Odsłon: 5414
 

Z dr inż. arch. Joanną Pajączkowską - Molską z Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej rozmawia Krystyna Hanyga.


pajaczkowska.jpg- Czy można jakoś wpływać na upodobania mieszkańców wsi?

Od wielu wielu lat wieś i rolnictwo były traktowane pejoratywnie. Nawet samo określenie „jesteś ze wsi" do tej pory brzmi lekceważąco. Problematyka wiejska na uczelniach architektonicznych, w całej Polsce, jest coraz bardziej ograniczona. W różnych kręgach - i architektonicznych, i naukowych - też jest niewielkie zainteresowanie.

- Czyli po prostu nie ma kto zmieniać obrazu wsi?

- Nie ma kto zmieniać, bo środowisko architektów zajmujących się wsią było i jest stosunkowo niewielkie. Projektowanie dla wsi jest uważane za mało inspirujące, młodym bardziej opłaci się projektowanie rezydencji.

Dom musi spełniać wymagania funkcjonalne, techniczne, ale także podobać się. A ludzie na wsi chcą mieszkać ładnie. Po to przecież dekorowali ściany potłuczonymi lusterkami czy talerzykami porcelitowymi, po to budowali sobie fontanny i formy małej architektury przeniesione z pałaców miejskich , żeby dom wyróżniał się i był, w ich mniemaniu, ładny. A że są to zapożyczenia, które nie mają nic wspólnego z klimatem, tradycją i miejscem, to już jest inna sprawa.

Wydaje mi się, że zadaniem nie tylko architektów, ale wszystkich, którzy się tą dziedziną zajmują, jest mówienie o pozytywach, jakie przynosi wieś i przynosić będzie. To jest znacznie więcej niż połowa powierzchni Polski, pomijając już lasy itp. Na wsi mieszka prawie 39% ogółu obywateli.

- Zależy jeszcze, co zaliczamy do terenów wiejskich, co jest naprawdę wsią. Są różne wsie, jest wieś związana rolnictwem i jest wieś podmiejska, gdzie zanikły funkcje rolnicze, a wkracza miejska zabudowa.

- Wieś podmiejska to jest oddzielna dziedzina, trudno ją nazwać w pełnym tego słowa znaczeniu wsią. Na pewno nie jest to wieś produkcyjna, mieszkańcy nie zajmują się rolnictwem, a że to jest wieś wynika bardziej z tradycji, bo nie jest do końca zurbanizowana, nie ma zabudowy wielorodzinnej. Natomiast gęstość zabudowy zaczyna być porównywalna z nowymi osiedlami miejskimi. Zabudowa rolnicza, jeśli jeszcze pozostała - stara stodoła, obora, pełni teraz rolę garażu, magazynu, składziku.

- I osiedlają się ludzie z miasta. Tworzy się jakaś zupełnie inna struktura społeczna, niepodobna do wiejskiej.

- Społecznie to jest zupełnie co innego, funkcjonalnie też. Te miejsca nie wymagają usług, bo ludzie, którzy pracują w mieście, załatwiają tam wszystkie swoje sprawy. Handel też jest ogromnie ograniczony.

Zupełnie inaczej wyglądają dawne wsie popegeerowskie np. na zachodzie czy północy Polski. To jest oddzielny problem, także architektoniczny. Pozostały tam straszące w przestrzeni budynki produkcyjne, wielkie chlewnie, obory, magazyny, które są kompletnie niewykorzystane. Nie ma wielu zainteresowanych zmianą technologii i wprowadzeniem zwierząt do tych budynków, na każdym kroku słyszymy, że się "nie opłaca"... Pozostały duże bazy dawnych kółek rolniczych i geesów, które technicznie są trudne do wykorzystania, bo to były często stalowe konstrukcje, które się zdekapitalizowały technicznie i materialnie. Pozostała mieszkaniówka, ta ohydna mieszkaniówka wielorodzinna, nie wiemy, co z nią zrobić.

- Bloki w pustym polu...

- Bloki w pustym polu i jeszcze umowa o pracę gwarantowała tym ludziom posiadanie własnej komórki i dwóch prosiąt, więc bloki są często obrośnięte jakimiś garażami, budami, komórkami itp. Te mieszkania nie są ich własnością, oni są wciąż najemcami, mimo, że firma jako taka, dawne gospodarstwo rolne, przestało istnieć. Więc właściwie nikt nie jest zainteresowany inwestowaniem, podnoszeniem standardu tych budynków, chociażby ich bieżącą konserwacją. Te budynki mieszkalne i produkcyjne mają po 30 - 40 lat i pewnie w końcu się rozsypią. Lokalne władze wolą, żeby jak najprędzej rozleciały się, bo wtedy przynajmniej nie będzie problemu. Będzie za to wolny teren, wolna działka, którą można sprzedać, pojawi się jakiś inwestor.

Na terenie całej Polski straszą np. dawne zlewnie mleka, właściwie każda wieś miała taki budynek z cysterną wystającą ze ściany. Nie ma prawie prób ich wykorzystania, wprowadzenia jakiejś nowej funkcji, zrobienia czegoś, żeby to nie niszczało. Wydaje mi się, że w tej sytuacji jest ważne propagowanie ciekawych pomysłów, pokazywanie, że te budynki jednak daje się wykorzystać. Np. w różnych miejscach powstały restauracje. Świeży przykład: wieś Izdebno Kościelne pod Grodziskiem Mazowieckim, tam był duży cielętnik bydła opasowego, nieużywany od dość dawna - w tej chwili ten budynek jest w trakcie remontu i modernizacji, będzie w nim dom weselny.

- Liczy się lokalizacja, bo szanse takiego zagospodarowania mają raczej tylko te budynki, które są bliżej ważnych szlaków komunikacyjnych czy też miast.

- Tak, na pewno. Takie, które stoją kompletnie w polu, które są jakimś zaściankiem w stosunku do układu komunikacyjnego chociażby, będą w trudniejszej sytuacji. Ale tak samo stoją puste szkoły i najczęściej też nie ma pomysłu, co z tym zrobić.

Ale wróćmy do tego, o czym zaczęłyśmy, do tych tęsknot mieszczuchów za malwą pod strzechą. Obecnie w takiej chałupie, jeżeli jeszcze funkcjonuje, mieszka babcia lub dziadek na dożywociu. A młodzi już sobie postawili nowy dom, najczęściej obok. Ze śmiercią ostatniego domownika ten już podupadający budynek zginie śmiercią techniczną.

- A co młodzi budują obok tych starych domostw?

- Kiedyś na te nowe domy mówiło się kamienica, to była potoczna nazwa na wsi. Budowany był dom miejski, czy najbardziej przypominający dom miastowy.

- Była epoka kostek betonowych przeniesionych z miasta, ostatnio wznosi się raczej rezydencje z kolumienkami...

- W okresie powojennym było trochę projektów typowych dla spółdzielni produkcyjnych, dla PGR-ów, one naśladowały dawne chaty i dawne chałupy i wbrew pozorom nie były złe architektonicznie. Może nie były najlepsze materiałowo, ale trzymały jakieś tam gabaryty. Potem te domy oczywiście zaczęły rosnąć, potem kostka polska zasnuła cały kraj, ale szybko się okazało, że te domy nie spełniają podstawowych wymagań dla rolników. Były to domy o stosunkowo małym rzucie poziomym, w związku z tym wszystkie pomieszczenia były małe, a życie spędzane na klatce schodowej okazało się ogromnie trudne. Dlatego zagospodarowywany był ten wysoki parter, tam się skupiało życie rodzinne, natomiast na ostatniej kondygnacji często stały meble w pokrowcach, albo jeszcze w foliach. Mówiło się, że to dla dzieci, które uczą się w mieście, przyjadą, wrócą. Nigdy nie wróciły. A jak wróciły, to wybudowały nowy, inny dom. I te kostki często pozostały niewykończone, nieotynkowane. W czasach gierkowskich na wieś poszło trochę pieniędzy, lata 70., 80. podniosły dostatek na wsi, a więc i pozmieniały się trochę domy i ich wyposażenie, ale wciąż były tęsknoty, żeby mieć tak, jak w mieście.

Mówimy tu o wsiach indywidualnego gospodarstwa, takich mamy najwięcej w Polsce. Te stare drewniane domy przepadają i przepadną, nie ma szansy, żeby je utrzymać. Nawet przy naszych obecnych możliwościach technicznych, nie poddają się remontom, modernizacjom, które by je dostosowały do współczesnych standardów. Albo są za małe - trzeba by je rozbudowywać, ale wtedy przestaną mieć tę atrakcyjną formę czy atrakcyjną architekturę. Na wsi już nikt nie chce w nich mieszkać.

- Trudno się dziwić, ale jest też obawa, że w ten sposób zostanie zatracona tożsamość kulturowa wsi, odrębność, że będzie pełna unifikacja.

- I to jest największa groźba, że te pewne indywidualizmy regionalne, które w Polsce były namacalne, zginą. Nie da się ich powtórzyć, bardzo trudno znaleźć reminiscencje starych regionalnych detali architektonicznych, by przenieść je do współczesności. Jednak ludzie nie chcą mieszkać w tych drewnianych domach, które nam, mieszczuchom tak się podobają i trudno tego od nich oczekiwać. Człowiek, który ma lat 40 i życie przed sobą, nie chce mieszkać bez łazienki, przyzwoitej kuchni, ogrzewania i na zbyt małej powierzchni.

- Dlatego mieszczuch może sobie tanio kupić taką chałupę i postawić na dowolnym terenie jako dom letniskowy.

- Tak robi się właśnie w Konstancinie, przenosi zabytkowe chałupy nad Bug, no i jest to także problem konserwatorski.

Opowiem jeszcze o czymś innym, co nas bardzo poruszyło. Ze studentami studiów magisterskich, w ramach zadania „modernizacja-konserwacja", zajmujemy się Czerwińskiem nad Wisłą. 30 lat temu kolega z mojej katedry arch. August Teschich pasjonował się tym drewniano-murowanym miasteczkiem, były przygotowane bardzo staranne materiały i plany rozbudowy. Tymczasem cała nowa tkanka tego miasteczka czy raczej wsi - bo prawa miejskie straciło ono zaraz po potopie szwedzkim, ale pozostał układ urbanistyczny z ryneczkiem - wszystkie nowe funkcje zostały przeniesione, usytuowane przy szosie głównej Warszawa-Płock: urząd gminny, przychodnia weterynaryjna, apteka, szkoła. Natomiast w starej części została tylko sypialnia, mimo przepięknego romańskiego zespołu klasztornego, zabytkowych chałup i tego układu urbanistycznego, który został wpisany do rejestru zabytków. Życie toczy się gdzie indziej. Ale nawet władze lokalne nie są zainteresowane, nie mają pomysłu, co zrobić z tym, co jeszcze zostało. Włodarze Czerwińska tłumaczą, że nie ma planu miejscowego i nie chcą go zlecać, bo brakuje pieniędzy. Te decyzje spowodowały, że stara część obumiera. Obawiamy się, że jak pojedziemy ze studentami do Czerwińska za rok czy dwa, to już wszystko kompletnie się rozleci.

- Myślę, że tu trzeba zwrócić uwagę na dwa problemy. Jeden to jest kształt architektoniczny wiejskiej zabudowy, drugi to ład przestrzenny, o którym mówimy, że jest dobrem publicznym. I co z tego wynika?

- Bardzo dużo zależy od inicjatyw lokalnych. Spore pieniądze, które dostały władze lokalne, gminne z różnych dotacji unijnych, są wykorzystywane na cele publiczne. Nie mówię tu tylko o budowie czy rozbudowie szkoły, ale właśnie o modernizacji infrastruktury technicznej, możliwości pewnych publicznych przedsięwzięć - uporządkowania placu, drogi, skweru. Musi oczywiście być po temu cały szereg sprzyjających okoliczności. Muszą być pewne inicjatywy i pomysły lokalnych władz, czy lokalnych zapaleńców, którzy pociągną za sobą innych, muszą te inicjatywy trafić na dobry grunt, żeby mieszkańcy chcieli w tym uczestniczyć. Potrzeba ducha lokalnego, miejscowe społeczności chętnie robią pewne rzeczy dla siebie, pielęgnują otoczenie, właśnie ryneczek, placyk, ławeczka, informacja wizualna. I to zaczyna być widoczne w różnych miejscach, ale wciąż za mało.

- Problemem są miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, które nie istnieją albo są nieprzestrzegane i właściwie każdy może budować, co chce i jak chce. Z naruszaniem harmonii krajobrazu, zagrożeniem dla środowiska...

- Jeśli są dobrze zrobione plany miejscowe, to mamy szanse ratowania i zachowania tego dziedzictwa kulturowego. Duże słowo, ale w wielu miejscach po prostu nie ma tych własności wspólnych, mimo że takie jest założenie stawiane większości planów. I wtedy operowanie warunkami zabudowy i zagospodarowania terenu pozwala na dość dowolne interpretowanie tego miejsca, w którym ma być realizowana dana inwestycja. Bo jeżeli coś nie jest zabronione, to wszystko wolno.

Jeżeli w planie miejscowym zostałaby zaznaczona strefa zieleni śródpolnej, czy szpaler drzew, który pozostał po drodze dworskiej, jest obowiązek ich zachowania. Ale ileż to dróg, lokalnych, mazurskich, ma powycinane drzewa? I co mamy robić?

- Walczyć z lobby samochodowym. Drzewa mają wielu obrońców.

- To jest jak z tą malwą pod strzechą, ale tu chodzi o bezpieczeństwo podróżowania. Mamy nakazać ludziom, by jeździli z prędkością 40 km, bo wtedy te drzewa może by nie przeszkadzały? Te drzewa były dobre, kiedy drogą jeździła furmanka. Ale plan miejscowy może je utrzymać, tylko że zmiany technologiczne i cywilizacyjne na terenach wiejskich są tak ogromne, że wprowadzają zmiany w sieciach osadniczych, bo dróżka nie jest w stanie przyjąć ruchu samochodowego.

Ja przywiązuję ogromną wagę do planów miejscowych. Oczywiście, one mogą też podlegać zmianom, każdy człowiek jest ułomny, ale ustanawiają pewne ogólne zasady - ochrony dobra nadrzędnego, które jest dla wszystkich. Jestem trochę przeciwna takiemu skrajnemu stanowisku ochroniarzy, raz jest to konserwator, raz lokalny fanatyk czegoś, bo jak powiedziałam, nie da się zatrzymać postępu cywilizacyjnego i nie da się wtłoczyć ludzi w stare chałupy. Tak samo jest niemożliwe zahamowanie rozwoju komunikacji.

- A co zrobić z tymi niby-wsiami, terenami wokół miast? Z tą plazmą miejską, która się rozlała, choćby wokół Warszawy?

- Rozlała się bardzo i to jest strefa miasto - nie miasto, właściwie sypialnia. Coraz więcej ludzi i chce, i czuje potrzebę, i szuka miejsca do życia poza ścisłą strefą intensywnego zurbanizowania. No, ale tu znowu wracamy do spraw planistycznych. Na żadne z tych miejsc nie ma planów miejscowych.

- Bo też jest pytanie, czy to ma być zabudowa o charakterze raczej miejskim?

- Wsi już z tego nie zrobimy. Tu powstaje samorzutne osadnictwo. Wygląda to np. tak: na skutek różnej parcelacji, rodzinnej najczęściej, bezpośrednio za działką siedliskową, działką zagrodową, była własność należąca kiedyś do danego rolnika. A że jest to mu już niepotrzebne, bo właśnie nic się nie opłaca, a równocześnie nie ma planu miejscowego, wezwał geodetę, który mu to w poprzek podzielił. Powstała kompletnie nowa sieć osadnicza, jakiej nigdy na terenach polskich nie było - taka w poprzek do drogi, a jeszcze miedza ma służyć na dojazd do tych iluś domów. Dobrze, jeśli ten rolnik dogada się z sąsiadem, to wtedy miedza będzie szersza. Powstrzymanie czegoś, co płynie jak lawina i nie ma w tym barier prawnych, jest praktycznie niemożliwe. Wolnoć Tomku w swoim domku.

- Dziękuję za rozmowę.

oem software