Odsłon: 7371

>

>

Nastała moda na powszechne kształcenie nawet na poziomie studiów trzeciego stopnia i na kupowanie lub rozdawnictwo dyplomów.


>

sztumski-fot.Wraz z rozwojem formacji kapitalistycznej postępuje globalny proces komodyfikacji, czyli zamiany wszystkiego na towary. W towary przekształcały się najpierw dobra materialne, a potem również niematerialne - abstrakcyjne, intelektualne i duchowe. Równolegle z komodyfikacją postępuje też proces komodyzacji, który polega na tym, że towary uchodzące zrazu za luksusowe stają się dostępnymi powszechnie, pospolitują się i przestają być oznakami wyróżniania się lub prestiżu. Obydwa te procesy - komodyfikacja i komodyzacja - coraz intensywniej przebiegają teraz u nas w obszarze służby zdrowia oraz, niestety, również w sferach nauki i oświaty.

>Kuriozalnym dla naszych czasów jest zjawisko przekształcania się różnego rodzaju szkół, w tym także nawet - o zgrozo! - renomowanych uniwersytetów, po części w przedsiębiorstwa usługowo-produkcyjne i markety sprzedające wiedzę, wykształcenie i dyplomy. I to nie z woli władz tych uczelni ani profesury, lecz z głupoty urzędników szczebla centralnego, którym powierzono zarządzanie nimi.

A zaczęło się jeszcze w latach 60. XX w. od kwantyfikacji i parametryzacji wyników badań, funkcjonowania i osiągnięć szkół oraz kadry nauczającej i od systemu finansowania szkół, w którym najważniejszymi kryteriami są efekty ilościowe. Tutaj stosuje się prymitywnie, XIX-wiecznie pojmowaną zasadę ekonomii: inwestować należy tylko w to, co przynosi wymierny zysk mierzony za pomocą ilości pieniędzy. Wskutek tego, szkoły nieprzysparzające korzyści finansowych, przegrywają w walce konkurencyjnej i wcześniej czy później muszą ulec likwidacji.

W tej walce nie chodzi wcale o rywalizację o jakość kształcenia i wyniki edukacji czy badań naukowych, tylko o zapewnienie natychmiastowego i jak największego zysku,
rozumianego w wąskim, monetarnym aspekcie. Dotyczy to w szczególności, co poniekąd oczywiste, uczelni prywatnych, ale, co gorsze, również państwowych.


Student pan


Finansowanie uczelni zależy od liczby studentów, a pieniądze dla uczelni z budżetu państwa „idą” za studentami. Wobec tego, urządza się istne polowanie na studentów z wykorzystaniem różnych chwytów marketingu, reklamy, promocji, przekupstwa i czasem oszustwa. W rezultacie, w większości przypadków, głównie na mniej atrakcyjnych kierunkach studiów, studentów werbuje się za pomocą „łapanek”, bez dokonywania jakiejkolwiek preselekcji oraz sprawdzania wiedzy, umiejętności oraz zdolności intelektualnych do studiowania. Niezależnie od ocen na świadectwach maturalnych - nie przeszkadzają nawet oceny mierne. Każdy, kto tylko sam chce się kształcić, albo kogo rodzice zmuszają do tego, może zostać studentem, korzystać ze stypendiów, ulg, świadczeń zdrowotnych itp., tzn. żyć przez pięć, a niekiedy więcej lat na koszt społeczeństwa, ukończyć studia i powiększyć liczbę inteligentów w narodzie.

Z jednej strony, młodzi chcą studiować, ponieważ mają świadomość tego, że studiowanie wymaga od nich coraz mniej wysiłku i że przyjemniej jest spędzić czas beztrosko na studiach, niż pracując zarobkowo lub przebywać na bezrobociu. A z drugiej strony, uczelnie prześcigają się w pozyskiwaniu studentów, żeby w ogóle móc istnieć i dawać pracę nauczycielom, urzędnikom i pracownikom obsługi. Studenci wiedzą o tym i dlatego coraz bardziej lekceważą swoje obowiązki w zakresie uczenia się i coraz częściej prezentują postawę roszczeniową. Wyraża się ona między innymi w presji na wpisywanie zaliczeń za byle co oraz na wpisywanie wysokich ocen za skandalicznie niską wiedzę prezentowaną na kolokwiach i egzaminach, co pozwala im uzyskiwać dodatkowe stypendia, zwane „naukowymi”.

Dawniej, żeby zdać egzamin, można było nie odpowiedzieć co najwyżej na jakieś jedno pytanie; teraz wystarczy odpowiedzieć tylko na jedno pytanie i to nie całkiem wyczerpująco. (Typowy przykład egzaminu: na jedno pytanie student nie potrafi odpowiedzieć, na drugie i trzecie też nie, co już wystarczy do wpisania mu oceny niedostatecznej w indeksie, ale on domaga się, by zadawać mu jeszcze jakieś dodatkowe pytania, bo może w końcu na któreś potrafi dać poprawną odpowiedź, a gdy mu się to uda, to jest przekonany, że to upoważnia go już do uzyskania pozytywnej oceny z danego przedmiotu.)

Zapis konstytucyjny „każdy ma prawo do nauki”, gwarantujący powszechny dostęp do oświaty czy wykształcenia, interpretuje się w taki sposób, że każdy powinien (musi) kształcić się, niezależnie od tego, czy ma do tego chęci i jakiekolwiek predyspozycje intelektualne, albo psychofizyczne; że każdemu należy się wykształcenie, nawet na najwyższym poziomie, jak psu buda.

Ale to pomyłka. Nie każdy chce i ma warunki subiektywne i obiektywne do tego, żeby studiować.
Jednym brakuje silnej woli i motywacji do podejmowania trudu studiowania, drudzy mają za niski poziom inteligencji (wrodzoną głupotę) i za nic w świecie nie potrafią się czegoś nauczyć, a inni nie odczuwają w ogóle potrzeby posiadania wykształcenia ponadpodstawowego. Jednym wystarczy ukończenie szkoły zawodowej (nabycie wiedzy rzemieślniczej), drudzy poprzestają na wykształceniu średnim, a innym nawet uzyskanie doktoratu jest jeszcze za mało.
Jednak nie zważając na to, w tzw. demokracji wszystkich traktuje się tak samo. W związku z tym nastała moda na powszechne kształcenie nawet na poziomie studiów trzeciego stopnia i na kupowanie lub rozdawnictwo dyplomów.

Wartość dyplomu

Wskutek utowarowienia wiedzy i wykształcenia powstał potężny rynek edukacyjny, wart wiele miliardów złotych. Jednym z efektów jego działania jest komodacja dyplomów studiów wyższych. Im więcej ludzi je posiada i im więcej jest ich w obiegu, tym mniejsza jest wartość dyplomu i bardziej lekceważący stosunek do niego.
U nas - w przeciwieństwie do innych krajów, na przykład USA, gdzie kryteria przyjęcia na studia doktoranckie są niezwykle wygórowane - kandydatów na doktorów rekrutuje się dosłownie z ulicy. Dlatego liczba studentów - doktorantów na jednym kierunku, albo specjalności, często przekracza 30, zaś na jednego promotora przypada nawet kilkunastu doktorantów. To niewątpliwie odbija się niekorzystnie na jakości dysertacji doktorskich i powoduje deprecjację dyplomu doktora.

W krótkim czasie może dojść do tego, że - podobnie jak w przypadku dyplomów licencjackich i magisterskich - dyplom doktora będzie wart tyle, ile kosztuje jego wydrukowanie. W konsekwencji stopień doktora pospolituje się tak, jak wcześniej skomodyzowały się świadectwa dojrzałości i dyplomy licencjackie oraz magisterskie i będzie tak, że jak „będziesz chciał kamieniem uderzyć psa, to prędzej trafisz w doktora”.

Finansowanie uczelni i uczynienie z nich organizacji usługowych lub produkcyjnych nastawionych na zysk nie byłoby możliwe bez parametryzacji funkcjonowania uczelni, nauczycieli akademickich oraz uczonych. Niczego głupszego nie dało się już wymyślić biurokratom ministerialnym! Chociaż w tym względzie można być optymistą, gdyż – jak mawiał Einstein – głupota ludzka jest nieograniczona.

Teraz wszystko punktuje się - pracę uczelni i osiągnięcia jej pracowników - według z góry narzuconych i nie zawsze rozsądnych szablonów i wylicza efekty na podstawie nieraz zawiłych i idiotycznych algorytmów. Podobno na tym ma polegać usprawnianie funkcjonowania uczelni, unowocześnianie systemu zarządzania nimi i ułatwienie kontroli.
Zmałpowano system amerykański łudząc się, że to zaowocuje u nas inkubacją wybitnych odkrywców, jak w USA. To tak, jakby ktoś wierzył, że herbata będzie słodsza od samego mieszania. Niestety, bez cukru nie będzie. Tak samo, nie przybędzie noblistów bez odpowiednio wysokich nakładów pieniężnych na naukę i oświatę, stworzenia klimatu społecznego, sprzyjającego pracy naukowej i stosownej motywacji do niej. Ale u nas myśli się za pomocą życzeń i zaklęć, a nie realiów.

>
Kształcenie „na siłę” coraz większej liczby studentów w uczelniach państwowych i prywatnych (tam również studenci otrzymują stypendia i korzystają z innych przywilejów) znacznie obciąża budżet państwa, czyli społeczeństwo. W gruncie rzeczy, odbywa się ono na koszt podatników. Rodzi się jednak wątpliwość, dlaczego mają oni opłacać rzesze studentów, z których większość nie nadaje się na studia z powodów subiektywnych i obiektywnych, wbrew ślubowaniu składanemu podczas inauguracji roku akademickiego lekceważy swoje obowiązki w zakresie zdobywania i pogłębiania wiedzy, a jedynym ich celem jest uzyskanie dyplomu traktowanego jak bilet wstępu do kariery zawodowej, politycznej i innej, albo w celu snobistycznej nobilitacji. Tym bardziej, że wiedza i umiejętności znacznej większości absolwentów są nieadekwatne do wymogów rynku pracy i oczekiwań pracodawców.

Polityka rozrzutności

W wyniku przyrostu absolwentów uczelni nie zmniejsza się liczba bezrobotnych. Wprost przeciwnie, powiększają oni rzeszę bezrobotnych, wysoko kwalifikowanych ludzi, którzy nie chcą podejmować pracy nieodpowiadającej ich statusowi społecznemu i są w dalszym ciągu utrzymywani przez podatników. Z tej racji nie przyczyniają się też do wzbogacania dochodu narodowego, raczej do jego pomniejszania.
Niektórym udaje się znaleźć zatrudnienie, ale zazwyczaj na krótkoterminowe umowy śmieciowe i niezgodnie z ich wyuczoną specjalnością, przeważnie do wykonywania prymitywnych prac - na przysłowiowym zmywaku - do czego wcale nie potrzeba nawet średniego wykształcenia.

Czy nasze społeczeństwo stać na taką rozrzutność, wynikającą z kształcenia masowego i na jak długo? Dopóki korzysta się z rezerw kapitałowych wypracowanych przez poprzednie pokolenia, dopóty można sobie na to pozwalać, ale te rezerwy kurczą się drastycznie i z pewnością wyczerpią się w nie tak odległej przyszłości. I co wtedy - ogromne pogorszenie poziomu życia i świadczeń socjalnych, kierowanie się zasadami socjodarwinizmu i ewentualna rewolucja społeczna? Chyba politycy nie zastanawiają się poważnie nad tym. Ich myślenie ma znamiona prezentyzmu - skupia się na tym, co dziś, jak w modlitwie „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” - na doraźnych sprawach i skierowane jest na przetrwanie (u żłobu) do kolejnych wyborów parlamentarnych.

Nie zważając na różne obiekcje i kierując się troską o teraźniejszość - co jest charakterystyczne dla ideologii konsumpcjonizmu, wpajanej głównie masom konsumentów (ponieważ właściciele firm, finansiści i politycy zabiegają bardziej o zabezpieczenie siebie i swoich dzieci na przyszłość) - rozwija się rynek edukacyjny, właściwie wbrew logice ekonomii. Ale dlatego, że stanowi on źródło niezłych dochodów dla podmiotów gospodarczych działających na tym rynku. O tym świadczy ogromna liczba nowo powstałych lepszych i gorszych uczelni prywatnych w okresie boomu edukacyjnego na początku transformacji ustrojowej i wyżu demograficznego.

Teraz, w innych warunkach obiektywnych (kryzysu gospodarczego oraz niżu demograficznego) - a chyba bardziej pod wpływem czynników subiektywnych (m. in. niechęci władz do zwiększenia nakładów na edukację i badania naukowe) - te uczelnie walczą dramatycznie o przetrwanie za wszelką cenę. Toczą walkę konkurencyjną na dwóch frontach: między sobą oraz z uczelniami publicznymi. Wiadomo, że w tej walce ktoś musi przegrać; z reguły przegrywają uczelnie słabe, mające złą opinię, pozbawione wizji i bez inicjatywy w świadczeniu atrakcyjnych usług edukacyjnych. A takich uczelni jest większość.

Faktycznie, ta walka konkurencyjna toczy się o jakość podmiotów gospodarczych-uczelni uczestniczących na rynku edukacyjnym, a nie o jakość przedmiotu transakcji rynkowych, jakim jest edukacja. Żeby ją łatwo sprzedać, trzeba obniżyć jej cenę, tzn. obniżyć koszty kształcenia. Najprościej - wskutek oszczędzania na dydaktyce, tj. w wyniku redukcji liczby godzin zajęć obowiązkowych z poszczególnych przedmiotów (także zwykłego oszustwa polegającego na wpisywaniu w indeksach studentów większej liczby godzin, aniżeli faktycznie realizowanych), wzrostu liczebności grup wykładowych i seminaryjnych, likwidacji obron prac dyplomowych itp.
Wskutek tego, w wyniku konkurencji jakość tego towaru-edukacji, nie poprawia się, lecz raczej pogarsza.

Uczelnia jak sklep

Co ciekawe, nabywcom tego towaru, studentom, wcale nie zależy na jego jakości, tylko na łatwości nabycia go i dostępu do niego. Tutaj, tak jak w przypadku towarów produkowanych masowo, liczy się niska cena i dostępność. Studenci najchętniej wpłacaliby czesne i nie chodzili na zajęcia - przecież im nie zależy na zdobywaniu umiejętności, ani na pogłębianiu wiedzy, tylko na otrzymaniu dyplomu. Świadczy o tym brak zainteresowania wykładami i ćwiczeniami, niechęć do studiowania literatury, ściąganie prac kontrolnych i kupowanie gotowych prac dyplomowych w Internecie. Płacą za studia nieraz ciężko zarobionymi pieniędzmi i nie domagają się od sprzedawców-nauczycieli wysokiej jakości usługi, na przekór powszechnie praktykowanej zasadzie rynkowej „płacę i żądam”. Nie zależy im na tym, by korzystać z wiedzy i mądrości wykładowców; chodzą na zajęcia, jeśli muszą, ale wcale nie bywają aktywni. Dziwne to i smutne, ale prawdziwe.

Komodyfikacja wiedzy i edukacji doprowadziła do zaistnienia i rozrastania się rynku edukacyjnego, na którym można kupować towary edukacyjne (prace dyplomowe, ściągi itp.) oraz usługi edukacyjne (studia, korepetycje itp.). Istnieje tu także szara strefa. Na tym rynku przedmiotem transakcji jest usługa edukacyjna nabywana poprzez umowę kupna - sprzedaży, gdzie kupującym jest student, a sprzedającym - uczelnia. Wobec tego, student traktuje uczelnię jak sklep, nauczycieli akademickich jak subiektów, a siebie jak klienta.

Co gorsze, jak klienta traktują go uczelnie i nawet w oficjalnych dokumentach używają nazwy „klient” zamiast „student”. Traci na tym powaga uczelni, prestiż nauczyciela akademickiego i pozycja studenta. Student nie tyle kupuje wiedzę w uczelni-sklepie, choć powinien to robić, ile wyższe wykształcenie w postaci dyplomu, czego chyba robić nie powinien. Szkoda, że nie domaga się jeszcze gwarancji, że ten dyplom da mu możliwość zatrudnienia w swoim wyuczonych zawodzie.

Transakcja handlowa między studentem-klientem i szkołą - marketem przypomina kupowanie przysłowiowego kota w worku: o wartości kupionego towaru-wiedzy dowiaduje się dopiero po skończeniu studiów, przede wszystkim wówczas, gdy konfrontuje swoje wykształcenie i swój dyplom z wymaganiami pracodawców. Ale wtedy jest już za późno. „Uczelnia - sklep” oferuje mu uzyskanie dyplomu po spełnieniu odpowiednich warunków, głównie finansowych, a „nauczyciel - sprzedawca wiedzy” zapewnia mu zaliczenie przedmiotu jak najmniejszym kosztem.
Przecież - jak przeczytałem w artykule Michała Szymańskiego, wykładowcy wielu uniwersytetów, zamieszczonym na stronie internetowej trójmiasto.gazeta.pl (3.12.2012) - studenta trzeba szanować i zabiegać o niego, jak o każdego klienta w handlu z prozaicznego powodu:za studentem idą pieniądze dla uczelni, czyli innymi słowy są oni naszymi klientami.

A klient ma to do siebie, że lubi grymasić. Toteż studenci-klienci grymaszą przy wystawianiu im ocen z zaliczeń i egzaminów, również przy ocenach pracy wykładowców. Z tymi ocenami liczą się bardzo władze uczelni, jakby student był kompetentny do wystawiania takiej oceny, oceniał obiektywnie i zgodnie z kryteriami merytorycznymi. Chwalą i kupują tych wykładowców, którzy najmniej od studiujących wymagają i wybierają przedmioty najłatwiejsze (n.b. w pewnym sensie sprzyja temu system punktowy ECTS; ważne, żeby zdobyć punkty, a nie wiedzę potrzebną).

Przedmioty trudne, chociaż ważne i niezbędne do edukacji w danej specjalności, nie są wybierane, albo ich wykładowców ocenia się źle. Jedno i drugie powoduje skreślenie takich przedmiotów z planu studiów. Coraz częściej ma się do czynienia z likwidacją trudnych przedmiotów nauczania, bo po co odstraszać studentów?

Wymagający wykładowcy nie są więc widziani i nikt się o nich nie troszczy. Mają oni dwa wyjścia: albo zaczną być „poprawni edukacyjnie”, czyli ulegli wobec władz i pajdokracji, i przede wszystkim szanować studentów, tzn. pobłażać ich nieróbstwu, wyglądowi oraz sposobowi zachowywania się, i tym samym przyczyniać się do zwiększania zysku uczelni, albo pożegnać się z pracą na uczelni. Wszak żyjemy w wolnym kraju, gdzie każdy jest kowalem swego losu i może wybierać wedle własnego uznania.

W tej sytuacji wybierają przeważnie mniejsze zło, mając na względzie własne interesy oraz będąc świadomi tego, że gwałcąc swoje zasady i wypuszczając niedouczonych absolwentów, wyrządzają szkodę sobie i społeczeństwu. Tym samym na własne życzenie kwalifikują się do kategorii ludzi głupich, ponieważ, według definicji M. Cippolego, głupi jest ten, kto szkodzi sobie i innym. Ale cóż, „klient-student to nasz pan” i trzeba mu schlebiać. Trzeba również podporządkować się władzy „niewidzialnej ręki” rynku edukacyjnego.

Skutki kształcenia masowego

Od pewnego czasu modne stało się posiadanie wykształcenia, a właściwie dyplomu. Idąc naprzeciw tej modzie, pojawiła się tendencja do podwyższenia wskaźnika skolaryzacji. Realizuje się ją dzięki upowszechnieniu edukacji i ułatwienia dostępu do szkół. Dlatego coraz bardziej dąży się do uczynienia edukacji masową i to na wciąż wyższych szczeblach nauczania.
Miarą powszechności kształcenia jest współczynnik skolaryzacji netto, który w Polsce w ciągu ostatnich 19 lat wzrósł w szkolnictwie wyższym ponad czterokrotnie – od 9,8 w roku akademickim 1990/1991 do 40,8 w roku akademickim 20010/2011. (Przewiduje się, że z około 300 uczelni niepublicznych pozostanie u nas do 2025 r. tylko 50).

Przyjmuje się, że wzrost współczynnika skolaryzacji świadczy o postępie społecznym. Jeśli tak, to jest tylko jednym z wielu takich wskaźników. Natomiast niewątpliwie ten przyrost pozostaje w związku z realizacją idei społeczeństwa informatycznego, albo społeczeństwa wiedzy. Za masowym i nieustannym (ustawicznym) kształceniem lobbują zwolennicy koncepcji społeczeństwa wiedzy i właściciele szkół, dla których wzrost liczby studentów przekłada się na maksymalizację zysku. Opowiada się też za tym wielu ludzi, którzy sądzą, że lepiej żyć wśród mądrych - a o wykształconych mniema się, jakoby byli mądrzy - niż pośród niewykształconych.

Jednak pomysł kształcenia masowego wszystkich, kto tego chce lub nie chce, wymuszone prawnie przez obowiązek szkolny czy nieformalnie przez uwarunkowania społeczne, nie jest zbyt dorzeczny, ponieważ implikuje wiele skutków negatywnych.


Po pierwsze, kształcenie masowe w przypadku niemożności zapewnienia potrzebnej ilości kadry nauczycielskiej i odpowiedniego instrumentarium dydaktycznego głównie z powodów finansowych odbija się negatywnie na jakości kształcenia. Produkt masowy i dlatego tani jest z reguły gorszej jakości. Słusznie zauważył Piotr Müller: W Polsce jest więcej szkół wyższych niż np. w Niemczech i Wielkiej Brytanii razem wziętych.(…) Nie ma fizycznej możliwości zapewnianie wysokiego poziomu nauczania na 450 uczelniach. (…) Wielu studentów nieświadomie wybiera uczelnie słabe, ale są też tacy, którzy robią to celowo, by jak najłatwiej zdobyć dyplom. Powinniśmy skończyć z fikcją. Nie możemy pozwalać, by dewaluowano wartość dyplomu. Na tym tracą wszyscy”. (Piotr Müller: polskim uczelniom opłaca się łamać prawo)


Po drugie, skutkiem masowego kształcenia jest niedocenianie go. Zazwyczaj ceni się to, co pozostaje w sferze marzeń, co trudno zdobyć i czego jest niewiele. W miarę wzrostu ilości towaru na rynku i łatwości jego zakupu, obniża się jego atrakcyjność, a także jego cena sprzedaży oraz wartość moralna – postępuje zjawisko komodyzacji. W takim razie podnosi się sztucznie atrakcyjność towaru za pomocą różnych sposobów, np. poprzez zmianę opakowania. Ale tego nie da się zrobić z takim towarem, jakim jest wykształcenie czy wiedza.


Po trzecie, masowość kształcenia na studiach wyższych doprowadziła do tego, że pracodawcy żądają dyplomu ukończenia studiów wyższych od kandydatów do pracy nawet na takich stanowiskach, gdzie wystarczyłoby wykształcenie podstawowe lub co najwyżej zawodowe, np. na przysłowiowym zmywaku.


Po czwarte, w wyniku masowości kształcenia, głównie na kierunkach humanistycznych - a takie studia zazwyczaj wybierają studenci, bo błędnie uważają je za najłatwiejsze - ale też na najłatwiejszych kierunkach politechnicznych - powiększa się niedopasowanie edukacji do potrzeb rynku pracy. Tutaj liczy się wiedza konkretna i umiejętności użyteczne dla produkcji i usług, a nie wiedza powierzchowna i brak umiejętności praktycznych. Niestety, stale powiększa się rozziew między wymogami rynku pracy dla absolwentów szkół i ich wiedzą potwierdzoną formalnie przez dyplomy.


Po piąte, masowa edukacja utrudnia kształcenie jednostek wybitnie uzdolnionych. W przepełnionych grupach seminaryjnych ambitny student gubi się; nie ma też możliwości kształcenia indywidualnego w ramach bezpośredniej relacji mistrz-uczeń, jakie powinno przeważać w szkołach wyższych.
Poziomu zajęć oraz kryteriów ocen nie dostosowuje się przeważnie do najwyższego poziomu inteligencji i wiedzy studentów, nawet nie do średniego, lecz do najniższego, ponieważ kto rozpoczął studia, musi je ukończyć. Wskutek tego, mamy do czynienia z powszechną relatywizacją ocen, w konsekwencji czego ocena bardzo dobra w grupie słabych studentów może być równoważna ocenie dostatecznej w grupie bardzo dobrych. Ocena na dyplomie nie świadczy o wiedzy absolwenta. Ale gdyby posługiwać się bezwzględną skalą ocen, to zwiększyłaby się selekcja w wyniku odsiewu i odpadu słabeuszy, a to skutkowałoby zmniejszeniem liczby studentów z wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami, przede wszystkim redukcją etatów nauczycieli oraz zmniejszeniem finansowania szkół – pieniądze idą przecież za studentem!

A zatem, żaden rozsądny nauczyciel nie stosuje bezwzględnej skali ocen. Wobec tego, jednostka wybitna, zdolna i chcąca uczyć się na poziomie jak najwyższym nie jest w stanie realizować swych aspiracji na zajęciach w uczelni. Oprócz tego, taki student boi się wychylać ponad przeciętność swojej grupy wskutek silnej presji ze strony kolegów-średniaków i obiboków, w których interesie wcale nie leży wzrost wymagań, lecz raczej ich zaniżanie.


Po szóste, masowe kształcenie ułatwia plagiatowanie i kupowanie prac zaliczeniowych i dyplomowych, również rozpraw doktorskich. Konia z rzędem temu promotorowi, który mając 25-30 magistrantów, albo doktorantów potrafi wyłapać plagiaty, albo stwierdzić, że praca nie była pisana samodzielnie! Jest to fizycznie niemożliwe. Nie pomagają też specjalne antyplagiatowe programy, na które zresztą nie stać wielu małych, czy biednych uczelni. A z drugiej strony, po co miałby to robić i w imię czego? Zadawać sobie dodatkowy trud? Przecież promotorzy nie są na ogół masochistami, a za każdego wypromowanego doktora dostają niezłe wynagrodzenie dodatkowe, dzięki czemu mogą podreperować swój budżet domowy, na ogół skromny. Jasne, że studenci wykorzystują skwapliwie tę sytuację i pokaźnie zasilają szarą strefę rynku edukacyjnego.

Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trzeba stwierdzić, że transformacja studenta w klienta niczemu dobremu nie służy i nikt nie odnosi z niej korzyści, przede wszystkim sami studenci - przyszła generacja inteligencji, od której zależeć będą dalsze losy kraju.

Wiesław Sztumski

30 czerwca 2013