Odsłon: 1126


W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku byliśmy świadkami boomu edukacyjnego, który rozbudził ogromne nadzieje młodzieży. Szybko ją zawiódł. Jak grzyby po deszczu powstawały prywatne szkoły wyższe. Zaledwie kilka z nich zasługiwało na tę nazwę, kilkadziesiąt mogło aspirować do statusu pomaturalnych szkół zawodowych, a reszta była oszustwem w majestacie prawa. Ich oferta edukacyjna była poniżej minimalnych standardów. Ale młodzież i rodzice uwierzyli, że inwestują w przyszłość./…/

Część tych szkół na szczęście upadła. Toczyły się procesy hochsztaplerów, którzy w biznesie edukacyjnym odkryli żyłę złota i bez skrupułów wykorzystywali koniunkturę, pozorując kształcenie. Ale nadal istnieją powiatowe uczelnie wszystkiego najlepszego, które dają – a raczej sprzedają za niemałe czesne – dyplomy takie same, jak te z prestiżowych uniwersytetów. Dlatego młodzi ludzie wchodzą na rynek pracy z dużymi wymaganiami. Niektórzy przyjmują postawę roszczeniową – przecież obiecano im atrakcyjną pracę, karierę. Szczególny zawód przeżywają rodzice, którzy te studia finansowali.

Tymczasem dyplomy dziennikarzy i menedżerów, specjalistów od marketingu i reklamy (najmodniejsze kierunki) można oprawić w ramki, a potem szukać pracy przy kasie lub w magazynie supermarketu. Któryś z profesorów rozpaczliwie pytał: „Jakie wykształcenie można otrzymać w uczelni będącej skrzyżowaniem akademii lata z radiem ze szkołą pod żaglami?”.
W momencie transformacji ustrojowej w Polsce studiowało 400 tysięcy osób, a wyższym wykształceniem legitymowało się 7 procent obywateli. W roku 2000 było ich już 9,7 procent. Obecnie studiuje około miliona, a dyplomem może się pochwalić prawie 22 procent. Mamy więc trzy razy więcej obywateli z wyższym wykształceniem niż u schyłku PRL-u. Ale jakość ich wykształcenia i wartość dyplomu na rynku pracy drastycznie spadły.

Obecnie każdy, kto ma pieniądze i chce studiować, na jakieś studia trafi i kupi sobie najpierw indeks, a potem dyplom, choć wiedzę i umiejętności to już niekoniecznie. Jest tajemnicą poliszynela, że aby studia płatne ukończyć, wystarczy regularnie płacić czesne. Pracę licencjacką można kupić za mniej więcej 2,5 tysiąca złotych. Podobno korzysta z tego rozwiązania 80 procent studentów licencjatów! Praca magisterska jest o tysiąc złotych droższa, ale też łatwo dostępna.

Mamy więc imponujący odsetek ludzi z dyplomem, ale ludzi mądrych, wykształconych i kompetentnych nie przybywa. Jakość wykształcenia większości osób, które zdobyły dyplomy w ostatnim trzydziestoleciu, jest drastycznie niska.
Sam fakt ukończenia studiów utracił wartość. Wartość rynkową, prestiżową, a nawet towarzyską, bo ludzie z dyplomem nie wyróżniają się na korzyść z otoczenia, trudno ogrzać się w ich blasku. Wystarczy posłuchać wystąpień osób publicznych – budzą zażenowanie. Wyższe wykształcenie nie gwarantuje krytycznego myślenia ani poczucia odpowiedzialności za wspólne dobro. Fakt, że Krystyna Pawłowicz, autorka obelżywych, haniebnych oracji, plugawych wyzwisk i prostackich pouczeń, posiada nawet tytuł naukowy, dobitnie ilustruje kondycję moralną i intelektualną środowiska akademickiego.

Infantylne studia

W XXI wieku osłabła wiara w siłę dyplomu
. U jednych zapał do studiów wygasł, bo rynek pracy dla osób z wyższym wykształceniem jest w Polsce raczej skromny. Innych na kilkuletnią naukę po prostu nie stać. A miejsca na nieodpłatnych studiach dziennych w wyższych uczelniach państwowych okupuje wielkomiejska młodzież po dobrych szkołach średnich.

W całej Europie mówi się o nadprodukcji młodych ludzi z wyższym wykształceniem, dla których nie ma stabilnej pracy odpowiadającej oczekiwaniom. Czekają ich zajęcia dorywcze, poniżej aspiracji, a nawet długotrwałe bezrobocie. Dlatego wśród młodzieży narastają złe emocje – gniew, poczucie krzywdy i odtrącenia. To bomba z opóźnionym zapłonem. W powojennej Europie, demokratycznej i socjalnej, stawiającej na równość szans, było rzeczą oczywistą, że poziom wykształcenia rodziców jest zaledwie punktem wyjścia dla ambicji edukacyjnych dzieci. Wydawało się nie do pomyślenia, aby dzieci inteligencji poprzestawały na średnim wykształceniu, a dzieci ludzi z wykształceniem średnim na podstawówce. Dziś już tak się dzieje.

Następnym pokoleniom młodzieży grozi społeczna degradacja
. Będą gorzej wykształceni niż ich rodzice. Zwłaszcza w Polsce, gdzie kolejna nieprzygotowana i karykaturalna reforma edukacji dokonuje spustoszenia w szkołach niższego szczebla. Polskie uczelnie tkwią w kryzysie. Składa się nań wiele przyczyn: niedofinansowanie, kadrowy drenaż szkół publicznych przez placówki prywatne, podstępne odbieranie autonomii, emigracja lub ucieczka do biznesu najzdolniejszych młodych naukowców.

Nie ma już wielkich autorytetów, nazwisk, które przyciągały nie tylko studentów, ale i szeroką publiczność na otwarte debaty. Nie ma debat. Nieliczni, którzy starają się coś robić w tym zakresie, nie zyskują zainteresowania. Młodzież przychodzi na studia jak do szkoły, żeby odwalić lekcje – zakuć, zdać i zapomnieć. Nie ma już obowiązkowych lektur w postaci kompletnych dzieł uczonych. Są fragmenty w nadbitkach, a ich jakie takie opanowanie wystarcza, by jako tako zdać egzamin. Degradacja studiowania do odbębniania lekcji znajduje odbicie nawet w języku. Obecni studenci mówią: „Jadę do szkoły”. Kiedyś jeździło się na uczelnię. Studiowanie na uniwersytecie stanowiło powód do dumy. To była świątynia wiedzy, miejsce nabywania szczególnej godności. Autonomiczne terytorium, gdzie z dala od zgiełku spraw doczesnych mistrzowie wraz z uczniami szukają odpowiedzi na ponadczasowe pytania. Już tak nie jest.

Nazwa uniwersytet uległa degradacji. Nie radząc sobie ze spadkiem poziomu nauczania i prestiżu szkół wyższych, kolejni ich reformatorzy postanowili przykryć porażkę, odwołując się do warstwy symbolicznej. Wszystko, co po maturze, nazwali uniwersytetami.
Teraz zamiast wyższych szkół rolniczych mamy uniwersytety przyrodnicze, zamiast szkół pedagogicznych – uniwersytety pedagogiczne itd. Im gorzej, tym na pokaz lepiej. Dumne szyldy mają maskować coraz uboższe wnętrza. A studenci z uporem „chodzą do szkoły”. Władza zaś ma za nic autonomię uczelni. Wiosną 2018 roku na rocznicową konferencję o filozofii Karola Marksa, którą zorganizował Uniwersytet Szczeciński, przyszła trójka policjantów, żądając wyjaśnień, czy propaguje się tam system totalitarny i uprawia antypaństwową propagandę.

Reformy Świętoszka

Mianowany w 2015 roku minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin z zapałem przystąpił do kolejnych reform. Doktor filozofii, prowincjonalny bigot przebrany za krakowskiego inteligenta (nazywano go kapelanem Platformy, gdy tam robił karierę) zaczynał jako założyciel prywatnej szkółki wyższej, której atutami były dumna nazwa „Europejska” i prestiżowy patron, ks. Józef Tischner.

Już samo powołanie na zwierzchnika korporacji uczonych człowieka bez dorobku naukowego i kompetencji było wyraźnym sygnałem stosunku władzy do sfery nauki. Wcześniej Gowin był ministrem sprawiedliwości w rządzie Tuska, gdzie skoncentrował się reformatorsko na opłakanej w skutkach „deregulacji” taksówkarzy i przewodników miejskich. Zasłynął stwierdzeniem, że w negocjacjach Okrągłego Stołu Solidarność zawarła umowę z bandytami. „Kto się bardziej nadaje na ministra sprawiedliwości jak nie jegomość, który nie rozróżnia przeciwnika politycznego od bandyty?” – skomentował profesor Bronisław Łagowski, filozof i wytrawny publicysta.

Gdy w Platformie minister nie doczekał się spodziewanych awansów, obrażony przeszedł do PiS-u. Ministerstwo Nauki w rządzie Beaty Szydło dostał chyba jako nagrodę pocieszenia, bo najpierw przedstawiono go jako pewnego kandydata na ministra obrony.
Postronni mogliby sądzić, że Gowin to człowiek renesansu, skoro bez wahania gotów jest kierować dziś wymiarem sprawiedliwości, jutro wojskiem, a pojutrze nauką. Niestety. Ogłaszając zamiar reformowania szkolnictwa wyższego wyznał, że jako główny cel stawia sobie „poszukiwanie prawdy”. Nie chodziło jednak o obiektywną prawdę naukową, tylko o lustrację profesorów, wśród których być może przechowali się jacyś tajni współpracownicy. Trzeba się ich pozbyć, żeby zrobić miejsce dla nominatów nowej władzy. Dr Gowin chwalił się, że to jego osobisty wkład w ustawę, „żeby wszyscy, którzy przykładają rękę do formowania elit, mogli z otwartą przyłbicą zmierzyć się z prawdą”. Molierowski Świętoszek nie powiedziałby tego lepiej!

Reforma, nazwana pompatycznie „Konstytucją dla nauki”, weszła w życie w październiku 2018 roku. Miała „uwolnić ogromny potencjał naukowy Polek i Polaków” i doprowadzić do upadku 300 najgorszych szkół wyższych. Nic takiego się nie stało. Ustawa Gowina nie likwiduje żadnej z patologii niszczących środowisko akademickie, a niektóre z nich nawet wzmacnia, na przykład system hierarchiczny. Teraz rektor – nie kontrolowany przez żadne organy uczelni – będzie wedle uznania rozdzielał pieniądze, prowadził politykę zatrudnienia, mianował dziekanów, którzy dotychczas byli wybierani, może nawet przeorganizować struktury uczelni, nie pytając nikogo o zdanie. Będzie dzielił i rządził, co oznacza koniec wewnątrzuczelnianej demokracji. Uniwersytety przestaną być korporacjami uczonych i studentów, a staną się… czymś na kształt folwarków?

Ustawa Gowina wprowadza do nauki kult języka angielskiego, dając mu taką rangę, jaką w średniowieczu miała łacina. To oczywiste, że prace z nauk ścisłych pisane po angielsku mają większe szanse przebicia się w świecie. Ale oczekiwanie wniosków o granty w języku angielskim kierowanych do polskich instytucji naukowych ze strony polskiej humanistyki jest wymaganiem neokolonialnym. Za publikację w języku angielskim przysługuje dziesięć razy więcej punktów niż za tę samą w języku polskim.

„Punktoza” stała się podstawą oceniania placówek i ludzi nauki już za sprawą minister Barbary Kudryckiej, Gowin ją wzmocnił. Profesor Władysław Tatarkiewicz za bezcenną Historię filozofii nie dostałby punktów, bo podręczniki nie są punktowane. Ale Kowalski za namaszczony bełkot na chwytliwy temat, stanowiący bezwartościową kompilację z różnych źródeł – tak. Profesor Jan Widacki, prawnik, skomentował punktozę bezlitośnie: „Ma tu zastosowanie prawo Kopernika: pieniądz gorszy wypiera lepszy. Jak w polityce awanturnicy, demagodzy, populiści i oszuści wypierają zrównoważonych, uczciwych i rzetelnych, tak w nauce hochsztaplerzy, łowcy punktów oraz autoreklamiarze wypierają rzetelnych badaczy, których pochłania praca naukowa, a nie praca nad PR i promocją. Ci, co lepiej liczą punkty i na tym się koncentrują, wypierają tych, co koncentrują się na nauce. To zły, zabójczy dla nauki mechanizm”.

W środowisku uczelni publicznych panuje przekonanie, że reforma Gowina jest między innymi efektem lobbingu sektora szkół prywatnych. Ani tych, ani tak zwanych konkordatowych, czyli katolickich szkół ustawa nie obejmuje. Im łatwiej będzie się rozwijać. Łatwiej będzie także wydawnictwom słusznym światopoglądowo. Po rozstrzygnięciu konkursu na dofinansowanie czasopism naukowych publiczne pieniądze dostały periodyki wydawane przez KUL, Komitet Nauk Teologicznych PAN (jest taki!), Uniwersytet Papieski JP II i podobne. Będzie więc w polskich uczelniach bogobojnie, zamordystycznie, ale po angielsku. I tak do następnej reformy.

Z górki, czyli tajemnice wiary

Wiosną 2020 roku minister Gowin podał się do dymisji. Zaszczytną funkcję, piastowaną niegdyś przez wybitnych uczonych, objął po doktorze Gowinie… inżynier elektronik, były prezydent Świdnicy, Wojciech Murdzek. Człowiek, który za największe życiowe osiągnięcie uważa nadanie swojemu miasteczku patronatu św. Jana Pawła II. Jako zwierzchnik resortu zapowiedział porządki kadrowe, „żeby pozbyć się ludzi złej woli i obcych kultur”, i odbieranie pieniędzy uniwersytetom, „które oferują studia sprzeczne z nauczaniem Kościoła”.

Pół roku później naukę wraz z oświatą złożono w ręce Przemysława Czarnka. Oryginał! Jest doktorem habilitowanym zatrudnionym na KUL jako profesor, choć nie ma żadnego dorobku naukowego. Jest prawnikiem, a obnosi się z poglądami sprzecznymi z konstytucją. Pluralizm światopoglądowy uważa za „ideologiczny zamęt”. Przedstawia się jako chrześcijanin, choć wartości ewangeliczne są mu obce. O uczestnikach Marszu Równości mówił: „Skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym!”. Zapowiada rozprawienie się z „ideologią liberalno-lewicową” na uniwersytetach. Polskość sprowadza do tradycji rzymskokatolickiej. Czyli tak jak Murdzek, tylko jeszcze lepiej. Ten drugi pozostał na stanowisku wiceministra. A Jarosław Gowin objął nowy resort – rozwoju, pracy i technologii.

Co wiemy o ofercie naukowej periodyków katolickich? Jeden przykład. Kwartalnik „Łódzkie studia teologiczne” (ang. tytuł „Łódź Theological Studies Quarterly”) opublikował w 2017 roku artykuł arcybiskupa Marka Jędraszewskiego "Chrzest Polski" (The Baptism of Poland). Autor to zastępca przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup metropolita krakowski, profesor nauk teologicznych. Artykuł jest opracowaniem wykładu wygłoszonego w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Autor sławi w nim rodzinę, której fundamentem jest chrześcijaństwo, oraz symbiozę Kościoła, państwa i społeczeństwa, której początków upatruje w akcie chrztu Mieszka I. Abp. prof. Jędraszewski przywołuje kronikę niejakiego Kpinomira, spowiednika Dobrawy, zatytułowaną Żywot Mieszka. Dowiadujemy się z niej, że aby przyjąć chrzest, a następnie zawrzeć po bożemu prawdziwe małżeństwo z Dobrawą, dzielny Mieszko oddalił ze swojego dworu harem złożony z siedmiu niby-małżonek. Profesor Jędraszewski nazywa to „prawdziwą rewolucją obyczajową”.

Zgrabne i odkrywcze? Owszem, choć nie tak urocze jak pierwowzór. A pierwowzorem dla profesora teologii był… primaaprilisowy utwór opublikowany rok wcześniej w jednym z polskich dzienników przez Philipa Earla Steele’a. Steele stworzył wielce zabawną historię o niemoralnym, łasym na niewieście wdzięki Mieszku, który wybierał sobie najpiękniejsze białogłowy, nie dbając o ich pochodzenie. I tak w haremie znalazły się: Całusława, Biustyna, Błogomina, Udowita, Pieściwoja, Rębicha i Pępicha. Mieszko najpierw chciał uczynić Dobrawę pierwszą wśród żon, ale ta odmówiła, przekonując go, że jeśli oddali poprzedniczki, to „bóg chrześcijański go pobłogosławi, a światłość niebiańska nawiedzi królestwo polskie”. Żywot Mieszka odnaleziono w specjalnej skrzynce ukrytej w murze jednego z czeskich klasztorów przez przeora Rechotosława – donosił autor primaaprilisowej publikacji.

Dlaczego abp. prof. Jędraszewski w bibliografii nie przywołuje tego utworu, tylko książkę Steele’a Nawrócenie i chrzest Mieszka I, gdzie o żadnej kronice Kpinomira nie ma mowy? To tajemnica warsztatu badacza. Jedno nie ulega wątpliwości – gdyby arcybiskup miał choć odrobinę poczucia humoru, to już owe rozkosznie zabawne imiona bohaterek wzbudziłyby jego podejrzenia i nie pozwoliły potraktować serio tej opowieści. Serio natomiast powinny zabrzmieć pytania o etykę uczonego, o zasady pracy, nazywanej bądź co bądź naukową! Nauka to czy hucpa, tragikomiczna na dodatek? Ile naprawdę warte są tytuły naukowe ludzi Kościoła? Nie odezwał się w tej sprawie nikt ze środowiska historyków. Zażenowanie? Konformizm? A może uczeni boją się, że stracą szanse publikacji na łamach periodyków teologicznych, a innych nie będzie? Tego ani Kpinomir, ani Rechotosław nie mogli przewidzieć. Ktoś z powagą wytknął arcybiskupowi Jędraszewskiemu, że Dobrawa nie mogła mieć spowiednika w 966 roku, bo Kościół wprowadził uszną spowiedź przed kapłanem dopiero w roku 1215. Czy arcybiskup wiedzieć tego nie powinien?
Ewa Nowakowska


Jest to fragment wydanej przez Fundację Oratio Recta książki Ewy Nowakowskiej pt. Cierń szansy, której recenzję zamieszczamy w tym numerze.


Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.