Odsłon: 4912

Każdy chce mieć rację i patent na prawdę

sztumski-ost.Trudno wytłumaczyć racjonalnie, dlaczego ludzie zawsze i za wszelką cenę chcą mieć rację i bywają nieustępliwi w tej kwestii. Nawet wtedy, gdy ewidentnie brak im obiektywnych argumentów i podstaw do tego.

Tak jakby racja - podobnie jak honor - była czymś niezmiernie cennym, a prawda czyniła mądrym i wartościowym, dodawała blasku, albo przyczyniała się do wzrostu prestiżu i uplasowania się na wyższym szczeblu hierarchii społecznej.

Toteż człowiek gotowy jest – jak to się mówi – iść w zaparte, naginać fakty, żonglować kanonami logiki, stosować różne triki i per fas et nefas przekonywać innych o swojej racji i – co gorsze – na siłę narzucać ją innym. Jest tak łasy na przyznanie mu racji, jak na komplementy i najwyższe pochwały.

Jeden uzasadnia swoje racje na gruncie rzetelnej wiedzy. Natomiast inny, któremu brak takiej wiedzy, dowodzi swoich racji za pomocą różnych figur retorycznych, albo sztuczek propagandowych, odwołując się do przekonań ideologicznych, do mniej lub bardziej uznawanych autorytetów, do uczuć religijnych, estetycznych itp.

A, co ciekawe, im słabsze posiada argumenty na rzecz swojej racji, tym głośniej oraz bardziej ekspresywnie i emocjonalnie wypowiada je. Tak, jakby ekspresja i natężenie głosu miały świadczyć o ich mocy, a krzyk mógł zastąpić wiedzę.

Nie na darmo mówi się, że im kto głupszy, tym głośniej się wypowiada - przecież pusty dzwon najgłośniej bije. Dysponowanie słabymi argumentami wywołuje również zacietrzewienie i posługiwanie się epitetami w sporze o rację; zaciekłość i wyzwiska mają uzupełnić braki w rzetelnej argumentacji oraz dysputy.

Retoryka nad logiką

Z dowodzeniem racji na podstawie solidnej wiedzy - przede wszystkim naukowej – i za pomocą reguł wnioskowania logicznego konkuruje dowodzenie na podstawie retoryki. W zasadzie - według Chaima Perelmana - retoryką posługujemy się w celu uzasadniania przekonań, a nie prawd, niemniej jednak stosuje się ją także coraz częściej z powodzeniem do uzasadniania racji czy weryfikacji sądów. Ostatnio retoryka nawet przeważa nad logiką.
Logika w dyskusjach spychana jest na dalszy plan prawdopodobnie dlatego, że za sprawą reklamy i propagandy stała się niemodna, ponieważ w przekazie komunikatów racje logiczne (racjonalne) okazują się mniej skuteczne od pozalogicznych (irracjonalnych).

Bardziej do masowego adresata komunikacji społecznej przemawiają argumenty niedorzeczne.
Oprócz tego, logiki trudno się nauczyć. Dyskusja przekształca się z ciągu sensownych wypowiedzi ukierunkowanych na dowiedzenie racji, albo osiągnięcie prawdy w chaotyczne przekrzykiwanie się – nierzadko epitetami i bzdurami.

Łatwo to dostrzec w trakcie tzw. dyskusji polityków przed ekranami telewizorów, podczas których redaktor prowadzący na próżno stara się utrzymać jakiś ład logiczny w wypowiedziach dyskutantów.
Toteż najczęściej są one jałowe, niczego nowego nie wnoszą, nikogo nie przekonują i do niczego nie prowadzą, a najmniej do prawdy. (Przykładem tego mogą być tasiemcowe dyskusje w sejmowych komisjach śledczych.)

Po prostu, jest to stracony czas antenowy, a jedyny pożytek z tego, to publiczna ekshibicja niekompetencji, braku elementarnych zasad z zakresu kultury osobistej, erystyki, logiki i języka polskiego u czołowych reprezentantów elit politycznych. No cóż, kolejny raz okazuje się, że królowie są nadzy.

A swoją drogą, trzeba się zastanowić, po co na przykład telewizja organizuje takie pseudo dyskusje, które najczęściej sprowadzają się do kłótni o kwestie, co do których dyskutanci nie chcą się zgodzić, albo które z natury rzeczy są nierozstrzygalne. Spotyka się osobnik X z osobnikiem Y - obaj należą do opozycyjnych, czyli - w naszym przypadku - wrogich partii i każdy z nich w kółko, jak katarynka, wypowiada swoje (odnosi się wrażenie, że raczej ustalone odgórnie przez kierownictwo partii) myśli „bez ładu i składu”, nie zważając w ogóle na argumenty drugiego.

W gruncie rzeczy jednemu i drugiemu wcale nie zależy na osiągnięciu jakiegoś konsensusu w kwestii dojścia do prawdy, ani na przekonaniu do swoich racji, tylko na powtarzaniu tego, co im każą liderzy partyjni. Polityka nigdy nie przypomina dyskusji filozoficznej. Istota jej to walka określonych interesów i sił, a nie spór naukowy pomiędzy zwolennikami rozmaitych poglądów - jak słusznie zauważył Paweł Jasienica („Polska Jagiellonów”). Jakby dyskutanci kierowali się znaną zasadą: „wielokroć powtarzane kłamstwo zaczyna funkcjonować jak prawda”.

W ogóle kłamstwa i oszczerstwa stały się nieodłącznymi argumentami w dyskusjach, niestety, także naukowych. Nie wspomnę o kulturze dyskusji – o przestrzeganiu choćby jednego kanonu: jak jeden mówi, to drugi milczy. Nie, jeden drugiemu wchodzi w słowo, zazwyczaj nie na temat i w nieodpowiedniej chwili, co czyni taką dysputę prawdziwie chaotyczną i nadaje jej formę de facto żenującego widowiska.

Domyślam się, że, być może, telewizji chodzi o załatanie czasu antenowego (skądinąd cennego) byle czym i o uzasadnienie zatrudnienia niektórych redaktorów. Do papki informacyjnej, reklamowej i kulturalnej, jakimi karmi nas telewizja, dochodzi jeszcze papka dyskusji politycznych; niech widzowie spożywają je i coraz bardziej bałwanieją za własne pieniądze, pochodzące z abonamentów i podatków.

Tak trzymać, a zbudujemy społeczeństwo wiedzy na miarę XXI wieku, które z pewnością stanie się pośmiewiskiem świata! Poza tym, przedmiotami dyskusji są coraz częściej pytania retoryczne, albo sprawy coraz mniej ważne - takie, jak przed wielu laty Marian Załucki trafnie i dosadnie przedstawił w jednej z fraszek: W naszej prasie są dyskusje, śledzę w upał, śledzę w mróz je. Wiosną mowa była głównie o tającym w odwilż gównie.

Czemu służy dyskusja?

Telewizja jest nośnym i skutecznym środkiem przekazu nie tylko informacji, ale również zachowań. Przede wszystkim, wpływa na zachowanie się dzieci i młodzieży, ale także dorosłych. Przykłady nagannego zachowania i sposobu bycia pokazywane na ekranach telewizorów w bardzo krótkim czasie znajdują rzesze naśladowców. No, bo jak nie naśladować celebrytów - pseudoartystów, kiepskich polityków i innych miernot szokujących i napędzających oglądalność? Toż to najlepsi z najlepszych, „niepodważalne” autorytety, bo stale pokazywane i zawsze trendy i na topie, oglądane przez miliony i pozwalające oglądać się również za miliony! 

Formy dyskusji między politykami, pokazywane przez telewizję, są zaraźliwe; stają się wzorami dla innych środowisk. Niestety, przenoszą się one także na dysputy naukowe. A należałoby sądzić, że najbardziej tutaj właśnie dyskusja powinna być istotnym instrumentem służącym do osiągania prawdy i odbywać się w sposób perfekcyjny. Ale nie zawsze tak jest.

Coraz częściej w dyskusjach naukowych, zwłaszcza przed kamerami, pojawia się wątek ideologiczny, polityczny i światopoglądowy, co w zasadzie nie powinno mieć miejsca, ale zawsze w jakimś stopniu było i jest.
Z pewnością o wiele bardziej wolne od wpływów ideologicznych są dyskusje w gronie przedstawicieli nauk przyrodniczych, ścisłych i stosowanych (technicznych, medycznych itp.) - choć i tu zdarzają się takie przypadki, kiedy w grę wchodzą kwestie światopoglądowe, filozoficzne i etyczne - aniżeli wśród humanistów, albo specjalistów z nauk społecznych.


Współcześni naukowcy są o wiele bardziej niż kiedykolwiek uwikłani w konteksty społeczne i kierują się interesami przeróżnych układów i korporacji. Jedni są zwykłymi fanatykami ideologii, których nie brak w każdym środowisku, drudzy - asekurantami, tak „na wszelki wypadek”, a inni – pospolitymi karierowiczami. Ci ostatni muszą dbać o dobre relacje z partiami politycznymi, władzą państwową, samorządową i kościelną, a przede wszystkim z finansjerą, jeśli chcą zapewnić sobie awans zawodowy, karierę i odpowiednie wsparcie dla finansowania badań.

Jednak zobowiązani są jakoś odwdzięczać się im; trudno - coś za coś. Za co? Między innymi za popieranie swoim nazwiskiem, wizerunkiem i autorytetem ideologii, dogmatów i poglądów religijnych, przywódców politycznych, reprezentantów elit władzy, dokonywanie fałszywych ekspertyz „na zamówienie” itd. A także za pozytywne recenzowanie oraz promowanie „swoich” i przyznawanie im stopni i tytułów naukowych.

Być może są to na razie sporadyczne przypadki. Ilości ich nie sposób stwierdzić w wyniku jakichś badań socjologicznych, ponieważ nikt się do tego typu rewanżu nie przyznaje i chyba nikt takich badań nie prowadzi. W środowisku naukowców są one tajemnicą poliszynela – jedni coraz bardziej domyślają się, a niektórzy w mniejszym lub większym stopniu doświadczają tego na własnej skórze.

Bo, jak inaczej, jeśli nie za pomocą relacji koteryjnych wytłumaczyć robienie szybkiej i zawrotnej kariery przez miernoty naukowe? Popieranie „swoich” miało też miejsce w dawniejszych czasach, w szczególności ostatnio w okresie tzw. komunizmu. Tyle, że wówczas faworyzowała ich tylko jedna partia rządząca, a dziś robi to wiele partii, a na dodatek mnóstwo jawnych lub skrytych pozapartyjnych „układów”.
W rzeczy samej, teraz ma się do czynienia z upartyjnianiem dyskusji naukowych. Typowym przykładem jest dyskusja, w której uczestniczą niektórzy – na szczęście bardzo nieliczni – naukowcy na forum Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Jarosława Kaczyńskiego w Poznaniu. Jest to instytucja wiernopoddańcza partii Prawo i Sprawiedliwość.
Nawet w PRL nie było takiego klubu naukowców, chociaż niewątpliwie dążono do upartyjnienia nauki i pracowników naukowych, przede wszystkim z dziedziny nauk społecznych. Kandydaci na stanowiska kierownicze musieli uzyskać akceptację władz partyjnych. Faktycznie, każde ugrupowanie polityczne i korporacja może stworzyć podobny klub, który będzie uznawał wyłącznie swoje racje i prawdy i apodyktycznie narzucał je innym. Wtedy w nauce byłoby tyle prawd, ile partii politycznych. 

Tak, jak w przypadku polemik polityków pokazywanych w telewizji, celem dyskusji naukowych nie jest dochodzenie do jakiegoś konstruktywnego wniosku, np. w postaci wspólnie uznanej („obiektywnej”) prawdy, lecz manifestacja - również krzykliwa - swojego poglądu, albo poglądu tej partii, do której się należy i którą się popiera, nawet, gdy nie ma się racji i gdy taki pogląd jest sprzeczny z uznanymi teoriami w nauce. Nie chodzi o to, by zabrać mądrze głos, podzielić się swoją wiedzą na dany temat i wraz z innymi dyskutantami na drodze wyważania różnych argumentów i racji razem dojść do sensownej konkluzji, tylko żeby zaistnieć publicznie na forum, czyli pokazać się. 

Ten bardzo jest ważny, kogo się pokazuje. W konsekwencji feudalnych relacji interpersonalnych w środowisku naukowym „rację” mają na ogół nie tyle mądrzy dyskutanci, co wyżej utytułowani. Dyskusje kończą się na ogół tym, że ich uczestnicy pozostają przy swoim zdaniu, tj. jakby nieformalnym spisaniem „protokołu rozbieżności”.

Często głos w dyskusjach naukowych zabierają dyletanci, którzy nie mając pojęcia, o czym się dyskutuje, przeczą podstawowej zasadzie: brak wiedzy nie upoważnia do zabierania głosu w dyskusji. Nie chodzi też o to, by wydobyć pozytywne elementy zawarte w wypowiedziach oponentów - przecież każdy w jakimś stopniu zna się na rzeczy - ale żeby ich „zniszczyć”. W tym przejawia się demonstracja postawy wrogości, typowej dla współczesnego środowiska życia, gdzie public relations zostały podporządkowane nieubłaganej walce konkurencyjnej o wszystko - również o rację i prawdę. Bowiem na skutek utowarowienia nauki funkcjonują one jak towary i podporządkowane zostały mechanizmom i prawom rynku.
To wszystko przyczynia się do obniżania wartości dyskusji naukowych, które często nie realizują celu, jaki powinien im przyświecać – dochodzenia do wspólnego stanowiska lub wspólnej prawdy. Wobec tego nasuwają się pytania: czy takie dyskusje są jeszcze w ogóle komuś potrzebne i jaki z nich pożytek dla społeczeństwa i rozwoju nauki? W dyskusjach powinny uczestniczyć osoby na mniej więcej takim samym poziomie wiedzy, kompetencji, inteligencji oraz kultury osobistej.
W przeciwnym razie pojawia się dysonans, który z dyskusji czyni przysłowiową „rozmowę gęsi z prosięciem”. Niestety, już Artur Schopenhauer stwierdził, że „(...) wśród setki ludzi znajdzie się może jeden, z którym warto podyskutować. Reszta niech mówi, co chce, bowiem desipere est juris gentium
(ludzie mają prawo być głupimi).”

Niedopuszczalne jest poniżanie swojego dyskutanta-oponenta i wyznaczanie mu z góry miejsca na pozycji niższej od swojej, tak jak na przykład ma to miejsce w przypadku dyskusji z funkcjonariuszami Kościoła, którzy zazwyczaj wywyższają się i uważają się za mądrzejszych od innych pod każdym względem. Dyskusja wymaga szacunku dla partnera, chęci zrozumienia jego racji oraz gotowości do weryfikacji swoich poglądów i do ewentualnego ustępstwa. A o to wciąż coraz trudniej.

Zmagania o prawdę

Walka o prawdę, tak jak o informację, jest zjawiskiem normalnym w społeczeństwie informatycznym, gdzie informacja jest towarem. Również prawda jako swoisty atrybut informacji funkcjonuje w nim jak towar. Jest nie tylko towarem cennym, który z różnych przyczyn warto posiadać, głównie dlatego, że jest istotnym narzędziem w walce o władzę i karierę w różnych sferach życia. Ze względu na to, że ludzie ciągle jeszcze cenią prawdomówność, kto ma dostęp do prawdziwych danych i kto zna prawdę i głosi ją, ten ma szanse zjednywać sobie zwolenników, zwyciężać w dyskusji, wygrywać wybory i dojść do władzy.

Dlatego też ten, kto ma władzę i chce ją utrzymać, usiłuje mieć monopol na prawdę, zawłaszczyć ją dla siebie, bronić do niej dostępu dzięki temu, że albo ją skrupulatnie skrywa (utajnia), albo celowo dezinformuje społeczeństwo rozpowszechniając fałszywe informacje. Toteż prawda i dostęp do niej stały się przedmiotem walki konkurencyjnej w biznesie i „walki szczurów”, przede wszystkim między politykami i karierowiczami, których, niestety, spotyka się również pośród naukowców.
W sferze polityki jeden stara się drugiemu zarzucić głoszenie nieprawdy po to, by narazić na szwank jego morale i pozbawić go szacunku wśród ludzi, i w ten sposób wyeliminować z gry o władzę. A w pozostałych sferach - naukowcy, ideolodzy itd. - jeden drugiemu chce dowieść tego, że nie ma racji, czyli że jest niekompetentny, co siłą rzeczy stawia go na pozycji straconej w grze o awans zawodowy lub społeczny.

Ciekawe jest to, że ludzie walczący o prawdę traktują ją jak prawdę absolutną, niepodważalną i jedyną, i roszczą sobie pretensje do posiadania takiej prawdy. A do tego chcą, żeby inni uwierzyli w to, że oni taką właśnie prawdę posiadają i że innej prawdy nie ma i być nie może albo nie powinno. Czują się jedynymi właścicielami i władcami jedynych i słusznych prawd.Nie wiedzą, albo zapominają o tym, że każda prawda - z wyjątkiem tzw. prawdy objawionej, która funkcjonuje wyłącznie w religii - jest względna (zależy od miejsca, czasu i kontekstu), konwencjonalna (dla jednych jest prawdą, dla innych nie), wielowymiarowa i wieloaspektowa. 
Prawda ma zwykle charakter społeczny (intersubiektywny) i zachowanie jej wyłącznie dla siebie nie daje niczego - ani posiadaczowi prawdy, ani społeczeństwu. Co z tego ma „monopolista prawdy”, który zachowuje ją tylko dla siebie i nie ujawnia jej; co z tego ma społeczeństwo, jeśli nie może ono z tej prawdy korzystać?

A jednocześnie, w dzisiejszym świecie coraz trudniej dojść do prawdy, zwłaszcza w dziedzinie społecznej w obszarach współczesnej historii, polityki i ekonomii z przyczyn, o których wcześniej była mowa - utrudniania dostępności do niej, mataczenia, utajniania i fałszowania.
Ludzie nie zważając jednak na to, chcą zdobyć prawdę za wszelką cenę, przywłaszczyć ją sobie i zawładnąć ją po to, żeby móc wykorzystywać ją instrumentalnie w stosownych okolicznościach, przede wszystkim dla zapewnienia sobie zwycięstwa w różnego rodzaju rozgrywkach i szeroko pojętej walce konkurencyjnej toczonej dla różnych celów.

Prawda stała się zarówno celem walki jak i narzędziem walki między ludźmi. Jest dobrem wysoce pożądanym i warta jest zabiegów, ponieważ jest przybierającym na sile instrumentem zapewniającym triumf w rywalizacji i konkurencji, dzięki czemu można sobie zapewnić należyte warunki życia. 

Wiesław Sztumski 3 lutego 2013