Odsłon: 1826

 

Polemika z artykułem prof. Leszka Pacholskiego „A gdybyśmy wprowadzili kodeks honorowy?”*


W portalu „Wszystko co najważniejsze” przeczytałem ostatnio wymieniony wyżej artykuł prof. Leszka Pacholskiego o kodeksie honorowym naukowców i pracowników szkolnictwa wyższego  i trochę mnie zatkało. Profesor Pacholski od wielu lat pisuje, ciekawe na ogół, teksty o kondycji nauki i szkolnictwa wyższego, a naukowo „pochodzi” z matematyki, gdzie osiągnął prawie wszystko, co osiągnąć można. Pełnił też w nauce i szkolnictwie wyższym wiele ważnych funkcji, więc trudno podejrzewać Go o nieznajomość akademickiego środowiska. A tu mamy niespodziankę.

 Jeśli dobrze tekst zrozumiałem, Autor dostrzega we wspomnianym środowisku, widzianym en masse, coś na kształt honoru. W tekście nie podano jak dokładnie honor ów jest rozumiany, ale jeśli dobrze go (tekst, nie honor) przeczytałem, chodziło o prawdomówność i zaufanie. Autor wyeksponował też pewne „naukowe” aspekty honoru i zaproponował ciekawą modyfikację sposobu oceniania ludzi związanych z nauką, w tym chyba i studentów oraz absolwentów uczelni. O tym ostatnim pomyśle niżej.


Na ile intencje Autora pojąłem, to „honor naukowy” ma być częścią tzw. etosu naukowców, jako - wyróżniającego ich z reszty społeczeństwa - pomysłu na życie „plemienne”, podobnie jak więzienny kodeks więźniów, tatuujących sobie na ramionach oficerskie gwiazdki, wyróżniające ich z grupy pozostałych więźniów.

Zaszokował mnie w ogóle pomysł poszukiwania dziś honoru jakiejkolwiek większej grupy społecznej, szczególnie prezentowany przez tego właśnie Autora. O zmierzchu elit  socjologowie i psychologowie piszą od lat, a oglądanie rozmaitych elit w telewizji jest przyczyną wielu patologii, bo konfrontacja ich wypowiedzi oficjalnych z nieoficjalnymi, lub czynami  wywołuje u młodych moralne wątpliwości, a u starszych wstręt lub zażenowanie.

Honor w telewizji widuję raczej rzadko, a honor akademicki w mediach kojarzę raczej z nadętością. W moim, nieszczególnie ciekawym, życiu akademickim spotykałem naukowców, których z przekonaniem określiłbym jako ludzi honoru, ale myślę, że co najmniej tyle samo innych znanych mi „uczonych” pojmowało honor jako coś, co brzmi podobnie jak „nasza sprawa” (po włosku cosa nostra). 
Jeśli uwierzyć w powiedzenie, że „punkt siedzenia determinuje sposób widzenia”, to mój pogląd na honor w nauce byłby zasadniczo inny niż Autora artykułu. Może jednak nie do końca tak jest, bo łączy nas chyba coś w rodzaju marzeń, choć na ich realność poglądy mamy zupełnie odmienne. 


Jak rozumieć można honor?
W potocznym rozumieniu honor  to chyba jakaś mieszanka (rozmaicie rozumianej!) uczciwości  i gotowości do jej obrony. No i tu jest główny kłopot: tej ostatniej jakoś w środowisku akademickim nie widać. Nieliczne wyjątki (por. tekst „Prokurator nas nie zastąpi” tegoż Autora w tym samym miejscu co omawiany) raczej potwierdzają regułę. Nie pretendując do jakichkolwiek prób definiowania honoru w nauce i szkolnictwie wyższym,  pozwolę sobie opisać pewne aspekty rozumienia honoru przez przeciętnego człowieka, które trochę nie pasują do dobrego wypełniania obowiązków naukowca, co każe wątpić w realność, trzeba przyznać pięknego, pomysłu prof. Pacholskiego. 
  

Każdy honor jest inny. To stwierdzenie jest raczej trywialne, ale warto pomyśleć,  jaki jest dla zwykłych ludzi najlepszy, czyli najbardziej użyteczny społecznie. Ja myślę, że taki, który jest najłatwiejszy do zrozumienia i wymaga najmniej myślenia w przestrzeganiu tytułowego kodeksu honorowego. Odpowiedni kodeks honorowy powinien być więc prosty i zarazem trudny do „rozmiękczenia” czy obejścia, jak zastrzeżenie patentowe maszyny do szycia („otwór na nitkę na ostrzu, nie końcu, igły”).


Najlepszym chyba przykładem tak widzianego dobrego kodeksu honorowego był wyryty na sztyletach SS napis „Meine Ehre heisst Treue”, co tłumaczy się zwykle  na „Moim honorem jest wierność”.  I esesmani  swojego honoru bardzo skutecznie bronili, więc honornymi niewątpliwie byli. No i tu jest pierwszy problem: nie bardzo wyobrażam sobie tak prosty jak wspomniany wyżej kodeks honorowy SS, opis tego, co w nauce jest, a co nie jest honorowe.

Żaden ze znanych mi naukowych kodeksów etycznych (a jest ich naprawdę kupa wielka) nie zawiera mniej niż kilkanaście stron tekstu opisującego etykę naukowca. Jedną z większych wad każdego kodeksu honorowego pracowników nauki jest założenie o znacznie większej niż mieli esesmani samodzielności w podejmowaniu decyzji przez naukowców. 

Wiadomo, że najuczciwsze, więc pewnie i najbardziej honorowe, są oceny zakładające jakąś równość  ludzi. W dobrej rodzinie dziecko zapytane czy bardziej kocha tatę czy mamę powinno się rozpłakać, bo nie potrafi pod tym względem rodziców porównać. Do podejmowania decyzji najlepsze są tzw. porządki dobre, gdzie z każdego zbioru alternatyw wybrać potrafimy element  najlepszy. Taką fajną sytuację miał np. esesman, bo wiedział, że zawsze najlepsze jest dobro narodu zdefiniowane przez führera.

O tak dobrze określonym honorze naukowcy pomarzyć nawet nie mogą. Bycie „honornym” w nauce wymaga uwzględniania wielu parametrów, z których większość daleka jest od bycia porządkiem dobrym. Wypadałoby więc posądzać ich o wynikającą zwykle z genów, starannego wychowania i wyjątkowego szczęścia na tzw. ścieżce kariery, dużą przewagę moralną (skądś  te uporządkowania „honorowo ważnych” parametrów trzeba wziąć) i intelektualną (trzeba dokonać wielu porównań i „uzgodnić” ich wyniki) przewagę nad resztą społeczeństwa.
Boję się, że posądzenie takie jest dla wielu uczonych krzywdzące.


Pojęcie honoru zawsze dotyczy relacji jednostki do grupy
. Być może grupy jednoosobowej, np. suwerena. Nie da się być honorowym na bezludnej wyspie. Zazwyczaj chodzi o to, że zachowania  honorowe  są dla grupy jakoś pożyteczne lub kiedyś takimi były (np. sepuku  po skompromitowaniu się), a my myślimy, że jeszcze są. I odpowiednio czytelny i prosty kodeks etyczny takie właśnie zachowania jakoś (dobrze byłoby precyzyjnie) kodyfikuje.

No to o jaki mianowicie honor może chodzić w przypadku naukowców? W stosunku do jakiej grupy? Gdyby miało to być naukowo-uczelniane środowisko, to należałoby oczekiwać, że uzna ono, iż „naukowość zobowiązuje” i w obawie o swą (środowiska) pozycję usuwać będzie tych „niehonornych”.
Warunkiem koniecznym takiej postawy jest jednak wspomniana obawa o wspólne (tego środowiska) interesy. W nauce nie jest on spełniony. Chyba nie tylko polskiej, choć u nas chyba jest to lepiej widoczne niż np. w Anglii, czy USA.

Naukowa elita zapewniła sobie przywileje (np. tzw. minima kadrowe) niwelujące ewentualne szkody powstałe przez demoralizację nawet sporej części uczonych. Człowiek honorowy w sensie prof. Pacholskiego może być dla takiej grupy co najwyżej wygodnym, ale nie niezbędnym, parawanem. Zbyt wiele parawanów tworzy jednak labirynt, gdzie normalny człowiek mógłby pobłądzić.

Przywołanego przez prof. Pacholskiego honoru raczej nie da się odnieść do naukowych, szczególnie polskich, realiów. Może najbliżej byłoby do tego profesorowi Sonnenbruchowi z dramatu (Niemcy) Kruczkowskiego, ale tego uczonego drogo to kosztowało. Wydaje mi się, że prof. Pacholski myślał o jakimś pączkowaniu grupy takich jak On ludzi, która rzeczywiście istnieje. Honor jest jednak trochę podobny do fraka i cylindra, o których mówią, że dobrze leżą dopiero w trzecim pokoleniu. Wątpię czy tego doczekamy.


Dyplom można kupić łatwo, dobrą opinię wielu, szczególnie wybitnych, osób trudniej
. Poza tym nieszczęsnym honorem, w artykule zaproponowano jednak znakomity i absolutnie realny pomysł na, przynajmniej częściową, poprawę adekwatności ocen ludzi związanych z nauką. Zastąpienie anonimowych tak naprawdę  dyplomów opiniami jak najbardziej konkretnych osób.
Nie wiem jak najlepiej, czy choćby dobrze, go zrealizować.

Być może na początek dołączać do dyplomu jakieś opinie, potem robić podobnie, np. z wybitnymi ocenami; może publikować (za pisemną zgodą zainteresowanych, oczywiście) to w Internecie, ale tu akurat da się coś wymyślić. Gdyby udało się wymusić na dużej części pracowników uczelni (na wszystkich pewnie się nie da) pisanie takich opinii, to w dłuższej perspektywie, np. 20 lat, przyniosłoby to ogromny, może większy niż dla studentów, zysk dla całego środowiska akademickiego.
Wymusiłoby to pewną odpowiedzialność w ocenianiu. Nie wiem jak dużą, ale przecenić się tego nie da, bo to, co realnie mamy, jakie jest - każdy widzi. Jest też i niebezpieczeństwo wygenerowania jakiejś grupy ludzi trochę inaczej pojmowanego honoru (v. cosa nostra), którzy mogą dogadać się szybciej niż tacy jak prof. Pacholski i przekonać społeczeństwo do swojej wartości. To wcale nie jest nierealne.  


Jest jeszcze sporo innych wątpliwości związanych z pomysłem prof. Pacholskiego. Niżej tylko o czterech, ale o honorze to my, w Polsce, rozmawiać możemy długo.

Zapominamy też, że w epoce tej skompromitowany polityk popełniał samobójstwo nieporównywalnie częściej niż dziś. A uczeni w próżni nie funkcjonują. Czy ci honorowi to nie są po prostu śpiochy, notoryczni spóźnialscy lub inni maruderzy?
Określeń tych nie odnoszę do Autora, bo On o poprawianiu nauki pisuje już parę lat, ale do wielu Jego kolegów „po tytule i stanowiskach” pasują one dość dobrze. Powie ktoś, że lepiej być śpiochem niż np. oszustem. Pewnie i tak, ale czy w tłumie oszustów zwykli ludzie takiego marudera w ogóle zauważą?  Byłoby chyba lepiej, gdyby ci maruderzy założyli jakąś partię i wspólnie krzyczeli, że w amokowym wyścigu szczury coś pogubiły. Ale to jest równie realne jak współpraca wszystkich posłów naszego Sejmu dla dobra ludzi, którzy ich wybrali. Niestety. 
 

Przepraszam za emocjonalność niektórych wypowiedzi. To efekt moich osobistych doświadczeń na styku nauka i dydaktyka z niezupełnie normalnymi stosunkami międzyludzkimi. Podobne doświadczenia ma sporo osób. I większość z nich podobnie się o etyce w nauce i jej kodyfikacji wypowiada.

Waldemar Korczyński

 

*https://wszystkoconajwazniejsze.pl/prof-leszek-pacholski-polska-nauka-a-gdybysmy-wprowadzili-kodeks-honorowy/