banner

W szerokich kręgach utrzymuje sie przekonanie, że wnioski wynikające z rozwoju nauki prowadzą do bezbożności.

Polityka naukowa ma tym większe znaczenie, im cele dają się łatwiej zdefiniować. Istotna jest przede wszystkim w naukach stosowanych, np. w informatyce, biotechnologiach czy nanotechnologiach, w których inwestowanie może przynieść wysokie zyski. Odkryć o charakterze poznawczym, czy przełomowych wynalazków nie daje się jednak przewidzieć, ani tym bardziej zaplanować.

W okresach „nauki normalnej", koncentracja sił i środków - czyli priorytety - okazała się najskuteczniejszym sposobem intensyfikacji badań, mających zdefiniowane cele, np. budowa bomby atomowej, czy lądowanie człowieka na Księżycu. W naukach, w których dominują cele poznawcze, priorytety okazały się szczególnie skuteczne, kiedy sprowadzały się do promowania wybitnych jednostek i zespołów przez nie kierowanych.
W Polsce polityka naukowa, której istotą byłyby priorytety, nigdy w istocie nie miała miejsca ze względu na szczupłość kadry, ograniczenia finansowe i spory kompetencyjne w samym środowisku ludzi nauki. Oficjalnie priorytety badawcze wraz z finansowaniem przedmiotowym wprowadzono na początku lat 70. Ten system trwał lat dwadzieścia i zakończył się w 1990 r.
W rzeczywistości ta oficjalna, państwowa polityka wkrótce się zdegenerowała. Priorytety istniały tylko na papierze - w planach i sprawozdaniach rocznych i pięcioletnich.

Polska jest krajem paradoksów. Ranga społeczna „profesora uniwersyteckiego" była i jest wysoka, oscylując między pierwszym i drugim miejscem wśród innych zawodów. Jednocześnie żyjemy w kraju, w którym poza krótkimi okresami nie ma koniunktury dla rozwoju nauki ani ze strony polityków, ani społeczeństwa. Co więcej, utrzymuje się w szerokich kręgach przekonanie, że niektóre odkrycia niosą poważne niebezpieczeństwa dla przyszłości człowieka, np. żywność czy leki pochodzące z organizmów modyfikowanych genetycznie. Na to wszystko nakłada się nieprzezwyciężony od wieków zarzut, że wnioski wynikające z rozwoju nauki prowadzą do bezbożności.

Trochę rozwoju, trochę zastoju

Po drugiej wojnie światowej okresy koniunktury dla nauki w Polsce były krótkie i przeplatane długimi okresami zastoju, a nawet kryzysu. Jest paradoksem, że szczególnie korzystne, z perspektywy czasu, okazały się lata 1945-1948. Złożyło się na to kilka czynników. Przede wszystkim, powszechny zapał towarzyszący odbudowie straszliwie zniszczonego kraju.
Po drugie, nie tylko brak utrudnień biurokratycznych, ale wręcz promocja każdej inicjatywy odbudowy, a nawet tworzenia nowych uczelni i placówek badawczych, zarówno ze strony władz centralnych, jak i lokalnych.
Po trzecie, znaczne środki krajowe i zagraniczne kierowane na te cele.
Po czwarte, kompetentne kierownictwo. W Centralnym Urzędzie Planowania (CUP), kierowanym przez Czesława Bobrowskiego istniał Centralny Urząd Odbudowy Nauki, którego ekspertami byli profesorowie: Jan Drewnowski, Roman Kozłowski, Tadeusz Manteuffel, Wojciech Świętosławski, Janusz Groszkowski, Józef Zawadzki. Wszystkie te czynniki łącznie spowodowały szybką odbudowę uczelni w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu oraz powstanie nowych w Lublinie (1944), Łodzi, Toruniu i Gdańsku. Wystarczyła inicjatywa zaledwie kilku osób, aby w Łodzi w ciągu trzech lat odrodził się doszczętnie zniszczony w Warszawie Instytut im. Marcelego Nenckiego.

Szybka stalinizacja życia w Polsce, która nastąpiła po Kongresie Zjednoczeniowym PPR i PPS (grudzień 1948) oraz militaryzacja planu 6-letniego spowodowała również kryzys w nauce i edukacji. Impulsem do odrodzenia były wydarzenia polityczne i niezależne od nich inicjatywy środowisk uczelnianych i PAN-owskich, które przyniósł rok 1956. Lata 1957-1967 to okres stabilizacji z pewnymi przejawami powolnego rozwoju, głównie dzięki możliwościom, które powstały wskutek „otworzenia kraju na Zachód". Polska kierowana przez Władysława Gomułkę nie była jednak państwem, w którym nauka i postęp techniczny były czynnikami rozwoju.

Koniunktura dla działalności badawczej i rozwojowej pojawiła się po dojściu do władzy Edwarda Gierka i jego ekipy. Rok 1971 był też początkiem przedmiotowego systemu finansowania w ramach problemów węzłowych i międzyresortowych. W stosunku do dotychczasowego finansowania podmiotowego był to niewątpliwy postęp, co więcej, po jego wprowadzeniu nastąpił przyrost środków również na zakup kosztownej aparatury z importu. Ta optymistyczna zmiana postrzegania nauki przez władzę zakończyła się jednakże wraz z narastaniem kryzysu gospodarczego i politycznego, a jego całkowita klęska nastąpiła po wprowadzeniu w grudniu 1981 r. przez generała Wojciecha Jaruzelskiego stanu wojennego.

Początki zmian

W roku 1984 nastąpiło, w porównaniu z okresem 1979 - 1983, wyraźne zwiększenie nakładów na badania naukowe i prace rozwojowe (B+R). Było to wynikiem powołania Komitetu ds. Nauki i Postępu Technicznego (KNiPT), związanego z nim Urzędu Postępu Naukowego i Wdrożeń oraz utworzenia Centralnego Funduszu Rozwoju Nauki i Techniki (CFRNiT). Środki CFRNiT pochodziły z obligatoryjnych wpłat przedsiębiorstw w wysokości 2% wartości sprzedaży. Był to więc pozabudżetowy fundusz celowy. Istniała w nim duża swoboda gospodarowania i w efekcie znaczny procent uzyskiwanych pieniędzy był kierowany na cele inne niż badania naukowe i prace wdrożeniowe.
W roku 1990 Prezydium KNiPT postawiło tamę takiemu procederowi. W efekcie środki na B+R gwałtownie wzrosły. 21 grudnia 1990 r. odbyło się ostatnie posiedzenie Prezydium KNiPT. Z końcem roku ta państwowa struktura przestała istnieć, a na jej miejsce ustawą sejmową został powołany Komitet Badań Naukowych (KBN). W czasie ostatniego posiedzenia Prezydium KNiPT jednomyślnie ustanowiło Fundację na Rzecz Nauki Polskiej (FNP). Fundusz założycielski Fundacji stanowiła kwota 950 mld złotych, wówczas równowartość około 100 mln USD. Nie były to wszystkie środki, które przychodziły z paromiesięcznym opóźnieniem na konto CFRNiT. Podobno równowartość kwoty założycielskiej przejęło w 1991 r. Ministerstwo Finansów.

Od samego początku Fundacja miała w tym ministerstwie niebezpiecznego przeciwnika i to niezależnie, kto nim kierował i jaką reprezentował opcję polityczną. Przez ponad 11 lat byt FNP był zagrożony płaceniem wysokich podatków od uzyskiwanych pieniędzy z lokat i transakcji. Dopiero wyrok Sądu Najwyższego, oddalający takie roszczenia zapewnił jej dalsze istnienie.

Wszystko po staremu?

Opisana przeze mnie historia wraz ze stałą tendencją do obniżania udziału procentowego nakładów na B+R w budżecie państwa wskazuje, na czym polega brak koniunktury politycznej dla rozwoju nauki w ostatnim 15-leciu. Nakłady budżetu państwa już w roku 1991 były prawie dwukrotnie niższe od środków, które w roku 1990 zostały przeznaczone na B+R. Stały i niezmienny stosunek polityków i parlamentarzystów do działalności badawczej i rozwojowej odzwierciedla również procentowy spadek nakładów na te cele w budżecie państwa: od 0,76% PKB na początku 1991 r. do 0,36% w 2005 r.

Czy istnieje szansa na polepszenie w Polsce koniunktury dla nauki? Twierdzę, że takie możliwości istnieją, ale ich realizacja wymaga zwiększonej aktywności naszego rodzimego środowiska naukowego.
Wstąpienie w 2004 r. Polski do Unii Europejskiej jest szansą, jakiej nasz kraj nie miał od czasu zakończenia II wojny światowej. UE nie ma innej perspektywy rozwoju, jak przystąpienie do realizacji dyrektywy lizbońskiej, nastawionej na realizację zadań, które uczynią gospodarkę UE konkurencyjną wobec innych potęg przemysłowych świata. Dla biurokratów brukselskich jest sprawą oczywistą, że tylko szeroki front badań naukowych może przynieść wartościowe rezultaty na polu różnych dziedzin przemysłu, medycyny, poprawy jakości środowiska i życia w dużych aglomeracjach.

Nasza obecność w UE to nie tylko możliwość pozyskiwania środków finansowych, o których mogliśmy dotychczas tylko marzyć. To droga do tworzenia w Polsce międzynarodowych centrów badawczych z udziałem cudzoziemców jako stałych pracowników oraz Polaków, prowadzących uprzednio badania za granicą.
Jednakże ten postulat wydaje się trudny do zrealizowania przede wszystkim z uwagi na różnice w wysokościach uposażeń. Szacunkowo są one na Zachodzie czterokrotnie wyższe niż w Polsce. Jestem głęboko przekonany, że bez porzucenia egalitaryzmu płacowego w uczelniach i instytutach państwowych, podniesienie poziomu badań w sposób znaczący nie będzie możliwe. Talent, pracowitość i uzyskiwane wyniki należy odpowiednio wynagradzać. Jestem zaskoczony faktem, że ta oczywistość z takim trudem dociera do świadomości ludzi nauki, a przecież już od 15 lat żyjemy w ustroju kapitalistycznym.

Sedno sprawy

Trudności w rozwoju nauki w Polsce nie wynikają wyłącznie z niezrozumienia jej funkcji przez większość naszego społeczeństwa i decydentów. Jednym ze źródeł tej sytuacji jest postawa ludzi nauki, choć - trzeba to przyznać - uległa ona wyraźnej zmianie po roku 1989. Do tego czasu nasze środowisko charakteryzowała postawa aktywna, kontestująca działania władz PRL, tak w sferze politycznej, jak w obszarze nauki i edukacji. Obecnie trudno jest dopatrzyć się takich postaw.
Socjolodzy fakt ten wyjaśniają zmianą sytuacji ekonomicznej. Ludzie nauki należą do grupy społecznej, która jako całość wyraźnie skorzystała na transformacji ustrojowej. Zatrudnienie pozostało wysoce stabilne, a dzięki rozwojowi szkolnictwa prywatnego wzrosły możliwości dodatkowych zarobków. Większość obawia się więc zmiany ram działania, gdyż mogą one spowodować niekorzystne następstwa. Krytyka koncentruje się na przeszkodach, jaką na drodze awansu stanowić ma habilitacja, będąca podstawowym warunkiem kariery naukowej.

Propozycje zmiany podnoszą najczęściej osoby ze słabych ośrodków, ale sprawa jest do rozważenia. Rezygnacja z habilitacji tylko wówczas miałaby korzystne następstwa, gdyby radykalnie zmieniły się zasady zatrudniania w uczelniach i placówkach badawczych. Procent osób na stabilnych pozycjach (nominowanych) nie powinien przekraczać 15% liczby zatrudnionych. Stosunki pracy z pozostałymi powinny opierać się o 3-5-letnie kontrakty. Wydaje mi się, że jest to jeden ze sposobów skutecznie zwiększających efektywność badań naukowych. Nie jest to żaden pomysł oryginalny, tylko naśladowanie systemów sprawdzonych w wielu krajach zachodnich.

Innym znamiennym przykładem słabości naszego środowiska jest zmiana zasad ocen parametrycznych. Na przykład, proponowana ostatnio punktacja czasopism wykazuje, że jest ona spłaszczona i podporządkowana interesom pewnych środowisk.

Jednym z obiektywnych mierników oceny uczonych, placówek badawczych i uczelni jest jakość kształcenia. Poziom doktoratów i habilitacji analizowany na przykład w okresach 10-letnich, byłby może nawet bardziej obiektywnym sprawdzianem wartości od dotychczas stosowany. Nawet pobieżna analiza wskazuje, że wymagania stawiane młodym adeptom zupełnie nie zależą od charakteru placówki. Poziom doktoratów i habilitacji jest odzwierciedleniem wartości tamże pracującej kadry. Ta sama zależność dotyczy krytyki naukowej. W Polsce krytyka naukowa jest rachityczna, choć nie jest to zjawisko powszechne.

Sumując, wzrost koniunktury dla działalności badawczej jest możliwy, ale należałoby go zacząć od naprawy naszego środowiska naukowego. Równolegle, upowszechniając szerzej i aktywniej wiedzę powinniśmy przekonywać społeczeństwo, że nasza działalność jest dlań pożyteczna i tym samym warta aprobaty i wsparcia.
Leszek Kuźnicki