banner

Z prof. Stefanem Kozłowskim, byłym przewodniczącym Komitetu "Człowiek i Środowisko" przy Prezydium PAN, rozmawia Anna Leszkowska.

Panie profesorze, w wyniku planowanej reformy finansów publicznych mają zostać zlikwidowane wojewódzkie fundusze ochrony środowiska, a narodowy fundusz - utraci osobowość prawną. Jakie pan widzi skutki takiej reformy?

Likwidacja funduszy jest elementem większej akcji - rozbijania systemu finansowania ochrony środowiska, utworzonego po roku 1990. Jego głównymi elementami były fundusze: narodowy, wojewódzkie, gminne i powiatowe, BOŚ i Ekofundusz. Polska stworzyła unikalny w świecie system, którego zaletą było to, że stwarzał możliwość montażu finansowego w przypadku dużych programów, a te są nam w tej chwili szczególnie potrzebne przy zabezpieczaniu polskiego wkładu do pieniędzy unijnych. Gminy mogły korzystać z tych różnych źródeł i mając bardzo małe własne środki, tworzyć własny wkład i ściągać pieniądze unijne. Teraz ten system ma być zdemontowany. Zaczęło się od ataku na Ekofundusz, którego ostateczne przejecie jest zaplanowane na jesień tego roku. Kończy się wówczas kadencja prof. Macieja Nowickiego i ministerstwo finansów zapewne dołoży wszelkich starań, aby prof. Nowicki przestał być prezesem Ekofunduszu. Co w konsekwencji może doprowadzić do sytuacji, w której donatorzy, tzn. państwa, w których Polska jest zadłużona, w ogóle wycofają się i cała ta idea się zawali.

Dalej - demontujemy NFOŚ, który ma się stać państwowym funduszem podległym ministrowi środowiska, demontujemy fundusze wojewódzkie, które mają podlegać marszałkom i nie tylko zmieniamy strukturę, ale i zasady udzielania pomocy gminom. Te fundusze w dużej mierze udzielały im bardzo korzystnych pożyczek. Gminy, które nie były w stanie same udźwignąć finansowo budowy wodociągów, kanalizacji czy oczyszczalni ścieków, dzięki nisko oprocentowanym pożyczkom mogły te inwestycje prowadzić. Według pomysłu min. Zyty Gilowskiej, system pożyczek zostanie zlikwidowany, zamiast niego będzie rozdawnictwo i dotacje. Czyli wiadomo, kto będzie o nich decydował.

Ale reformatorzy używają tu argumentu etycznego: skoro fundusz ochrony środowiska powstaje z opłat i kar, to te pieniądze powinny być wykorzystane na rzecz poprawy stanu środowiska bez czerpania z nich zysków w postaci odsetek.

Tyle, że w naszych realiach jedynym kryterium przyznawania dotacji będą względy polityczne. Czyli całkowicie upolitycznimy system rozdawania pieniędzy. Tak jak dzisiaj Samoobrona zawłaszczyła sobie KRUS, tak inna partia będzie zawłaszczała środki z ochrony środowiska. Ale najgorsza jest utrata mechanizmu montażu finansowego, bo skoro nie będzie Ekofunduszu i WFOŚ, pożyczek, to gminy będą skazane tylko na małe dotacje. One będą małe, gdyż będziemy chcieli zadowolić jak najwięcej wyborców i pieniądze rozpłyną się na bardzo skromne inwestycje.

Jakie duże programy powinniśmy realizować?

Podam jeden przykład. Polska musi przejść na system zlewniowy. W zlewniach trzeba zrobić duże programy doprowadzenia polskich rzek do takiej klasy czystości, aby można się było w nich kąpać. To są bardzo duże wydatki, możliwe do udźwignięcia tylko przez związki gmin czy powiatów; pojedyncza gmina nie ma szans na stworzenie dobrego programu. Ale związki gmin mogły funkcjonować dlatego, że były mechanizmy zbiórki pieniędzy na duże programy. Jeżeli tego mechanizmu nie będzie, to związki gmin nie będą w stanie takich programów stworzyć.

Z wypowiedzi przedstawicieli ministerstwa finansów wynika jednak, że nic takiego się nie stanie, gdyż pieniądze, jakie są dostępne dzisiaj, pozostaną w systemie finansowania środowiska, będą tylko w gestii innych podmiotów prawnych.

Tylko będą dzielone według innych zasad. Poza tym jest jeszcze jedna sprawa; inwestycje ekologiczne należą do długofalowych. Wtłoczenie wszystkich pieniędzy z funduszy do budżetów samorządowych oznacza, że przechodzimy na budżety jednoroczne, a najwyżej - do końca kadencji władzy lokalnej czy sejmiku. Czyli tracimy znów z oczu mozliwośc realizacji dużych wieloletnich programów niezbędnych dla kraju.

Jakie to są zatem programy, skoro powiedział pan, że jeśli już fundusze celowe muszą być zlikwidowane, to powinno się to stać dopiero po 2016 r. Co to za granica?

W roku 2016 kończy się 8 tzw. okresów przejściowych, wynegocjowanych w traktacie akcesyjnym. Polska zobowiązała się, że do tego roku zrealizuje inwestycje, potrzebne do sprostania dyrektywom unijnym: ściekowej i odpadowej. Po kilku latach kontrole wykazały, że zobowiązania te realizujemy bardzo wolno, np. w gospodarce ściekowej ilość ścieków istotnie maleje, ale ta statystyka nie jest prawdziwa, bowiem wieś polska przeznaczyła ogromne pieniądze na wodociągi, ale prawie zupełnie zapomniała o kanalizacji. Mamy gminy, w których są wodociągi, ale nie ma w ogóle kanalizacji. W związku z tym jakość wody w rzekach zaczyna się pogarszać, bo wieś zrzuca do nich coraz więcej ścieków. Ostatnio IMGW opublikował dane, że Narew - płynąca przez najczystszy obszar Polski - niesie coraz bardziej zanieczyszczoną wodę. Czyli, mimo że połowę pieniędzy przeznaczonych na ochronę środowiska idzie na gospodarkę wodną, to nie daje to efektów w poprawie czystości wód powierzchniowych. A zatem nie mamy żadnych szans na osiągnięcie celów, jakie obiecaliśmy spełnić.

Ale to może być argument do likwidacji systemu finansowania ochrony środowiska: skoro przez tyle lat nie osiągnęliśmy lepszych rezultatów, to może trzeba to robić inaczej?

Ale inaczej to znaczy więcej. Wydajemy obecnie na ochronę środowiska 7 mld zł. Rocznie (budowa wodociągów, na co poszło najwięcej pieniędzy, nie jest ochroną środowiska). Żeby sprostać dyrektywie ściekowej, odpadowej i kilku innym, Polska powinna wydawać 2-3 razy więcej, czyli trzeba myśleć, jak uruchomić nowe strumienie środków finansowych. Nie psuć tego co działa, ale pomyśleć o zielonej reformie podatkowej, o co od dawna wszystkie organizacje ekologiczne postulują. Jeżeli premier Gilowska robi reformę finansów, to chcielibyśmy widzieć tam zieloną reformę podatkową, ale usłyszeliśmy, że to należy do ministra środowiska. Tymczasem minister środowiska w sposób bardzo umiejętny wyzbył się tzw. programów operacyjnych tak, że pieniądze na ochronę środowiska są dzisiaj w gestii min. Grażyny Gęsickiej, w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego. Ale tam jest tylko jeden priorytet - system transportowy, na który poszło z tego programu prawie 70% środków. Nie ma więc poza obecnym żadnego innego systemu i źródła, z którego moglibyśmy zwiększyć środki na ochronę środowiska. W programie operacyjnym „Infrastruktura i środowisko” na ochronę przyrody jest tylko 0,4%, a na system transportowy - 70%. Czyli zakładamy. że nie zbudujemy NATURY 2000 i będziemy kontynuować konflikty z Komisją Europejską.

Kto w Polsce odpowiada za ochronę środowiska i kto powinien odpowiadać? Rząd, regiony, a może samorządy?

Powinien minister środowiska, jako odpowiedzialny za politykę ekologiczną państwa i on powinien mieć program operacyjny „Środowisko”. I fakt, że ministerstwo do tej pory nie umiało skonstruować takiego programu teraz się mści. Dlatego, że gestia przeszła do innych resortów, gdzie są inne cele, inne priorytety. I dzisiaj właściwie nie ma odpowiedzialnego za politykę ekologiczną państwa. Państwo nie powołało rządowej komisji zrównoważonego rozwoju, choć we wszystkich krajach europejskich takie są i próbują koordynować poszczególne programy, aby sprostać europejskiej strategii w tym obszarze. My takiej struktury nie mamy, więc powstają teraz inne strategie resortowe, niezgodne z założeniami zrównoważonego rozwoju. Klasycznym przykładem są konflikty z polityką transportową, która wylansowała pogląd, iż korytarze transportowe są priorytetem i można tam robić co się chce. Względy przyrodnicze i kulturowe nie liczą się. Europa dawno już odeszła od takiego podejścia, np. Hiszpania chroni 20% powierzchni kraju, ale to jej nie przeszkodziło zbudować sieć autostrad.

Ale skoro wszystkie pieniądze teraz będą w gestii ministra środowiska oraz struktur rządowych to ministrowi będzie łatwiej rządzić...

Trzeba pamiętać, że UE rozlicza z wykonywania swoich dyrektyw nie samorządy, ale rząd. Polska przyjęła koncepcję, że wszystkie pieniądze rząd oddaje samorządom i one mają się gospodarować. Czyli rząd wyzbył się instrumentu kontroli nad realizacją dyrektyw unijnych. Rząd też wyzbył się wszelkich struktur na szczeblu krajowym, rozwiązał Rządowe Centrum Studiów Strategicznych. Relacja z UE w zakresie podstawowych celów i dyrektyw powinna być na szczeblu takiego rządowego centrum – wtedy można przyjąć jakąś politykę. W tej chwili nie ma w Polsce żadnego ośrodka, który by myślał takimi kategoriami, a samorządy robią co chcą. Większość strategii samorządowych jest bardzo ułomna, jeśli chodzi o sprawy zrównoważonego rozwoju. Są nawet strategie sprzeczne z dyrektywami unijnymi, jak strategia woj. Podkarpackiego (obejmująca meliorację górskich rzek) i nikt na to nie ma żadnego wpływu. A za to odpowiadać będzie w Brukseli minister. Ta polityka będzie nas wpędzać w konflikty z unią. Poszczególne regiony będą prowadzić swoje różne polityki, inspirowane przez różne siły polityczne przeciwko UE. Czy jest sens montować fronty samorządowe przeciwko unii? Liczymy na to, że Bruksela ugnie się, bo nasz naród tak chce? Wchodzimy w bardzo niebezpieczny system działań.

Likwidacja funduszy wydaje się przesądzona, co będzie się działo z obecnie finansowanymi przez fundusze programami?

Myślę, że istniejące programy będą kontynuowane, z tym że stracimy mechanizm pożyczkowy i wejdziemy w układ rocznych budżetów, czyli ilość pieniędzy na ochronę środowiska zmaleje. A to będzie powodować gorsze wykonywanie dyrektyw unijnych, co może nie jest zmartwieniem tego rządu, bo Polska będzie brutalnie rozliczona dopiero w 2016 r. A kary mogą być ogromne. Dr Jerzy Jędrośka z Centrum Prawa Ekonomicznego oszacował, że w przypadku niezrealizowania dyrektywy odpadowej kary mogą wynieść dziennie nawet 250 tys. euro dziennie. Tak brutalnie karana była już Grecja. My możemy być ścigani za 4 dyrektywy: odpadową, wodną, siedliskową i ptasią. I o tym się w ogóle nie mówi. W programie „Infrastruktura i środowisko” nie ma żadnego rachunku, co trzeba robić, żeby uniknąć tego zagrożenia. Ministerstwo Rozwoju Regionalnego w ogóle nie bierze pod uwagę naszych zobowiązań akcesyjnych. Grozi nam odebranie przydzielonych pieniędzy i wstrzymanie dotacji. Poza tym ministerstwo środowiska wykazało niesłychaną lekkomyślność w nieprecyzyjnym i złym wyznaczeniu obszarów NATURA 2000. Nie przewidziało konfliktów, jakie mogą nastąpić. Wyznaczenie „NATURY 2000” w środku Warszawy skutkuje tym, że nie możemy zbudować mostu, wyznaczenie obszaru Portu Północnego - problemami z jego funkcjonowaniem, podobnie jak budowa drugiej nitki rurociągu jamalskiego. Polska walczy o ten rurociąg, a jednocześnie funduje sobie na własne życzenie 5 konfliktów na jego trasie. Z tego powodu, że nie ma zespołu odpowiedzialnego za NATURĘ, a sprawy oddaje się w ręce niekompetentnych urzędników. A obszary NATURA 2000 raz zgłoszone do UE i przyjęte są święte. Możemy je najwyżej poszerzać, ale nie możemy usunąć. Tymczasem Polska od dłuższego czasu usiłuje przekonać UE, żeby się w ogóle wycofać z tego programu. Polski minister wysłał list do wszystkich ministrów europejskich kwestionując zasadność NATURY 2000. Dostaliśmy brutalną odpowiedź z Brukseli, że nie będzie żadnych rewizji. Widać wyraźnie, że Polska nie ma szans wojowania i nie wywiązywania się z tworzenia europejskiej sieci ekologicznej.

oem software