczuć się „byczo”), właśnie jak żyć, by być szczęśliwym i akceptowanym społecznie. Wszystko – jak w znakomitym filmie Andrzeja Wajdy (z roku 1968) – jest przecież na sprzedaż. Trzeba tylko stworzyć płaszczyznę zainteresowań i potrzeb.
„Źródłem wszystkich naszych problemów jest upadek myślenia. W gruncie rzeczy o to właśnie chodzi. Myślenia, które traktowało samo siebie nieprawdopodobnie poważnie. Skupić się, przeczytać cztery kolumny czegoś istotnego bez żarcików, przerywników, czegoś co nie zostało umajone atrakcyjnymi zdjęciami, filmikiem – to dziś wyczyn jak wyprawa na Marsa” - mówił w wywiadzie (Gazeta Wyborcza z dn. 08-09.02.2014) Marcin Król. Przyznał pośrednio w nim ze smutkiem, iż sam brał udział w demolowaniu i tak infantylnej organizacji nadwiślańskiej przestrzeni publicznej. Choć ten proces był i jest nadal immanentny całej euroatlantyckiej kulturze.
Świat obrazkowy zdeprecjonował ową indywidualność myślenia. A tym samym jego kreatywność. Sceptycyzm i krytycyzm są bowiem podstawową funkcją myślenia twórczego. Obrazy dane i na dodatek powtarzane setki, tysiące razy w różnych okolicznościach i sytuacjach - media elektroniczne są wszechogarniające i funkcjonujące totalnie, tak właśnie oddziałują na ludzką świadomość i podświadomość – spowodowały, iż mentalność społeczeństwa sprowadzono do kliszy, że „każdy nowy poranek ma być bardziej słoneczny i bogatszy w bardziej miłe niespodzianki od minionego” (Zygmunt Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Ciemnych chmur kryzysu i powszechnego kolapsu gromadzących się nad horyzontem od przynajmniej 10 lat skutecznie nie dostrzegano. I wmawiano powszechnie, iż o tym mówią wyłącznie malkontenci.
Gdy coś jest raz na zawsze i a priori dane, to po co myśleć, zastanawiać się, głowić. Po co poszukiwać i mieć – o ich mnożeniu trzeba zapomnieć – wątpliwości. Proces takiego formatowania przez system i rzeczywistość dzisiejszego człowieka doskonale prezentują w tak różnych pozycjach np. Shoshana Zuboff (Kapitalizm inwigilacji) czy Neil Postman (Zabawić się na śmierć).
Strzępy Oświecenia
Ale ubogością percepcji byłoby obarczanie postępu technicznego tak postępującymi procesami degradacji człowieczeństwa i myślenia. On jest – że tak powiem – ślepy. Używać go można w różnych przestrzeniach, z różnym skutkiem. Wiara w postęp i rozwój ludzkości w wyniku procesów społecznych, kulturowych, na bazie idei postępowych w cywilizacji zachodniej, (gdzie tkwi geneza wszelkich wartości Oświecenia) się załamała. A to wiara w postęp i rozwój były zawsze immanentne oświeceniowym walorom. I one działały jako siły odczarowujące świat, rzeczywistość, przestrzenie działalności i myślenia człowieka.
Te wszystkie elementy, niosące sobą desakralizację, znaleźć można już w Renesansie lecz dopiero Oświecenie wkraczając na scenę historii je skonkretyzowało i opisało. Tymi elementami są m.in. wolność jednostki, godność osoby, humanizm, swoboda wypowiedzi, niekrępowanie myślenia (przede wszystkim krytycyzm wobec tzw. autorytetów i powszechnej, narzucanej przez elity i mainstream tzw. poprawności politycznej) itd.
Ów zachodnio-europejski model życia konstytuować poczęły specyficzne składniki - demokracja w systemie państwa prawa, kapitalizm jako fundament rozwoju społeczno-kulturowego i autonomia gospodarki – „wyrastające ze wspólnego korzenia, jaką jest specyficzna idea wolności, która wykształciła się w dobie Oświecenia”. Postępuje ona razem z procesami desakralizacji świata „urzeczywistniając się w toku poznania naukowego” i coraz bardziej racjonalnego patrzenia na rzeczywistość. Zostaje w wyniku tych zjawisk napełniona „politeizmem wartości” (Dominika Motak, Nowoczesność i fundamentalizm).
W przestrzeni publicznej tak skonstruowanej, tytułowi intelektualiści pełnić poczęli rolę nie tyle demiurgów co interpretatorów i podpowiadaczy, często celem wydobycia z kłębiącej się politeistycznej masy idei, sądów i tez tych, które są niepopularne, nonkonformistyczne, często wywrotowe. Tych, co denerwują, może i obrażają, ale zmuszają jednocześnie do zastanowienia, do chwili refleksji, do próby odpowiedzi na dylemat czy rzeczywistość na prawdę jest taka „cool”, „trendy” i najlepsza z najlepszych.
Kultura konsumentów
Ale coś się kilka dekad temu zacięło. Nadeszła postmoderna, a po niej neoliberalizm. Z Oświecenia i jego uniwersalnych kanonów zostały jedynie strzępy, a samo pojecie – piękną i wzniosłą fasadą, za którą jednak jawi się pustynia, nicość, ocean bezmiaru hipokryzji i fałszu. Tym to trudniejsze do akceptacji, gdyż dot. to rudymentów humanizmu, uniwersalnych wartości esencjonalnie proczłowieczych. Pisałem o tym w Sprawach Nauki kilkakrotnie*, pokazując mechanizmy tych trendów i procesów.
I stało się tak jak zauważa Slavoy Żiżek, iż najlepszym sposobem, aby uchwycić sedno współczesnej epoki jest skupienie się nie na jawnych celach społecznych i ideologicznej budowli, nie na uniwersalnych ideach i na istocie człowieczeństwa, „ale na nawiedzających ją nieuznawanych oficjalnie duchach. Błąkają się one po tajemniczym obszarze bytów nieistniejących, które jednak utrzymują się i nadal wywierają swój wpływ” (Slavoy Żiżek, Kruchy absolut). Bo mętność i dymy zaciemniające horyzont myśli, unieruchamiające racjonalne, krytyczne spojrzenie na otaczający świat pozwalają owym bytom i siłom – znanym: najogólniej określanych jako kapitał – sprawować władzę (nie tylko jak to miało do tej pory miejsce) nad doczesną rzeczywistością naszego gatunku, lecz rozpocząć panowanie nad naszymi myślami, świadomością, reakcjami wypływającymi z podświadomości.
Taki paradygmat kultury – zwanej celnie kulturą powszechnej gratyfikacji i natychmiastowego dostępu (Zygmunt Bauman, Ponowoczesność jako źródło cierpień oraz Życie na przemiał) - prowadzi do patrzenia na rzeczywistość jako formy poszatkowanej, gigantycznej szafy pełnej absolutnie niekompatybilnych ze sobą szuflad i skrytek, które przechadzający się po niej człowiek - intelektualny skrzat, przypadkowo (z tytułu jakiejś chwilowej zachcianki, czy wezbranej namiętności) otwiera, wyciąga, zagląda do niej.
Taka rzeczywistość tworzy kulturę „zgodną z charakterem społeczeństwa konsumentów, składającą się z ofert, a nie z norm (….) żyjących uwodzeniem, a nie normatywną regulacją, reklamą, a nie dyscyplinowaniem, wytwarzaniem nowych potrzeb, pragnień zachcianek i kaprysów, a nie wywieraniem przymusu” (Zygmunt Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności). Wszyscy są szczęśliwi, zadowoleni, uśmiechnięci, pełni zapału do otwierania kolejnych szuflad i zaglądania za następne drzwiczki tej megaszafy. Mają wierzyć, że są „happy”, że jest powszechnie „cool” i aby tak było zawsze, muszą być „trendy”. Królować ma absolutna wolność. Wolność także od krytycznego i zdystansowanego myślenia.
W korespondencji pomiędzy Aldousem Huxleyem a George’em Orwellem (list z października 1949 r.) autor Nowego wspaniałego świata po lekturze Roku 1984 pisze: „Filozofią rządzącej mniejszości w >1984< jest sadyzm, który został doprowadzony do swojego logicznego zakończenia, wykraczając poza seks i odrzucając go. Jednakże wątpliwym wydaje się, by polityka trzymania pod kamaszem mogła trwać w nieskończoność. W moim własnym przekonaniu, oligarchia u władzy znajdzie mniej rozrzutne i wymagające mniejszych nakładów pracy sposoby rządzenia ludźmi oraz zaspokajania swojej żądzy siły. Sposoby te będą przypominać to, co opisałem w moim >Nowym wspaniałym świecie<”. To jest puenta refleksji Huxleya widzącego realność opisaną przez Orwella jako etap przejściowy, jako kolejny stopień ewolucji totalitarnej technokracji w organizacji faszystowskiego de facto korporacjonizmu i absolutnej władzy kapitału (list opublikowano w Letters of Note).
Nasz Panoptikon
Panopticon według koncepcji praliberała Jeremy Benthama został więc zmaterializowany na naszych oczach. I to z nadwyżką. W imię i na bazie demokracji, wolności i swobód obywatelskich. Ludzie mają zająć się sobą, swoimi namiętnościami i zachciankami, konsumpcją na chwałę – i dla zysków – kapitału. Być niczym ten intelektualny skrzat przechadzający się we wspomnianej szafie. A szafa jest zamknięta od zewnątrz i jej otwarcie nie jest absolutnie pożądane.
Drugim niezwykle ważnym elementem owego nowego Panopticonu, karczującego myślenie o przyszłości, refleksję krytyczną i racjonalne myślenie w formie wspólnoty ludzkiej - nie plemiennej - jest podniesiona do rozmiarów gigantycznych tzw. polityka tożsamości. To ważny aspekt, mający na stałe uprawomocnić wszelką inność, do tej pory wstydliwie ukrywaną i tłamszoną. Z różnych zresztą przyczyn. Każda osoba ludzka zasługuje na szacunek, tolerancję i równe traktowanie (godność). Ale fetysz swojej tożsamości połączony z narcystyczną pychą (cień współczesnego indywidualizmu) „manifestowanej bardzo ostro, może pewną część ludzi zrażać, odpychać, obrażać. I niepotrzebnie rozjątrzać namiętności” (Andrzej Walicki, Przegląd z dn. 23.03.2008).
Kłania się sentencja ucznia Sokratesa, Antystenesa (ok. 444 – ok. 358 p.n.e.), który chyba jako pierwszy w historii podniósł publicznie aspekt równości wszystkich ludzi, ich ogólnoludzkiej wspólnoty, kwestionując tym samym podziały religijne, narodowe, społeczne, tożsamościowe, własnościowe itd. Był też zajadłym krytykiem bezrozumnej jego zdaniem „pogoni za zbytkiem i niczym nieograniczonymi, nie tylko zmysłowymi, przyjemnościami” ([za]: Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów).
Czy dzisiejszy świat i królująca kultura natychmiastowej i powszechnej gratyfikacji potrzebują takich postaw, jakie prezentowali dawni intelektualiści? Czy hegemonia uważająca siebie za „metr z Sèvres” w dotychczasowym rozwoju człowieka potrzebuje w ogóle zwierciadła? Czy fundamentaliście, który posiadł prawdę wieczną i niezmienną – otrzymaną bezpośrednio od swego Boga (obojętnie jak nazwanego i czczonego) – który już wie wszystko najlepiej i uważa siebie za alfę i omegę, musi wysłuchiwać jakichś przestróg, tez i sądów burzących jego przyjemny, acz nierzeczywisty, obraz świata?
Bo jeśli wiemy, jesteśmy przez tego naszego Boga wybrani i od niego otrzymaliśmy tę absolutną wiedzę będącą prawdą, a ktoś ma inne zdanie, nie zgadza się z nami, przedkłada antynomiczny, absolutnie inny punkt widzenia, to definiuje się go a priori publicznie jako kłamcę, oszusta, manipulatora i propagandzistę „złej sprawy”. Osobnika który przeszedł „na ciemną stronę mocy”. Skazuje się go niczym Sokratesa, (który taką postawą zapisał się właśnie w historii) na wypicie cykuty. Dziś to symboliczna cykuta. Przemoc tak zadawana – z którą się to współcześnie wiąże (tzw. przemoc symboliczna [za]: Pierre Bourdieu) – jest często bardziej bolesna niźli fizyczne znęcanie się nad człowiekiem.
Bo w świecie który jest zalewany powodzią nieistotnych, błahych – często infantylnych i bałamutnych - danych, przejrzystość informacji, racjonalizm myślenia i krytycyzm wobec powszechnie panującej rzeczywistości to niebywała potęga i odwaga ([za]: Yuval Harari, 21 lekcji na XXI wiek). Trzeba więc ją uciszać, deprecjonować, karczować wszystkimi możliwymi metodami z obecności w publicznej przestrzeni.
Radosław S. Czarnecki
*
SN nr 6-7/191/2014 - Esencja dehumanizacji czyli człowiek jako kapitał ludzki
SN nr 1 i 2 /206 i 207/2016 - Porażki Oświecenia [1] – rozum w niełasce” i „Porażki Oświecenia [2] – zwycięstwo dogmatyzmu”
SN nr 8-9/212/2016 - Kryzys polskiej inteligencji
SN nr 12/235/2018 - Uderzenie w Oświecenie
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 783
Jakie są perspektywy ewentualnego zbliżenia i możliwości pojednania (a nie konfrontacji) cywilizacji Wschodu i Zachodu? Upadek muru berlińskiego napawał takimi nadziejami, ale jak dziś widzimy były to nadzieje płonne.
Życie gatunku Homo Sapiens trwało kilkaset tys. lat. Nigdy nie było łatwe.
Ale w końcu ludzkość nie wytrzymała sama ze sobą i doprowadziła do Wielkiego Krachu, który zabił praktycznie wszystko, co organiczne na Ziemi. I do absolutnej niewiary człowieka do człowieka.
Kto więc teraz pierwszy naciśnie przycisk i odpali rakietę ze śmiercionośnym ładunkiem jądrowym?
Ostatni człowiek.
O ostatnim człowieku pisali, mówili, wieszczyli jego nadejście tak różni twórcy, filozofowie czy literaci jak Fukuyama, Nietzche, Shelley, Deutermann, Cioran, Coppola, czy Fermi. Czy nieuchronnie zbliżające się starcie „złego” Iwana Groźnego i „dobrotliwego” Kubusia Puchatka będzie materializacją owych przewidywań?
Po zakończeniu de facto zimnej wojny, która była w zasadzie starciem dwóch różnych koncepcji człowieka i porządków wszechrzeczy, dziś na placu boju pozostało jedynie to, co określamy jako demokracją parlamentarną, liberalnym rynkiem, wolnym światem itd. Niektórzy – zupełnie niesłusznie, co widać wyraźnie u schyłku II dekady XXI w. - zwą ten system demokratyczno-liberalnym kapitalizmem. Poza nim jest tylko ich zdaniem barbaria, Hunowie, dzikusy, których trzeba przymusić do przyjęcia tych właśnie wartości i rozwiązań.
To właśnie koncepcja człowieka była zdaniem Jozefa Tischnera polem starcia komunizmu i Kościoła w Polsce. I to była esencja konfrontacji porządku pojałtańskiego. Marksizm i system powstały (w uwarunkowaniach historycznych, kulturowych, społecznych itd.) na jego bazie, przedstawiał absolutnie różną od dotychczasowych wizji koncepcję osoby ludzkiej. I Tischner to celnie wyartykułował. Tak, komunizm był zupełnie inną koncepcją, zamierzającą się odciąć od tego co niewoliło, co alienowało, co było opresją dla człowieka, a co było jednocześnie źródłem człowieczeństwa. To był kompletny i radykalny plan budowy nowego świata i człowieka. Osadzony w tradycji Oświecenia francuskiego. Marks i Engels oraz ich kontynuatorzy byli w prostej linii dziećmi tej epoki. Jest jedno ale – dziećmi Zachodu i tamtejszej kultury oraz tradycji.
Złudne wyobrażenia
Po 1991 roku, upadku muru berlińskiego i rozpadzie ZSRR wydawało się, iż westernizacja całego Wschodu z Rosją włącznie po wiekach starań Zachodu wreszcie się zmaterializuje. Wynik zimnowojennej konfrontacji nie spowodował, że narody Europy środkowowschodniej (widziane jako pomost między Wschodem a Zachodem) stanęły na redzie portu realnego dobrobytu, państwa prawa, równych szans dla ogółu obywateli, spokoju i bezpieczeństwa materialnego.
Wszystkie elementy charakterystyczne dla welfare states, uosabiające dawny, „reński” model funkcjonowania kapitalizmu (Skandynawia, Benelux, Niemcy czy Francja), do którego tęskno wzdychały społeczeństwa pozostające w sferze wpływów Wschodu (w pojałtańskim porządku) są jednak nierealne. W aktualnej sytuacji nie mogą być równoprawną częścią, przestrzenią świata globalnej wioski, zrównoważonych i równoprawnych rynków, przyjaznej wirtualnej rzeczywistości i sprawiedliwego przepływu oraz podziału kapitałów.
Koniec „zimnej wojny” okazał się także śmiercią świata, do którego dążyły narody zza „żelaznej kurtyny". Stały się pół- lub całkowitą peryferią tego lepszego, zachodniego świata. Może nawet kolonią czy protektoratem w kontekście gospodarczych i finansowych zależności.
A jak zaznaczył historyk brytyjski Norman Davies, „prawo do nazwy „Europa”, podobnie jak do wcześniejszej etykiety „Chrześcijaństwo”, nie może być przywłaszczane przez żadną część kontynentu. Europa Wschodnia nie jest mniej europejska tylko dlatego, że jest uboga, słabiej rozwinięta czy rządzona przez tyranów. Nie można odrzucać także Europy Wschodniej dlatego, że jest inna” (N. Davies, Europa). Dotyczy to również – a może: przede wszystkim – Rosji czy całej poradzieckiej strefy wpływów (inaczej mówiąc – „ruskowo mira”).
Już na przełomie tysiącleci Marion Dönhoff, czołowa reprezentantka niemieckich elit demokratyczno-liberalnych i topowa żurnalistka ubolewała nad kolonizacją dawnego NRD przez Bundesrepublik, przewidując potężne napięcia społeczne i wzrost popularności prawicowego populizmu w zjednoczonych Niemczech. Nazywała nowe, zjednoczone Niemcy państwem asocjalnym (Die Zeit z dn. 20.05.1999).
Po trzech dekadach zmian w Europie widać coraz wyraźniej, że „gros ludzi na Wschodzie o niczym bardziej nie marzyło jak o tym, aby zrównać swój standard życiowy z zachodnim” (B. Barber, Dżihad kontra McSwiat). I samochód oraz jego klasa nie jest dla wielu ludzi jedynie środkiem transportu lecz przede wszystkim symbolem wolności, prestiżu i pozycji społecznej. To samo dotyczy rozległych rezydencji pilnie strzeżonych przez prywatną ochronę. Tu m.in. leżą także problemy z tzw. praworządnością w krajach Wschodu Europy przyjętych po 2004 roku do UE.
Wszechogarniające media kreują jednoznacznie określony model funkcjonowania człowieka sukcesu, wiecznego optymisty patrzącego na świat przez „różowe okulary”, bezrefleksyjnego sybaryty. Wszystko jest bowiem „cool”, „hiper” i „extra”. Każdy ma być młody, piękny i bogaty. Taki obraz współczesnego świata zachodniego został zakodowany w świadomości ludzi Wschodu w pojałtańskiej rzeczywistości. Podanie tego wzoru nastąpiło w formie autorytarnego hedonizmu i jedynie słusznej drogi prowadzącej do osiągnięcia sukcesu. Miała to być alternatywa dla siermiężnej realności Europy Środkowo- Wschodniej. Homo oeconomicus dążyć ma przecież tylko do zaspokajania indywidualnych potrzeb oraz osiągania jak największych korzyści. I to jest jednoznaczne z sukcesem, życiowym spełnieniem. Bo między możliwością wyboru a niezależnym myśleniem, egzemplifikacją czego są nasze działania, zachodzi niezwykle istotny związek: przy rozbieżności naszych dążeń, nadziei i planów z rzeczywistością, dyskomfort okazuje się niebotyczny.
Świetnie tłumaczy to passus o osobie jednowymiarowej, przyjmującej stereotypy kreowane przez „otoczenie” i uznającej je za własne - często „wbrew sobie", popadając tym samym w swoistą niewolę. „Fakt, że olbrzymia większość ludności akceptuje i jest zmuszona do akceptowania tego właśnie społeczeństwa, nie czyni go mniej irracjonalnym i mniej godnym potępienia” (H. Marcuse, Człowiek jednowymiarowy).
Walka ideologii się skończyła
Po prymacie „konfesji” (średniowiecze, reformacja i kontrreformacja), „rasy” (powstanie państw narodowych, epoka kolonialnych zdobyczy, narodziny nacjonalizmów, a w konsekwencji - faszyzmu) i klasy (marksizm, powstanie ZSRR i Chin Ludowych oraz przykłady z europejskich krajów poddanych hegemonii Moskwy w okresie powojennym, a także z Wietnamu, Kuby czy Kampuczy), aktualnie obserwujemy absolutyzację pojęcia kasy.
Jeśli na dotychczasową stratyfikację kulturową, religijną czy światopoglądową nakłada się zróżnicowanie materialne, mieszanka ta w połączeniu z frustracją z powodu odrzucenia i niespełnienia nadziei okazuje się wybuchową. Człowiek z Mitteleuropy dostał wyczekiwaną wolność, lecz popadł w nową niewolę, a na dodatek przeżywać musi jeszcze dyskomfort psychicznego rozdarcia między oczekiwaniami a realnym światem. Dlatego guru współczesnego liberalizmu, zdecydowany zwolennik wolnego rynku i prominentny propagator (a nawet współtwórca) cywilizacji końca XX wieku George Soros ostrzegał już w latach 90. przed tym groźnym zjawiskiem, będącym zagrożeniem dla demokracji, tzw. społeczeństwa otwartego w skali całego globu, wolności osobistych.
Innym aspektem jest na ile te jego ostrzeżenia były szczere. XXI-wieczna praktyka pokazuje bowiem co innego: „W Rosji nastąpiło zaś takie rozczarowanie Zachodem i otwarciem na międzynarodowy handel i inwestycje, że może to doprowadzić do ksenofobii i odwrócenia się od świata. I jakiś dyktator może spróbować zapobiec rozkładowi państwa za pomocą brutalnych środków” (wywiad z G. Sorosem, Gazeta Wyborcza z dn. 16-17.01.1999).
Skutki triumfalizmu (przedwczesnego)
Opozycyjny wobec Kremla, liberalny i znany dziennikarz rosyjski Władymir Pozner w McMillan Center Uniwersytetu Yale wygłosił znaczący wykład (20.08.2018.) o tym, jak nieodpowiedzialna i krótkowzroczna polityka Białego Domu w latach 90. XX wieku wykreowała prezydenturę Putina i okres dwóch dekad tzw. putinizmu w Rosji. Mimo rozkładu i gospodarczej zapaści tuż po kolapsie ZSRR nastroje w społeczeństwie rosyjskim były wyjątkowo prozachodnie, prodemokratyczne, charakteryzujące się niebywałą jak na historię i kulturę Rosji otwartością. Nauki czołowego dysydenta rosyjskiego, tak admirowanego przez cały Zachód, Aleksandra Sołżenicyna, w materii tzw. ruskowo mira, rosyjskiej duszy i prawosławnej tradycji były marginalnymi, mającymi niewielkie poparcie i społeczny wydźwięk. Początkowe lata prezydentury W. Putina potwierdzały – zdaniem Poznera – tylko ten trend. Rosja usilnie zabiegała o reset relacji NATO i Rosji, celem stworzenia wspólnego euroatlantycko-azjatyckiego systemu bezpieczeństwa.
Wy Putinu skazali, idi gulaj – mówił Pozner. Podobnie Zachód zachował się wobec prób bliskiego związku UE i Federacji Rosyjskiej na płaszczyźnie współpracy gospodarczej proponowanej przez Kreml. Takie rozwiązanie sugerował jeszcze na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku prof. Siergiej Karagnow, rosyjski politolog i geostrateg doradzający Kremlowi. Toteż nie można się dziwić, że nadeszła słynna mowa Putina w Monachium (12.02.2007) a z nią zwrot o 180 stopni w polityce Rosji i przestawienie optyki Moskwy na zbliżenie z Chinami i Azją. Polityka Kremla przybrała pozycję nastroszonego jeża, reagując w ten sposób na stanowisko Zachodu w węzłowych zagadnieniach geopolitycznych i odbierając politykę Zachodu wobec Rosji jako chęć kolonizacji, podporządkowania, marginalizacji, nie liczenia się z jej kulturą i doświadczeniami cywilizacyjnymi . Nawet Karaganow w drugiej połowie dekady 2011-20 mówi już o rozejściu się dróg Moskwy, Brukseli i Waszyngtonu na dobre. Czyli powrót do wielowiekowej konfrontacji Zachodu z Rosją.
Podobne zdanie wyraził w jednym z wywiadów były prezydent USA George Bush senior w początku XXI wieku, krytycznie w tej mierze opiniując stanowisko swego następcy Billa Clintona. Zwłaszcza w relacjach z Rosją i popieranie oligarchizacji, jaka miała miejsce w owym czasie na gruzach ZSRR. Bush i jego doradcy byli zdania, że należy wspierać demokrację w Rosji i utrzymywać - o ile nie Związek Radziecki w pierwotnym wymiarze, to nie dopuszczać do rozpadu Rosji i wzbierania tym samym w społeczeństwie poradzieckim resentymentów oraz fali rewanżyzmu towarzyszącej takim procesom. Stało się inaczej. Biały Dom realizował typowy schemat tego, co Naomi Klein zaprezentowała w swej słynnej książce Doktryna szoku.
Reprezentanci Zachodu, podobnie jak Kubuś Puchatek (miś o bardzo małym rozumku), boją się, nie mogą, nie umieją czy wręcz nie chcą — z pobudek egoistyczno-konsumpcyjnych - wyjść poza „błotko”, którym tytułowy bohater opowiadań Milne'a wysmarował się, chcąc udawać „coś”, czym w rzeczywistości nie był. „Puchatek wysmarował się błotkiem, złapał sznurek balonika i uniósł się z nim do góry. Czy można mnie wziąć za deszczową chmurkę? - dopytywał się. Niezupełnie - odrzekł Krzyś. Ale gdybyś ty spacerował tam w dole pod parasolem, pszczoły na pewno dałyby się nabrać - powiedział Puchatek, lecąc w kierunku drzewa z dziuplą. Udało się - pomyślał, wygrzebując z zapałem garść miodu. Aż tu nagle znowu usłyszał bardzo głośne - Bzzzzz” (A. Milne, Kubuś Puchatek).
Uważają, że są chmurkami oddzielonymi od tej „innej”, „gorszej” części Starego Kontynentu i świata. Stereotypy z minionych wieków utrwalone przez pojałtański porządek świetnie pasowały do idei izolacji, zamknięcia, swoistego społecznego poczucia wyższości, kolonialnego paternalizmu państw i tak cywilizacyjnie przodujących z tytułu historii, rozwoju społecznego czy postępu technicznego. Dziś to jest eksport demokracji, wartości zachodnich, kultury politycznej itd.
Ale co jest większym zagrożeniem dla demokracji i społeczeństwa obywatelskiego: jawnie autorytarne zapędy Iwana czy płynność Puchatkowego „Conieco” - odmóżdżająca, oplatająca jaźń stereotypami i reklamowymi obrazami, czyniącymi z człowieka infantylną, bezkrytyczną jednostkę żyjącą tylko po to, by konsumować?
Muszą zrozumieć, że w kulturach, takich jak islam czy wschodnie chrześcijaństwo, granicę między jednostką a zbiorowością są rozmyte, człowiek nie odróżnia się wyraźnie od zbiorowości. Jest częścią większego organizmu. Jednostka nie ma praw wobec zbiorowości - raczej ma jej służyć.
„Istnieją dwa rodzaje istot żyjących – organizm i kolonia. W organizmie komórka może istnieć wyłącznie w nim. Chcąc przeżyć, musi mu służyć. Około 90% jej potencjału genetycznego jest represjonowane. Z drugiej strony jednak ten organizm może lepiej i dłużej żyć. Kolonia z kolei, taka np. gąbka, jest stowarzyszeniem komórek, które mogą przetrwać samodzielnie, ale jednoczą się, by wspólnie zdobywać pokarm” (wywiad z W. Osiatyńskim, Znak nr 9/1999).
Ale czy ktokolwiek w świecie zysku, sybarytyzmu, potrzebuje zrozumienia i refleksji mogących zburzyć święty spokój Kubusia Puchatka? Czy antidotum dla takiego spojrzenia na świat i ludzi może być mroźny oddech Iwana Groźnego? Są to lęki historyczne, kulturowe, swe źródło czerpiące z doświadczeń epoki kolonialnej i podbudowywane przekonaniem o swej wyjątkowości, wyższości, misji cywilizacyjnej. Często irracjonalne i nierzeczywiste. Z pewnością nie na miarę XXI wieku. Nie są to też dylematy Argonautów mających wybierać między Scyllą a Charybdą. Są to pytania i zadania mające wytyczyć kierunek rozwoju i postępu - lub regresu i marazmu – ludzkości en bloc, w skali globalnej.
Rozwód Wschodu z Zachodem
Byłoby absurdem wyobrażać sobie, że odrodzone wspólnoty polityczne powstające na Wschodzie po upadku muru berlińskiego staną się repliką tych, które istnieją od dekad na Zachodzie. Odrodzenie dawnych cywilizacji czy kultur przybiera zawsze nowe formy, często niezrozumiale dla zadufanych w sobie ludzi Zachodu. Wycofywanie się państwa narodowego w łacińsko-atlantyckim kręgu cywilizacyjno-kulturowym (utożsamianym powszechnie z Zachodem) z kolejnych prerogatyw na rzecz z jednej strony dobrowolnych wspólnot ponadpaństwowych, a z drugiej - mniejszych wspólnot, często nigdy nie posiadających swej państwowości, nie musi przebiegać na Wschodzie w sposób linearny.
Alternatywą takiej sytuacji muszą być częste nawroty plemiennego trybalizmu, narodowych nienawiści i szowinizmu. W połączeniu z renesansem wierzeń religijnych, zawsze na tym obszarze zabarwionych nacjonalistycznie, w połączeniu z poczuciem paternalizmu i dyktatu (by nie rzec – skolonizowania) przez „starszych i bogatszych” braci z Zachodu, jest to żyzne źródło dla hodowli i rozwoju wszelkiej maści fundamentalizmów i pól dla konfliktów.
Ten proces i te zjawiska dotykają także – choć tu geneza jest inna – społeczeństw zachodnich: dylemat elit, co począć z rozszerzającą się strefą bierności społecznej oraz wrogości wyalienowanych z życia społecznego grup tzw. odrzuconych.
Dodatkowym elementem sprzyjającym ponownemu rozchodzeniu się Zachodu i Wschodu to nadmiernie rozbudzony indywidualizm, zwłaszcza w sferze wiary we własne „Ja” i jego materialną kreację. To on właśnie zabił w społecznościach Zachodu nieodpartą potrzebę pozamaterialnej wizji przyszłości. Bez niej nastąpić musi (prędzej czy później) paraliż społeczny i gospodarczy. Bo „kasa” to nie wszystko. Gdy jej brak, wszyscy starają się realizować własne, wąsko pojęte mikroplany, których celem jest jedynie powiększanie indywidualnego dochodu i osobistego bogactwa. Umiera więź interpersonalna, solidarność i współczucie. Wszystko staje się interesem, zyskiem, pozycją i potrzebą sukcesu. Wschód tego nie rozumie, choć reklama i kolonialny nacisk elektronicznych i społecznościowych mediów zrobiły już swoje.
Amerykański politolog Lester Thurow dokonał doskonałego porównania miedzy upadkiem Rzymu z współczesną sytuacją Zachodu. Model cesarskiego miasta Rzym w chwilach największego triumfu ukazuje równowagę między budynkami publicznymi a prywatnymi. Jest to bardzo odmienne od tego, co ujrzelibyśmy na modelu jakiejkolwiek współczesnej metropolii. W Rzymie było proporcjonalnie znacznie więcej przestrzeni publicznej i o wiele mniej przestrzeni prywatnej . Cytuje Cycerona: „Rzymianie nie znoszą prywatnego luksusu, a kochają publiczną świetność”.
Współczesna praktyka ukazuje raczej tendencje zbliżone do procesów zachodzących w schyłkowym okresie Cesarstwa Rzymskiego (III - V w. n.e.). Te rozmiary, tendencje i efekty są niezauważalne z jednostkowej perspektywy, lecz przewidywane skutki mogą być analogiczne jak w ówczesnym Rzymie (L. Thurow, Przyszłość kapitalizmu).
Wschodni Europejczycy, często małe wspólnoty, posiadające przez wieki swe ojczyzny jako „państwa sezonowe” nie zrozumieją (bo nie mogą) tych trendów. I w tym widać kolejne pole dla nieporozumień, konfliktów i podejrzeń o kolonializm, paternalizm, prób narzucania obcych (co nie oznacza wrogich i niepotrzebnych) rozwiązań.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 854
Dlaczego Wschód – Rosja, Chiny, Indie, Indonezja, Kazachstan, Iran itd. – mają być takie jak Zachód? Dlaczego i z jakiej racji wartości Zachodu - tożsamość, elementy immanentne tej kulturze i cywilizacji - mają zostać przyjęte bezwarunkowo przez cały świat? Czy takie stawianie spraw – dziś w sferze kultury i filozofii życia – nie jest nowym kolonializmem? Tych klika słów jest o nieusuwalnych – moim zdaniem - antynomiach między Wschodem i Zachodem.
Inni nie mogą nam zabrać naszego szacunku dla siebie, jeśli im go nie oddamy.
Mohandas K. Ghandi
Frywolnym tytułem mniejszego opracowania pragnę uzmysłowić tezę o immanentnych obu cywilizacjom - Wschodu i Zachodu - różnicach kulturowych, światopoglądowych (tzw. Weltanschauung), religijnych, w tradycji stratyfikacji społecznej itd. Utwierdza je jeszcze współczesność, choć na zupełnie innej płaszczyźnie. Różnice te są nieprzekraczalne i nieusuwalne ze względu na historię, zbiorowe doświadczenia społeczności wpisanych w te kręgi cywilizacyjne, powiązania wewnątrz społeczności oraz współzależności wynikłe z dotychczasowych uwarunkowań politycznych (wyznaczonych przecież tradycją).
Samuel P. Huntington stwierdza, że konwergencja i wzajemne przenikanie kultur postępujące przez cały czas historii ludzkości nie doprowadzi do całkowitej unifikacji czy integracji (rozumianej jako wchłonięcie czy rozpłynięcie się jednej cywilizacji w drugiej) Wschodu i Zachodu. Do takich imperialnych wizji, z punktu widzenia zachodnich Europejczyków (i północnych Amerykanów, stanowiących z Europą Zachodnią obszar zwany formacją kultury łacińsko-atlantyckiej), skłania obecnie preferowany model kultury masowej, tzw. popkultury.
Benjamin Barber mówi wręcz o „mcdonaldyzacji” świata (B. Barber, Dżihad kontra McSwiat). Swoistym antidotum na ten sposób rozwoju i zmiany stosunków międzyludzkich jest jego zdaniem „dżihad”, mogący uchodzić za obrońcę tradycji plemiennej i narodowej, dorobku cywilizacyjnego, kultury danej grupy czy społeczności. „W Rosji, Indiach, Bośni, Japonii i Francji współczesna historia skłania się więc w dwie strony: ku krzykliwej nieuchronności McŚwiata, ale i ku lodowatym powiewom Dżihadu. Waha się tak, między nimi pochylając się zarówno do Panglosa, jak i do Pandory, czasem z tych samych powodów. Panglos stawia na Eurodisneyland i Microsoft, Pandora na nihilizm i pandemonium”.
W niniejszym opracowaniu terminem Wschód objęto w zasadzie Europę Wschodnią i południowo-wschodnią oraz Lewant. Taki jest bowiem geograficzny i kulturowy obszar oddziaływania ortodoksyjnego chrześcijaństwa. To tradycja Bizancjum i Rosji, ale to również wpływy i tradycje rodem z Azji (Persja, Mongołowie, a w dalszej kolejności Chiny czy Indie).
Uniwersalna kultura Davos?
Wpływ wierzeń religijnych na kształt współczesnej kultury europejskiej jest powszechnie znany. Rola chrześcijaństwa - w miarę jednolitego w pierwszych wiekach i podzielonego w wiekach późniejszych - jest tu kolosalna i wielopłaszczyznowa. Jak pisała mediewistka Ewa Wipszycka – „dorobek pokoleń, naznaczonych piętnem niepokoju i religijnego cierpienia, był ogromny. To on legł u podstaw naszej dzisiejszej cywilizacji. Moglibyśmy oczywiście interesować się tylko owocami ich wysiłku i męki, abstrahować od wahań i ignorować odrzucone po drodze myśli i instytucje. Możemy jednak przyglądać się uważnie i życzliwie meandrom procesów tworzenia chrześcijańskiego dziedzictwa, odnajdując w nich zarówno ludzkie nadzieje, tęsknoty, małości, jak i metafizyczną wzniosłość, nadającą sens bytowaniu pokoleń następnych” (E. Wipszycka, Kościół w świecie późnego antyku).
Czy więc cywilizacja uniwersalna, w pojęciu Europejczyków – zachodnia, oparta na zasadach wolnego rynku, liberalizmu, prawach człowieka, rządach Temidy, indywidualizmie oraz tym, co za S. P. Huntingtonem zwykliśmy nazywać kulturą Davos, może zglajchszaltować i ujednolić w skali globu całość naszej populacji? I czy spożywając Big Maca lub pizzę Hut, oglądając program TV (w odbiorniku obojętnie jakiej marki, bo podzespoły i tak mają jednakowe parametry), mając możliwość korzystania z Internetu w dowolnym miejscu na Ziemi, dysponując telefonem komórkowym i podejmując próby manipulacji genami, stajemy się bardziej jednolici kulturowo?
Czy hamburgeryzacja menu w Azji, Ameryce Łacińskiej, Europie czy Afryce lub żółty łuk McDonalda, taki sam w Kairze, Bombaju, Petersburgu, Wrocławiu, jest oczekiwaną westernizacją powodującą przyjmowanie zachodnich wartości, wyrównywaniem dysproporcji wynikających z różnic cywilizacyjnych czy tylko ich namiastką, blichtrem i kolorowym obrazem w skomercjalizowanych stacjach TV? Czy więc unifikacja w takim stylu, będąca właściwie westoksyfikacją kultury, jest postępem i modernizacją?
Arnold Toynbee zauważył, że nasi potomkowie nie będą po prostu ludźmi Zachodu jak my. Będą dziedzicami Konfucjusza i Laotsy tak samo jak dziedzicami Sokratesa, Platona i Plotyna; dziedzicami Gautamy-Buddy tak samo jak dziedzicami Deutero-lzajasza i Jezusa Chrystusa; dziedzicami Eliasza i Eliszy, a także Piotra i Pawła.
Bardziej prawdopodobnym jest jednak, że tymi herosami czy idolami będą Herostrates, Kaligula św. Atanazy, Atylla, Cesare Borgia Cortes, Wallenstein oraz Rambo, James Bond, Bruce Lee itp. herosi elektronicznych mediów.
Religia ma znaczenie
Antynomie pomiędzy Wschodem i Zachodem uwarunkowane religijnie obserwować możemy w procesie historycznym wraz z wrastaniem chrześcijaństwa w powłokę kultury grecko-rzymskiej. Pod jej zewnętrzną warstwą już w pierwszych wiekach uwidaczniają się - zauważane np. w liturgii, rytach czy swoistym klimacie poszczególnych kościołów lokalnych - poważne różnice o charakterze „narodowym” (jakbyśmy dziś powiedzieli) Rzymian i Greków, Syryjczyków i Egipcjan, mieszkańców Półwyspu Iberyjskiego (kultura ibero-chrześcijańska) i obywateli Konstantynopola. Dla łacinników reprezentatywne są pojęcia jasne i ścisłe, interesuje ich działanie i konkretne aspekty życia. To spuścizna jurydycznego porządku republiki i cesarstwa. Grecy - w przeciwieństwie do nich - preferują rozważania teoretyczne, lubią wszelką spekulację i teologiczne dysputy. Uwidacznia się tu duch Agory.
Dlaczego więc z tych różnic rezygnować dziś? Grecki Wschód umiał dyskutować w okresie kontrowersji religijnych równie dobrze na ulicy jak i w miejscach kultu religijnego. Grek dostrzegał w człowieku obraz Boga. Jemu jest winien zawsze i wszędzie podporządkowanie. Łacinnik zaś widział w konkretnym ludzkim działaniu drogę do Absolutu i wiecznego zbawienia.
Rozwój w obu częściach Cesarstwa Rzymskiego przybierał różne formy i szedł odmiennymi drogami. Jest jednak niepodważalnym faktem, iż już na samym początku istniały zasadnicze różnice między greckim Wschodem i łacińskim Zachodem. Tradycja historyczna, nałożona na specyficzną tkankę społeczną i rodzimą, przedchrześcijańską kulturę, dać musiała diametralnie różne efekty. Przejawiają się one w zasadzie we wszystkich dziedzinach życia: kulturze, sposobie gospodarowania, formach sprawowania władzy, prawodawstwie, opisie świata itd.
„Wojna o totalizację to ulubiona zabawa Europejczyków. Gdzież oni się jej nauczyli? (...) Nauczyła nas tego metafizyka, a ściśle ontologia grecka. To tam narodziła się koncepcja świata jednorodnego, tam powstała idea myślenia systemowego, w którym różnorodność rzeczy ginie na skutek partycypacji w bycie, wzorem myślenia stało się myślenie oparte na zasadzie identyczności, zaś dedukcję zastąpiło to, co widzą oczy, słyszą uszy, czują serca”(J. Tischner, Myślenie według wartości).
Ten sposób postrzegania otaczającej rzeczywistości charakteryzuje w historycznej perspektywie ludzi z obu części naszego kontynentu. Totalizacja wszystkich przejawów życia ma na pewno korzenie w dążeniu do jednorodności systemu ogarniającego jak najszersze płaszczyzny życia. Jednak jeśli do tych tez o wpływie ontologii greckiej na europejską świadomość dodać sprzeczności teologiczno-religijne Wschodu i Zachodu (już od pierwszych wieków istnienia chrześcijaństwa), których najlepszą egzemplifikacją są kontrowersje między Orygenesem a Tertulianem, dojść można do wniosku, że totalizm prawno-formalny poszedł w innym kierunku, aniżeli totalizm idei czy ducha.
Żaden teolog prawosławny zapewne nie powie, że eschatologia Zachodu jest teologią złą. Raczej stwierdzi, że jest ona naznaczona piętnem myślenia prawniczego, że jej praźródłem jest myślenie w kategoriach prawa rzymskiego, świetnego dla państwa i jego obywateli, ale obcego duchowi Biblii, zwłaszcza Nowego Testamentu, nieprzydatnego całkiem do rozwiązań o rzeczach ostatecznych.
Litera a duch
Jedność i unifikacja, tak istotne z punktu widzenia możliwości integracyjnych, w takim ujęciu muszą również budzić kontrowersje i być źródłem antynomii między obydwoma centrami cywilizacyjnymi - katolicyzmem i prawosławiem, powstałymi na bazie tych religii. Bo „Wielkie religie są fundamentami wielkich cywilizacji”(Ch. Dawson, Dynamics of World History).
Zachód traktuje te pojęcia w kategoriach prawno-formalnych, Wschód - mentalno-duchowych. Przykładem tych przeciwstawnych ujęć może być porównanie idei systemu organizacyjnego Unii Europejskiej z rozbudowanym aparatem ponadnarodowych urzędów, biur czy komisji i sołżenicynowskiej koncepcji Rosji jako przestrzeni duchowej języka, wiary i kultury rozciągającej się od równin wschodnioeuropejskich poprzez stepy północno-kazachskie i Syberię, aż do Kamczatki i Przymorskiego Kraju. Zderzenia i konflikty, które mają następować w XXI wieku, będą mieć zdaniem wielu znawców tematu podłoże kulturowo-religijne. Ujawnią się jako czynnik ważniejszy aniżeli zróżnicowanie ekonomiczno-polityczne, bo konflikty kulturowe narastają i są dziś groźniejsze niż kiedykolwiek na przestrzeni dziejów (V.Havel).
Historyczne, religijne i stąd wynikłe kulturowe różnice pomiędzy Wschodem i Zachodem wraz z upadkiem komunizmu we wschodniej części Starego Kontynentu nabrały nowego impulsu. Wzmocniono go z jednej strony mizerią ekonomiczno-materialną podstawowej masy społeczeństw Wschodu, bezkrytycznym i bezrefleksyjnym zapatrzeniem w McŚwiat, z drugiej - renesansem starych, pozostających przez te lata w hibernacji, namiętności, antynomii, fobii i urazów. Sam upadek systemu realnego socjalizmu i pozostanie ustroju politycznego, ekonomicznego, kulturowego Zachodu jako jedynego zwycięzcy stworzyło fantasmagorię omnipotencji tego typu rozwiązań w skali całego globu. To podstawowy błąd na drodze do autentycznego pojednania i scalenia Europy.
Mówiąc o konfliktach, które w przeszłości wpłynęły na rozejście się społeczności Wschodu i Zachodu (zwłaszcza dotyczy to sfery świadomości zwykłych, szarych obywateli), trzeba podkreślić trzy aspekty zaistniałych antynomii: wyprawy krzyżowe, unię kościołów rzymskiego i wschodniego oraz przejęcie przez Moskwę roli tzw. Trzeciego Rzymu po upadku Konstantynopola.
Osiem wypraw krzyżowych zorganizowanych w latach 1096 - 1275 przyczyniło się do nienawiści pomiędzy łacinnikami, a Grekami (ponieważ doznali od zachodnich Europejczyków autentycznych prześladowań), co zostało przekazane kolejnym pokoleniom zarówno w tradycji świeckiej, jak i kościelnej. Zwłaszcza zdobycie Konstantynopola w trakcie IV krucjaty miało fatalne reperkusje polityczne, ekonomiczne i kulturowe. Potwierdziło i ugruntowało wszystkie wcześniejsze konflikty między Wschodem a Zachodem, nie tylko pośród elit, stało się powszechnym odczuciem społecznym.
Steven Runciman w Dziejach wypraw krzyżowych pisze: „Barbarzyństwo zdobywców Konstantynopola przeszło wszelkie wyobrażenia. Od 10 stuleci to wielkie miasto było stolicą cywilizacji chrześcijańskiej. Przetrwało tam mnóstwo pomników starożytnej sztuki greckiej, na każdym kroku spotykało się arcydzieła znakomitych rzemieślników bizantyjskich. Wenecjanie znali się na wartości tych dzieł. Korzystali z każdej możliwości grabieży bezcennych skarbów i wywozili je do Wenecji. (...) Francuzów i Flamandów ogarnął natomiast szał niszczenia. Rozpasany motłoch rozbiegł się po ulicach, rabując wszystko, co błyszczało, mszcząc wszystko, czego nie można było zabrać, zatrzymując się tylko po to, by mordować i gwałcić lub włamywać się do piwnic z winem. Nie szczędzono klasztorów, kościołów ani bibliotek. W kościele Haga Sophia pijani krzyżowcy zdzierali jedwabne zasłony, rozbili srebrny ikonostas, deptali po świętych księgach i ikonach. Kiedy rozpasani żołnierze zaczęli pić z naczyń liturgicznych, jedna z ladacznic zasiadła na tronie patriarszym i zaśpiewała karczemną piosenkę francuską. W klasztorach gwałcono zakonnice. Wdzierano się zarówno do pałaców, jak i ruder, niszcząc je doszczętnie. Na ulicach konały od ran kobiety i dzieci. Ów bestialski rozlew krwi i grabieży trwał całe trzy dni”.
To wtedy krzyżowcy zniszczyli ostatecznie w społecznościach Wschodu poczucie jedności z Zachodem, przede wszystkim w sferze wspólnej wiary. Pyszny, imperialny, nietolerancyjny i agresywny stosunek łacinników do Greków wydał zatrute owoce. Narastał on przez wieki, czego dowody spotykamy w wielu papieskich dokumentach z I tysiąclecia. To papieże nawoływali do powstania wszystkich narodów Zachodu, gotowych wstać przeciw ko wiarołomnym Grekom. „Rzym to matka, jej oblubieńcem jest Bóg, Konstantynopol zaś niegrzeczną, zepsutą córką. Każdy Kościół oddzielony od Rzymu jest wymysłem heretyków, zborem schizmatyków i synagogą szatana” (P. Johnson, Historia chrześcijaństwa).
Rozwój dzięki agresji
Właśnie stąd zachodni Europejczycy nabierali przekonania o swojej wyjątkowości, wybraniu przez Boga (poststarotestamentowa idea narodu wybranego ciągle była żywa) w szerzeniu jedynie słusznej wiary, jedynie słusznego światopoglądu, jedynie słusznego sposobu życia. Dochodzi do tego charakterystyczny dla tej cywilizacji permanentny pęd ku nowości, zdobyczy oraz kult sukcesu (wynikający z tych właśnie przesłanek). To jest wiara w szczególną świecką odmianę religii materializującą tzw. zachodnią cywilizację, w której wspólnota atlantycka stanowi szczyt postępu i rozwoju ludzkości. Anglosaska demokracja, praworządność ukształtowana przez tradycję Wielkiej Karty Swobód (Magna Charta Libertatum) oraz kapitalistyczna gospodarka wolnorynkowa są uznawane za najwyższe formy Dobra.
Poparte jest to wszystko wspaniałą i niespotykaną w innych formacjach cywilizacyjno-kulturowych wewnętrzną organizacją, zwłaszcza w sferze przemocy i agresywności - indywidualnej oraz zbiorowej. Niektórzy sądzą nawet, że cały rozwój Zachodu był oparty na agresji. Nie podbił on świata dzięki wyższości swoich ideałów, wartości czy religii (na którą nawróciło się niewielu przedstawicieli innych cywilizacji), lecz dzięki przewadze w stosowaniu zorganizowanej przemocy. Ludzie Zachodu o tym zapominają, ludzie spoza kręgu tej cywilizacji – nigdy.
I właśnie stąd to, co my przyjęliśmy uznawać za konstytutywne dla naszej kultury (np. pojęcie osoby, słynne kantowskie das ich, prymat indywiduum nad zbiorowością itd.), Wschód jako całość traktuje nader sceptycznie. Wiara Zachodu w spójność własnego „ja” i jego nadrzędność blokują w znacznym stopniu możliwość zrozumienia tego „ja” na Wschodzie, funkcjonującego polifonicznie i w różnorodnych kręgach zobowiązań.
Prawosławny światopogląd nie zna ostrych rozgraniczeń. Istnieje w nim wiele planów złączonych tajemniczą ciągłością. Dotyczy to także historii i tradycji. Dysputy poprzedzające unię obu kościołów (między soborami powszechnymi w Lyonie i we Florencji) ze strony łacinników były jawnym dyktatem i próbą zmuszenia Greków do bezwarunkowe] kapitulacji.
To był absolutny brak zrozumienia sytuacji panującej w Konstantynopolu i na całym Wschodzie. Tak widział te problemy reprezentant cesarza Andronika III Paleologa (1328-1341). Kalabryjski mnich Barlaam tak relacjonował te negocjacje: „Nie tyle różnica w nauce jest przyczyną odwrócenia się serc Greków od was, ile raczej nienawiść łacinników, której podłożem są tak liczne krzywdy doznane od nich w różnych czasach i ciągle jeszcze doświadczane. Jeżeli owa nienawiść nie zostanie najpierw przezwyciężona, unia nie będzie możliwą” (E. Przekop, Rzym-Konstantynopol: na drogach podziału i pojednania).
A jak jest dzisiaj?
Czy sytuacja się nie powtarza? Unia obu kościołów w końcu powstała (na soborze powszechnym w 1439 r.). Wspólnoty prawosławne w zdecydowanej większości ją odrzuciły. Akt ten został bowiem ponownie odebrany jako próba narzucenia od góry czegoś (i to w wyniku zabiegów Rzymu i zmowy elit) niezgodnego z aspiracjami wiernych i przeciwnego tradycji społeczeństw Wschodu; czegoś, co jest wbrew lokalnym wartościom będącym dorobkiem kościołów prawosławnych.
Arbitralność postępowania części elit rozminęła się nie po raz pierwszy i nie ostatni (przykład sytuacji na wschodnich terenach I Rzeczypospolitej po unii brzeskiej 1595/96 roku i odczucia oraz stosunek większości wspólnot prawosławnych z terenów I RP do Unii).
Wraz z upadkiem Konstantynopola (1453 r.) - stolicy Cesarstwa Wschodniego i duchowo-cywilizacyjnego centrum ortodoksji chrześcijańskiej - powstał asumpt dla narodzin idei, co prawda diametralnie różnych w swej wymowie metafizycznej i społeczno-politycznej od duchowości i formuły Bizancjum, ale mogących przypisywać sobie prawo do kontynuowania tych tradycji, często ze skutkiem pozytywnym, wśród społeczności prawosławnych.
Przeniesiony wschodni model autokracji i despotyzmu wraz z rozbudowanym aparatem biurokratyczno-urzędniczym i metodami ucisku znalazły szerokie pole zastosowania w idei Moskwy jako Trzeciego Rzymu („agent in rebus”, „opricznina”, „CzK/NKWD”, „razriad” i „pomiestnyj prikaz” to kontynuacja bizantyjskiego sposobu działania urzędów państwa oraz stosunku władzy do obywatela, przetransponowana na grunt Rosji carskiej, potem Związku Radzieckiego. Także bizantyjski „basileus” jako rosyjski „samodzierżawiec", czy I sekretarz generalny KPZR itp.).
W 1472 r. przybył do Moskwy, świetnie tam przyjęty, legat papieża Pawła II, a 12 listopada tegoż roku car Iwan III Srogi (dziad Iwana IV Groźnego) pojął za żonę Zofię, potomkinię cesarzy bizantyjskich z rodu Paleologów. Papieski Rzym liczył, iż ich wychowanka - Zofia Paleolog – nawróci Ruś na rzymski katolicyzm. I Moskwa oraz całe prawosławie powrócą na łono Rzymu. Niż bardziej mylnego. Zofia powróciła do wiary kościoła ortodoksyjnego, bizantyjskiego i stała się niezwykle silną żoną cara wdrażającą koncepcje (nie tylko religijne) polityczne rodem z cesarskiego Konstantynopola.
Niektórzy z uczonych wyróżniają odrębną cywilizację - prawosławną, której ośrodkiem jest Rosja. Od zachodniego chrześcijaństwa odróżnia ją właśnie bizantyjski rodowód, odrębna religia, dwieście lat tatarskiego panowania, biurokratyczny despotyzm oraz ograniczony kontakt z Renesansem, Reformacją, Oświeceniem i innymi zjawiskami tak ważnymi dla Zachodu. W tym też duchu należy odbierać twórczość Fiodora Dostojewskiego czy Lwa Tołstoja, prominentnych postaci rosyjskiej kultury. Zwłaszcza twórca Braci Karamazow uchodzić może za przykład prawosławnego egocentryzmu i uosobienie kulturowo-religijnego odcięcia się ortodoksji Wschodu od reszty świata. W swej krytyce chrześcijaństwa rzymskiego, w ukazywaniu antynomii kultur Rosji oraz Zachodu był nieubłagany.
Norman Davies uważa na przykład, iż formuła F. Dostojewskiego funkcjonowania obu tych cywilizacji przebiega jako schemat: katolicyzm to wolność w jedności, protestantyzm - wolność bez jedności, prawosławie - wolność w jedności i jedność w wolności. To potwierdza rozdzielność obu cywilizacji w rudymentach, gdyż każda zakłada wyższość własnego kręgu kulturowego.
Konflikty zbrojne na linii Wschód — Zachód w przełożeniu na wojny między państwami, np. Rosją a Polską, mają długą tradycję. Trwały cały XVI, XVII i XVIII wiek (czego ostatecznym efektem były rozbiory). To też powstania narodowe Polaków oraz wojna 1920-21, to też sprzeciw wobec dominacji Wschodu nad Europą Środkową w porządku pojałtańskim. Te doświadczenia tkwią głęboko w świadomości obu wspólnot, rzutując na wzajemne stosunki.
Wojny rosyjsko-polskie, podczas których w latach 1612-1613 Polacy na krótki czas okupowali Kreml, są tego najlepszym przykładem. Na murze wielkiego rosyjskiego klasztoru w Siergiejowym Posadzie koło Moskwy znajduje się pamiątkowa tablica z umieszczoną na niej znamienną sentencją obrazującą pogląd Rosjan na kontrreformację, której I RP była synonimem: tyfus - Tatarzyn - Polak = trzy plagi. Z kolei na Węgrzech wspólnota unicka powstała w wyniku zawarcia unii w Użgorodzie (1646 r.) generowała kłótnie i starcia jeszcze w latach 20. ub. wieku między unitami a dyzunitami zamieszkałymi w USA.
Minione antagonizmy i nieporozumienia na tle religijnym mogą być konserwowane w świadomości wiernych i trwać przez dekady czy stulecia. Stąd tworzą się stereotypy w postrzeganiu sąsiadów, pokłady wzajemnych fobii, uprzedzeń, niechęci czy nienawiści.
Radosław S. Czarnecki