Odsłon: 751

Czarnecki do zajawkiLiberatariański konserwatyzm zawsze propagował kult laissez-faire - nieufność, czy nawet wrogość wobec państwa jako organizacji społecznej. Według tej doktryny, państwo winno zajmować się wyłącznie obroną narodową i porządkiem publicznym, czyli być „nocnym stróżem”.

Także rola religii oraz instytucji religijnych w społeczeństwie jest w tym nurcie pojmowana tradycyjnie, mimo iż mówi się ciągle o „liberalizmie”, jako moderatorze dotychczasowych stosunków społecznych. Wynika to z faktu, iż instytucje religijne włączone są w system rynkowych zależności i zysków stąd płynących, więc tym samym pozycjonują siebie jako część tradycyjnego systemu. Systemu władzy.

Moralną podstawą dla takiego pojmowania rzeczywistości jest tzw. racjonalny egoizm mówiący, iż każdy subiektywnie dąży do prywatnego dobra i obrony własnych interesów, szanując jednocześnie prawo innych ludzi do realizacji swoich celów. Tyle tylko, że dzisiejsze stratyfikacje i wiążąca się z nimi hierarchizacja pozostawia „tym innym” często jedynie „wolność do śmierci”. Nie potrafisz się odnaleźć – więc giń, twoja wolna wola.
Naiwność i cynizm libertariańskich konserwatystów, czy bliskich im neoliberałów są więc groźne nie tylko dla spoistości społeczeństwa, ale istoty naszego gatunku.

 

"Potomkowie nasi nie będą po prostu ludźmi Zachodu, jak my. Będą dziedzicami Konfucjusza i Lao-tsy tak samo jak dziedzicami Sokratesa, Platona i Plotyna; dziedzicami Gautamy-Buddy tak samo jak dziedzicami Deutero-Izajasza i Jezusa Chrystusa; dziedzicami Eliasza i Eliszy, a także Piotra i Pawła."
Arnold J. Toynbee

 

Tu widzimy ową naiwność, choćby a w tym cytacie, charakterystyczną dla sposobu myślenia i upowszechnienia tzw. zachodnioeuropejskich i transatlantyckich wartości. Biorąc pod uwagę współczesną sytuację i trendy panujące w świecie, nie sposób uważać, iż herosami planetarnej, wioski będą Sokrates, Platon. Lao-tsy, Jezus, Kartezjusz - jak sądzi Toynbee. Praktyka współczesnego nam świata wiedzie nas do innych konkluzji. Najprawdopodobniej nasi potomkowie będą zapewne bliżsi mentalności i postawom charakterystycznym dla Herostratesa, Atylli, Kaliguli, Cesara Borgii, Pizarra, Cortésa, Wallensteina oraz Rambo, Jamesa Bonda, Bruce’a Lee, wrestlera Hulk Hogana, Pythona czy Spiderrmana.

Konserwatyzm to postawa charakteryzująca się przywiązaniem do istniejącego stanu rzeczy oraz wartości we wszystkich dziedzinach życia, niechętnym stosunkiem (lub nawet – wrogim) do wszelkich zmian. To ideologia uznająca za naczelne dobro istniejący porządek społeczny, a za główny cel działania – zachowanie i umocnienie tego porządku. To kierunek polityczny oparty na tej ideologii. W węższym stopniu to XIX-wieczna doktryna przeciwna liberalizmowi i wszystkiemu, co wiąże się z Oświeceniem. Konserwatyści i tradycjonaliści widzą bowiem w tej epoce, tak ważnej dla rozwoju kultury i cywilizacji zachodnioeuropejskiej, główne zagrożenie dla swoich wartości i tożsamości ukształtowanej na bazie Średniowiecza i hegemonii „szlachetnie urodzonych”. „Szlachetnie urodzonymi” objawiają się i mianują się jednostki w zależności od heglowskiego Zeitgeistu, mody i trendów danej epoki.

Z kolei z tradycjonalizmem kojarzy się przywiązanie do tradycji, opieranie się, wzorowanie się na tradycyjnych poglądach. To postawa intelektualna i ideologia głosząca, iż przeszłość jest uosobieniem wszelkich wartości, które stopniowo uległy degradacji. Historia to źródło niezmiennych wzorców dla przyszłości we wszystkich dziedzinach życia politycznego i społecznego. Dotyczy to także najszerzej rozumianej kultury.

Zagrożenie stereotypem

To myślenie stereotypowe i dogmatyczne, zasklepiające człowieka w bańce niezmienności, antyewolucji, antyotwartości. Doskonale ten moment scharakteryzowała prof. Maria Szyszkowska, filozofka i intelektualistka, mówiąc o narodzie (ale ta sentencja dotyczy całości naszego gatunku), któremu zagrażają przede wszystkim funkcjonujące uprzedzenia i stereotypy myślowe. Celna jest to refleksja w perspektywie publicznego poruszenia, jakie powstało wśród rządzących demoliberalnych elit w naszym kraju (lecz nie tylko tu) kiedy okazało się, iż faszyzm i jego gloryfikacja są obecne w polskim życiu codziennym na dobre. Do tej pory mówili o tym tylko jacyś niepoprawni sceptycy, pesymiści, na pewno „lewacy”, „komuniści” oraz związani z tymi środowiskami „jajogłowi” z kilku stowarzyszeń rejestrujących i prezentujących medialnie przestępstwa na tle rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu itd.
Rządząca elita i otaczający ją mainstream, żyjące w bańce swoich wyobrażeń i mitów o absolutnej postępowości tzw. transformacji ustrojowej i wartości wniesionych wraz z nią do polskiej rzeczywistości zostały w tej mierze – i nie tylko – dramatycznie zaskoczone. I z tego zaskoczenia nie potrafią się uwolnić. To jest m.in. pokłosie owego konserwatywnego myślenia i gloryfikacji od trzech dekad czasów II RP: bezrefleksyjny, wyrastający z konserwatywno-tradycjonalistycznego, wrogiego czasom Polski Ludowej en bloc.

I nawet walczące dziś z klerykalnymi cieniami, wprost nawiązującymi do lat przedwojennych, kobiety czy feministki wstydzą się, omijają publicznie stwierdzenia, iż emancypacja kobiet w PRL-u była po stokroć bardziej praktykowana niźli w wolnej, demokratycznej i "cywilizowanej III RP". Dotyczy to nie tylko prawa do przerywania ciąży. PRL w zakresie emancypacji kobiet dokonał ogromnego skoku modernizacyjnego, charakterystycznego dla całej ówczesnej Europy. Dziewczęta poszły masowo na studia: medyczne, prawnicze, nauczycielskie, administracyjne, ekonomiczne (księgowe). Dawniej pracowały jako służące, szwaczki i robotnice, teraz zdobywały wyższe wykształcenie.
Po 89 r. zaczęło się mówić idiotyzmy o pozytywach konserwatywnych wartości, o kobiecie zajmującej się domem i dziećmi. Tymczasem realia codzienności to konieczność dwóch pensji, aby utrzymać się przy życiu. Nie należy też mówić o cnotach niewieścich, ale o podziale obowiązków domowych, aby kobieta nie pracowała na dwa etaty.
Podobnie było w III Rzeszy, gdzie propaganda ukazywała szczęśliwą rodzinę z niepracującą mamą, a realnie liczba kobiet pracujących rosła. I w tym aspekcie także możemy mówić o pewnej faszyzacji w III RP.

W Polsce Ludowej procesy modernizacyjne postępowały, równouprawnienie rosło, także możliwości awansu zawodowego, również w sferze publicznej. Pojawiło się więcej kobiet posłów, ministrów, dyrektorów. Totalnie konserwatywna, oparta o przekaz Kościoła katolickiego, wyraźnie antymodernistyczna nauka Jana Pawła II i anty-PRL-owska retoryka mainstreamu cofnęła świadomość nad Wisłą o epoki. Minister Czarnek (a wcześniej szereg takich podobnych mu postaci: Giertych, Handke, Hall czy Zalewska – mówię tylko o ministrach edukacji) ze swoimi „cnotami niewieścimi” jest tylko efektem określonych procesów i politycznych decyzji.

Trujące piętno

Tradycjonalizm i konserwatyzm związane są zawsze z kultem przeszłości, admiracją własnych dokonań i wyznawanych wartości, z mitami i fantasmagoriami. U nas jest to szczególnie widoczne, gdyż szkielety nie zdekonstruowanych faktów z naszej historii, powstałe właśnie na kanwie uprzedzeń i fobii, a z drugiej strony – konserwatywnych przekonań i świadomości, zaludniają licznie zakamarki polskiego imaginarium. Nie tylko w polityce, ale przede wszystkim w kulturze. Hubertus Mynarek, niemiecki religioznawca i filozof, spuentował taką sytuację w następujący sposób: „Kult Stalina, Hitlera, Mao, kult Jezusa (w ruchu Jesus People), kult Bhagwana, Rona Hubbarda (w Scientology Church), kult Yogi, maharadży Mahesha (medytacja transcendentalna), kult Wojtyły - podobnie jak kult Chomeiniego - wszystkie one były i są podporządkowane prawidłowościom fundamentalistycznym” (Zakaz myślenia).
U nas po 1989 r. nastąpił bezrefleksyjny kult „niewidzialnej ręki wolnego rynku” w wersji laissez faire. I na tej kanwie bałwochwalcze pokłony przed neoliberalnym porządkiem bije doktryna konserwatywna (choć jej wyznawcy i admiratorzy zapewniają cały czas o swoim i doktrynalnym liberalizmie) rzucając swój cień na całość życia, nie tylko na gospodarkę i ekonomikę, ale przede wszystkim na kulturę i świadomość społeczną.

Takim przykładem dogmatycznego, fundamentalistycznego ujęcia rzeczywistości jest akronim sloganu There Is No Alternative (nie ma alternatywy), który był używany przez Margaret Thatcher, byłą premier Wielkiej Brytanii, podczas wprowadzania przez nią neoliberalnych porządków w latach 1979–1990. Czyli TINA. Dogmatyczna i pełna pychy polityka brutalnie traktująca wszystko, co nie mieściło się w ciasnym, drobnomieszczańskim, neoliberalnym rozumieniu rzeczywistości i procesów społecznych w niej zachodzących oraz wynikająca stąd polityka przyniosła jej miano żelaznej damy (Iron Lady). Neoliberalną politykę gospodarczą jej gabinetu ochrzczono mianem taczeryzmu.

Za gorącego zwolennika TINA-y uważa się też ówczesnego prezydenta USA Ronalda Reagana. To reaganomika i taczeryzm odcisnęły trujące piętno na świadomości i rozumieniu wspólnotowości. Także w przestrzeni kultury, nakładając swoiste chomąto na całokształcie życia w kilku następnych dekadach. Te tendencje wzmocnione zostały upadkiem muru berlińskiego i kolapsem bloku wschodniego. TINA zatriumfowała. Można było domniemywać, iż rzeczywiście nie ma alternatywy.

Polskie elity demoliberalne, właśnie na kanwie prostackiego, bezrefleksyjnego, antyewolucyjnego i tradycjonalistycznego pojmowania dziejów (a tym samym i kultury) ochoczo podjęły, szeroko wprowadziły w życie pojęcie i zakres dogmatu TINA. Bo jeżeli nie ma alternatywy, a tzw. komunizm i wszystko, co trąciło innym porządkiem wszechrzeczy niż definiowała TINA upadło, to wracamy do złotego wieku kapitalizmu i porządków z nim związanych. Najlepiej tych z XIX w. gdy „szlachetnie urodzeni” (ale już nie z tradycji arystokratycznej lecz z tytułu dysponowania kapitałem) pozostawali szanowaną i jedynie liczącą się grupą społeczną. M.in. na tej kanwie w Anglii – niczym w epoce wiktoriańskiej – znów nastała moda na lokajów, pokojówki, bony itd. I przedstawianie tych zajęć jako normalnych, mogących stanowić obiekt pragnień i marzeń plebsu, tych niezamożnych i wykluczonych. Bo jeśli tkwią w takim stanie, sami są sobie winni.

Ale dogmatyczny i fundamentalistyczny sposób postrzegania świata i ludzi zawsze charakteryzujący tradycjonalistów i wszelkiej maści konserwatystów musi odbić się bumerangiem w innych dziedzinach życia, gdy politycy o takim rysie i poglądach biorą się za rządzenie. A na dodatek, kiedy media i mainstream pozostające w symbiozie z takim programem szerzą brak jakiejkolwiek alternatywy wobec tego co mówią i robią politycy, musi dojść w efekcie do zmian w postrzeganiu świata i stosunków interpersonalnych. Zwłaszcza w rozumieniu tego, jak stosunki własnościowe wpływają na najszerzej rozumianą kulturę.
Ten brak alternatywy to retoryczny chwyt zamykający dyskusje nad zagadnieniami spoza neoliberalnego – czyli de facto neokonserwatywnego i tradycjonalistycznego – widzenia rzeczywistości. Nieograniczona globalizacja ekonomiczna (esencja paradygmatu TINA) poraziła i zdeprecjonowała demokrację, ograniczyła wolność. Sprowadziła je z jednej strony do kolosalnego pomnażania kapitału nielicznych, a z drugiej - do bezrefleksyjnej konsumpcji na bazie tworzenia i wmawiania konsumentom różnych, często zbędnych, gadżetów od których „poczują się szczęśliwi”. To jest – dziś wyraźnie widoczny – paradoks tak realizowanej globalizacji.

Konsument vs obywatel

Konserwatyzm w dzisiejszym wydaniu (oparty o pakiet rozwiązań gospodarczych taczero-reaganomiki rozciągniętych z czasem na całość życia publicznego i prywatnego) – w wyniku kultu konsumpcji, zysku i hedonistycznego zaspokajania często zbędnych (i wydumanych) potrzeb - sprowadził człowieka do roli biernego konsumenta. A konsument nigdy nie będzie świadomym obywatelem. Pozostając w „szponach McŚwiata” i doszczętnie „skonsumowanym przez ów McŚwiat” (Benjamin Barber w rozmowie z Jackiem Żakowskim ,Gazeta Wyborcza, 14-15.03.1994), człowiek-konsument nie dba o postęp, rozwój, o perspektywę i jakość uświadomionego życia swoich dzieci czy wnuków, o zbiorowość, wspólnotę.
I to jest jeden z zamiarów wszystkich rządów konserwatywnych – odciąć ludzi od zasadniczych problemów zbiorowości. A totalnie głoszona TINA – nie ma alternatywy, dla naszych propozycji, dla naszej narracji, dla naszych poglądów – doskonale temu sprzyja. Pisali o tych problemach z brakiem alternatywy połączonej z nachalną i agresywną medialną propagandą oraz gigantycznymi manipulacjami m.in. Lester Thurow (Przyszłość kapitalizmu) czy Naomi Klein (No logo, czy Doktryna szoku).

Tym samym polityka, przestrzeń publiczna i wszelka z nią związana działalność stała się znakiem konsumpcji, transakcji kupno / sprzedaż, inwestycja / zysk itd. Przeczy to w swych rudymentach np. obywatelskości wg Arystotelesa, głównych przedstawicieli francuskiego Oświecenia czy „ojców założycieli” USA. „Sprawowanie rządów stało się dziś przejawem konsumpcjonizmu. Kupujesz partię, która oferuje korzystniejsze transakcje albo usługi”. (Joe Klein, New Yorker, 4.06.2001). Bo czymże jest m.in. dopuszczalny i powszechnie praktykowany w wielu krajach nachalny, korupcjogenny i degradujący termin demokracja, tzw. lobbing?

Australijski topowy dziennikarz światowych mediów John Pilger doskonale opisuje te sytuacje parafrazując Orwella, kiedy to ponoć nie ma alternatywy: „Aby zostać zdeprawowanym przez totalitarne myślenie, nie musisz żyć w totalitarnym kraju” (Exignorant’s blog – John Pilger). Fundamentalizm – ten sojusznik każdego totalitaryzmu – trzebiący przestrzeń publiczną z pluralizmu, którego jest zaprzeczeniem, toruje tym samym drogę wszelkiej maści totalitaryzmom do zaistnienia nie tylko w praktyce, ale w głowach wielkiej liczby ludzi. Tworzy się bowiem w świadomości pustka, właśnie wskutek braku alternatywy wyciszającej myślenie krytyczne. Leni Riefenstahl mówiła po latach na temat filmów propagandowych robionych na potrzeby nazistowskiego państwa, iż owe przesłania nie były uzależnione od „przesłania z góry”. Istniejąca „próżnia przyzwolenia”, wynikająca z „poczucia wyższości” i braku alternatywy wobec tego, czemu społeczeństwo niemieckie en bloc hołdowało, dawało jej carte blanche w tej mierze. I dotyczyło to także wykształconej, liberalnej inteligencji.

Konserwatywna dekadencja

Neoliberalizm / neokonserwatyzm doprowadził do władzy przedstawicieli klasycznego drobnomieszczaństwa (w dzisiejszym, nie dawnym, wymiarze rozumienia). A ono jest niezdolne do jakichkolwiek wielkich wyzwań, do śmiałych projektów wychodzących poza ramy dotychczasowych rudymentów (jak u każdego konserwatysty, tym bardziej – u tradycjonalisty), do kontynuowania procesów modernizacji i postępu w projekcji oświeceniowej. Jak widać w wielu miejscach na świecie – a w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej w szczególności – nadzieje na rządy merytokracji, (która musi jednak z racji swego wykształcenia i wszechstronnego przygotowania myśleć modernizacyjnie), spełzły na niczym. Zastąpiono je lub zastępuje - na naszych oczach – oligarchią.

Bo w charakterze tych rządów i tego systemu wartości leży paradygmat, by zapomnieć, a nie uczyć się. Przeskakiwać „z kwiatka na kwiatek”, dotykać wszystkiego zwiewnie i przelotnie, nie pogłębiać i nie zastanawiać się nad przyczynami czy źródłami zjawisk. Być niecierpliwym, impulsywnym, niespokojnym, euforycznym na to, co się objawia, ale szybko tracić zainteresowanie i przechodzić – z takim samym nastawieniem – do kolejnych atrakcji niesionych przez życie.

Tym samym emocje, afekty i religijne wierzenia zastąpiły racjonalizm i realizm w opisie świata i ludzi, w interpretacji procesów społecznych, w spokojnej, zdystansowanej analizie rzeczywistości. I w wiązaniu wielobiegunowym, wielopłaszczyznowym zjawisk społeczno-kulturowych w dziejącym się wokół nas świecie. Wolność stała się tym samym jedyną i absolutną wartością, jako że doskonale oddaje, egzemplifikuje ten klimat jakim szermuje TINA i jej zwolennicy. Nie istnieje coś takiego jak społeczeństwo – miała rzec onegdaj Iron lady, twórczyni akronimu TINA. A wolność – ten podstawowy element oświeceniowej triady: liberte, egalite, fraternite – bez pozostałych elementów jest pustym, pozbawionym społecznych i egalitarnych wartości, terminem. Pomaga wtedy tworzyć egoizm, egotyzm, paternalizm, poczucie wyższości i immanentną jej obojętną tolerancję.

Jak celnie określił ideologów neoliberalizmu rosyjski filozof, politolog i publicysta Aleksandr S. Panarin, „ich credo jest demokracją wolności skierowaną przeciwko demokracji równości”. I że sprzyja to społecznemu darwinizmowi dążącemu do „naturalnej selekcji podmiotu tej wolności” – człowieka. Tym samym „światowe społeczeństwo otwarte jest społeczeństwem otwartym na przenikaniu silnych w nisze, które do tej pory pozwalały tam pozostać w marę bezpiecznie tym słabszym” (Strategiczna niestabilność XXI wieku).

Taki stan umysłów i polityczno-społeczny, obejmujący całość zachodniej kultury klimat, atmosferę mglistej dekadencji pełnej widocznych zagrożeń nakazujących jednak „bawić się” i nie zwracać uwagi na to, co będzie jutro – jak zauważa we wstępie do swojej książki Źle ma się kraj Tony Judt - obserwowano ostatni raz w latach 20. XX wieku. Co było potem – doskonale wiemy. Tak też działały elity imperium rzymskiego chylącego się ku upadkowi w II i III w. n.e. Tylko, że nikt z nich – gdyż postępowało to powoli i nie w wymiarze jednostkowego życia – tego nie zauważał, nie potrafił lub nie chciał zauważyć.

Dziś sytuacja jest bardzo podobna. Imperium – Zachód jako cywilizacja rozpatrywana en bloc – słabnie po 500 latach (a po 300 z pewnością) dominacji i hegemonii. Procesy rozkładu i gnicia są widoczne. Zawsze w takich momentach konserwatyzm staje się modny, gdyż uważa się, iż przywrócenie dawnych porządków, powrót do dawnych wartości, do minionej kultury polityczno-społecznej uratuje ten chylący się ku upadkowi dom przed katastrofą.
Radosław S. Czarnecki

Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.