banner


ModzelewskiDo dziś nasze postrzeganie przeszłości sprzed stu lat oraz całego okresu międzywojnia całkowicie jest zdominowane przez sanacyjną propagandę, a przede wszystkim skutecznie narzucony wówczas „kult Józefa Piłsudskiego”. Co prawda, już zaprzestano stawiania mu kolejnych pomników, które pojawiły się nawet w miastach uznawanych przez niego za „rdzennie niemieckie” – ich powrót w nasze granice był realizacją koncepcji całkowicie przeciwstawnej do z istoty proniemieckiej „myśli politycznej Marszałka”, który chciał nas wtedy wiązać w absurdalną federację z wrogimi wówczas Ukraińcami i Litwinami.
Obecna Polska nie ma nic albo bardzo niewiele wspólnego ze swoją międzywojenną, zwłaszcza sanacyjną – z lat 1926–1939, wersją. Narzucanie nam tezy, że nasz kraj ze Szczecinem, Wrocławiem, Olsztynem i Zieloną Górą jest i może być jakąkolwiek kontynuacją epoki sanacyjnej, jest nie tylko absurdalne, lecz wręcz infantylne. Nie bez powodu ten sposób myślenia określany jest jako groteskowa „grupa rekonstrukcyjna” w polityce, żyjąca w świecie własnych urojeń. Żadna przedwojenna myśl sformułowana przez tzw. piłsudczyków nie wytrzymała próby czasu i usilne doszukiwanie się tam inspiracji politycznej dla dni obecnych jest zawracaniem głowy – szkoda czasu.

Miałem okazję przeczytać zachowane w domowej bibliotece dzieła Józefa Piłsudskiego w dziesięciotomowym wydaniu (Pisma zbiorowe, Warszawa 1937) i będę polecać je każdemu, kto jest lub chce być wyznawcą jego legendy. Spotka go dość szybkie rozczarowanie, bo ów polityk tkwił po uszy w swoich wewnętrznych wojenkach politycznych, które teraz nie mają już żadnej treści. Do dziś pamiętamy jego lapidarne wypowiedzi na temat pieniędzy w polityce („brać, nie kwitować”) oraz istotę programu politycznego („bić kurwy i złodziei”), a wtedy każdy przeciwnik mógł być zaliczany do pierwszej lub drugiej grupy. Musimy kiedyś dokonać rozrachunku z mitologią sanacyjną, bo, nie daj Boże, jakaś kolejna „grupa rekonstrukcyjna” będzie szukać inspiracji w dokonaniach „pierwszego Marszałka Polski” i jego pretorianów.

Dziś odniosę się tylko do jednej, powtarzanej zresztą przez poważnych historyków i publicystów tezy o wiodącej, a przede wszystkim jednoczącej scenę polityczną roli Piłsudskiego w latach 1918–1921. Wszystkie istotne siły polityczne, zwłaszcza ruchy prawicowe (endecja) i partie chłopskie, kwestionowały (zresztą zupełnie słusznie) prawną legitymację rządów Tymczasowego Naczelnika Państwa, która była związana z działaniami władz okupacyjnych, do których zaliczała się przecież Rada Regencyjna (14 listopada 1918 roku). Reprezentował on co najwyżej krzykliwą, lecz marginalną partię (PPS), która była od lat politycznie (słusznie) postrzegana jako ekspozytura interesów niemieckich, a okupacja lat 1915–1918 pozostawiła po sobie dogłębną i zatwardziałą nienawiść do Niemców w całym okresie międzywojnia, co wykluczało demokratyczną legitymację „polsko-niemieckiego kompromisu”, czyli idée fixe piłsudczyków.

Każdy, kto został wykreowany przez niemiecko-austriackie władze okupacyjne, nie miał po klęsce państw centralnych szansy na szersze poparcie społeczne. Piłsudski w tym czasie nie tylko nie jednoczył, lecz wręcz dzielił scenę polityczną, był na co dzień brutalnie krytykowany słowem i piórem przez narodową i chłopską większość. „Do bólu” potwierdzili to wyborcy do tzw. Sejmu Ustawodawczego, gdzie polityczni zwolennicy Tymczasowego Naczelnika Państwa uzyskali minimalne poparcie.

Co prawda, ów Sejm, w którego skład weszli (o czym nie chcemy pamiętać) bez legitymacji wyborczej byli posłowie do nieistniejących już niemieckich i austriackich parlamentów (w Wiedniu i Berlinie), zatwierdził Piłsudskiego jako Naczelnika Państwa, ale już formalnie nie była to rola dyktatora, lecz odpowiednik głowy państwa. Zresztą dominujący w tym Sejmie politycy, mający za sobą również długą praktykę polityczną w państwach zaborczych, potrafili (czasami) wznieść się ponad polityczne nienawiści i to oni jednoczyli podzielony – nie tylko politycznie – kraj. Lektura ówczesnej prasy politycznej, poziom agresji i posługiwanie się (jak to teraz się mówi) „językiem nienawiści” w stosunku do przeciwników politycznych, w tym zwłaszcza Piłsudskiego, wręcz szokuje, a opowiadane nam do dziś bajeczki o „autorytecie” i „powszechnym poparciu” dla jego osoby są najtrwalszym dziełem propagandy okresu sanacyjnego.

Odrębnym źródłem wiedzy na temat rzeczywistej pozycji i osobistego autorytetu Józefa Piłsudskiego są dokumenty i protokoły z posiedzeń Rady Obrony Państwa powołanej po katastrofie wyprawy kijowskiej. Przypomnę, że pseudomocarstwowy epizod w postaci zajęcia Kijowa przez wojska polskie w celu zainstalowania tam drugoligowego polityka ukraińskiego Semena Petlury, ukoronowany wspólną defiladą wojsk polskich i oddziałów tego polityka, skończył się kompromitującą ucieczką naszych wojsk. Na ich karkach po raz pierwszy pojawili się na ziemiach etnicznie polskich (czyli byłej Kongresówki) żołnierze Armii Czerwonej. Mimo że od lutego 1919 roku trwały (z przerwami) utarczki z tą armią, nigdy jej oddziały nie prowadziły działań ofensywnych na tym froncie. Więcej: przez dużą część tego roku trwało zawieszenie broni poprzedzone negocjacjami w Mikaszewiczach w celu uniemożliwienia bolszewikom odparcia ofensywy Armii Ochotniczej dowodzonej przez generała Antona Denikina.
Dopiero bezsensowna z militarnego i politycznego punktu widzenia wyprawa kijowska, której bezspornym inicjatorem i dowódcą był Józef Piłsudski, doprowadziła do intensyfikacji działań zbrojnych i rozpoczęcia prawdziwej wojny polsko-bolszewickiej.

Dla ówczesnych polityków, nie tylko niechętnych socjalistom i ich liderowi, wyprawa kijowska była pretekstem, a nawet prowokacją mającą na celu lub skutkującą antypolską ofensywą Armii Czerwonej, która szybko zajęła tereny na wschód od Bugu, a także zbliżyła się do Warszawy. Pokonane w kampanii kijowskiej wojska polskie były w stanie rozkładu i dezercji. Piłsudski – kilka tygodni wcześniej fetowany w Warszawie za zajęcie Kijowa – upadł na duchu, faktycznie nie wykonywał obowiązków Naczelnego Wodza, opowiadał o „upadku morale” żołnierzy, czyli był – mówiąc współczesnym językiem – „galaretą”. Aby go wesprzeć, a przede wszystkim poddać kontroli jego działania, powołano Radę Obrony Państwa składającą się z najważniejszych polityków. W trakcie jej obrad najczęściej kwestionowano wojskowe, a nawet osobiste kompetencje Naczelnego Wodza, który twardo trzymał się swojego stołka, a jego sposób obrony był często wręcz żenujący. Nie pozwalał się odwołać, mimo że sugerowali to wprost nasi zachodni sojusznicy, a część polityków podejrzewała go o ciche porozumienie z bolszewikami. Zarzucono mu publicznie zdradę, bo znano związki polskich socjalistów z bolszewikami.
Najbardziej znanym wydarzeniem była wizyta przedstawicieli Naczelnej Rady Ludowej, czyli władz Wielkopolski. Jej lider – ksiądz Stanisław Adamski – wprost zarzucił Piłsudskiemu zdradę interesów państwowych. Istniała wówczas groźba secesji tej części Polski (też nie chcemy o tym pamiętać), a zapobiegł jej natychmiastowy wyjazd do Poznania szefa rządu Wincentego Witosa.

Członkowie Rady Obrony Państwa, wśród których był Roman Dmowski, mogli trzeźwo ocenić najszerzej pojęte kompetencje Naczelnika Państwa i jednocześnie Naczelnego Wodza. W lipcu 1920 roku upadł on na duchu, oskarżał wszystkich (tylko nie siebie) o autorstwo porażek na froncie bolszewickim, a to, co mówił, było chaotyczne i nieprzekonujące. Kulminacją tego okresu była dymisja Piłsudskiego z pełnionych funkcji złożona na ręce premiera Wincentego Witosa z jednoczesną sugestią, że może ją ogłosić w dowolnym momencie. Następnie Piłsudski wsiadł do samochodu i pojechał – w kluczowym momencie bitwy z bolszewikami – na południe Polski do swojej przyszłej żony Aleksandry Szczerbińskiej, i – co najważniejsze – był nieobecny w dniach Cudu nad Wisłą, którego autorstwo później sobie przypisał. Fakty te są już dziś powszechnie znane, lecz poprawna historiografia powtarza wciąż sanacyjną propagandę o tym, że – mimo swojej nieobecności – zdymisjonowany Naczelny Wódz dowodził kontrofensywą znad Wieprza.

Nie zbudujemy demokracji w Polsce (a innej formy rządów nie akceptujemy) bez pozbycia się sanacyjnych mitów. Od zamachu majowego rozpoczęły się dyktatorskie rządy, zdeptano demokrację i prowadzono nas prostą drogą do klęski politycznej, gospodarczej i militarnej. Co prawda, obecnego szefa większości parlamentarnej nazywamy często „Naczelnikiem Państwa”, ale jego – jak twierdzi opozycja – „autorytarne rządy” nie mają nic wspólnego (na szczęście) z sanacyjną tradycją.
Witold Modzelewski