banner


ModzelewskiJesteśmy jednak fenomenem. Oryginalnym i unikatowym. Poprawność narzucona przez wszechobecnych rusofobów, którzy uważają, że między współczesną (i historyczną) Rosją a państwem bolszewickim nie ma żadnych różnic, wiąże się z bezkrytycznym uwielbieniem i wiernością wobec wszystkich (bez wyjątku) władz amerykańskich. Schemat ich doktryny jest dość prosty:

• współczesna Rosja, będąca kolejną mutacją bolszewizmu, jest „śmiertelnym niebezpieczeństwem” dla Polski;

• rządy amerykańskie („jak świat światem”) są z istoty antykomunistyczne, czyli… antyrosyjskie;

• musimy zachować całkowitą uległość wobec polityki amerykańskiej, bo jest ona gwarantem naszej „niepodległości”, której zagraża zdradziecki bolszewizm;

• USA jest jedynym supermocarstwem, a my jesteśmy dla nich „strategicznym sojusznikiem”, politycy amerykańscy mają zaś podobne antybolszewickie fobie co autorzy tej doktryny.

Doktryna ta wkroczyła również do oficjalnych dokumentów. Jej zwolennikami (przynajmniej werbalnie) są ponoć obecny minister obrony i… Prezydent RP.

Nie będę się znęcał nad absurdami i sprzecznościami tej doktryny, a jej wyznawcom polecam amerykańską (tak!) literaturę na temat roli tego państwa w kreowaniu i obronie bolszewizmu. Niedawno na naszym rynku pojawiła się książka Antony’ego C. Suttona pt. Wall Street a rewolucja bolszewicka, w której autor cytuje niepublikowane w Polsce dokumenty, potwierdzające znaną od stu lat tezę, że zniszczenie Rosji przez bolszewików sfinansował nie tylko kajzerowski rząd, lecz brali w tym udział również amerykańscy bankierzy. Ich interes był oczywisty: potencjał rosyjski był wówczas większy od amerykańskiego, a bolszewickie rządy, prowadząc absurdalną politykę ekonomiczną, będą skutecznie hamować rozwój gospodarczy tego kraju, który nie stanie się przez to liczącym konkurentem.

Czy ten plan się udał? Oczywiście: „gospodarka socjalistyczna” przez ponad siedemdziesiąt lat dławiła siły wytwórcze Rosji, mimo posiadanej przewagi w zasobach naturalnych. Gdyby nie oddolne rozwiązanie Związku Radzieckiego, Stany Zjednoczone podtrzymywałaby byt rachitycznego supermocarstwa i jego postbolszewickich rządów.
Jeżeli więc, zdaniem autorów powyższej doktryny, obecna Rosja jest państwem kryptobolszewickim, które degraduje ekonomicznie tej kraj, to Waszyngton nie jest i nie będzie jego przeciwnikiem, bo Władimir Putin jest obrońcą strategicznych interesów amerykańskich.
To tylko jeden z zasadniczych wewnętrznych absurdów rusofobicznej doktryny. Bo jeżeli współczesna Ameryka jest jednak wrogo nastawiona do współczesnej Rosji, to albo założenie o jej postbolszewickim charakterze jest z istoty błędne, albo…

No właśnie: albo waszyngtońska polityka nie jest aż tak stabilna i przewidywalna, jak sądzą jej miłośnicy znad Wisły. W całym okresie istnienia, nawet w czasach tzw. zimnej wojny, Związek Radziecki nie zagroził nigdzie amerykańskim interesom. Więcej, rozprzestrzeniał swój ustrój w państwach, które tym samym wypadały z gry jako konkurenci Ameryki. Jedyny obecny rywal ekonomiczny Waszyngtonu – Chińska Republika Ludowa z jej gigantycznym potencjałem wytwórczym – jest dzieckiem polityki emancypacyjnej spod radzieckich wpływów.
Jeżeli współczesna Rosja nie jest – wbrew naszym wyobrażeniom – państwem bolszewickim, a tylko leczy rany po latach komunizmu i jelcynowskiego chaosu, to ma przed sobą jeszcze wiele do odbudowy, a nam z jej strony nic nie zagraża. Skąd więc nieukrywany strach będący obowiązującą poprawnością w publicznej narracji?
Witold Modzelewski