Odsłon: 4412

Prof. Maria Szyszkowska, Uniwersytet Warszawski

Ja bym to nazwała inaczej. Z jednej strony - wykształcił się kult specjalistów, ale o coraz węższych horyzontach myślowych. Ostatnio wydane przepisy pozwalają bowiem np. na to, aby nawet humanista robiąc doktorat nie zdawał egzaminu z filozofii. A przypomnę, że nieżyjący prof. Julian Aleksandrowicz, twierdził, że jeśli nie zna się choć trochę filozofii, nawet nie można być dobrym lekarzem. To, co się określa mianem kultu niekompetencji, jest w gruncie rzeczy często nadmierną usłużnością intelektualistów wobec tych, którzy sprawują władzę. Jeżeli zdarza się, że jeśli ktoś jest specjalistą i sprawuje wysoki urząd, zgodnie ze swoją specjalnością, to i tak z reguły stara się przypodobać sile politycznej. A więc rozmaite opinie są pisane zgodnie z oczekiwaniami tych, którzy w danym momencie sprawują władze. Czyli jest jakaś bardzo daleko posunięta zgoda na konformizm. Dawniej intelektualiści czuli się bardziej odpowiedzialni za cale społeczeństwo, to było wyraźne w czasach PRL, kiedy pisano rozmaite listy protestacyjne. W tej chwili bardzo mnie bulwersuje i oburza występowanie intelektualistów przeciwko władzy politycznej wówczas, gdy coś godzi w ich interesy.
Jestem zaniepokojona tym, że wartość charakteru i wartość nonkonformizmu w gruncie rzeczy nie funkcjonuje w środowisku nauczycieli kolejnych pokoleń. W ogóle bardzo obniżył się poziom nauczania i nastąpił też upadek kultury osobistej. Zapomina się o tym, że grono uczonych powinno się odznaczać nie tylko szerokimi horyzontami myślowymi, nie tylko ogromną wiedzą w zakresie swojej specjalności, ale również i silnym charakterem. Miałam ogromne szczęście znać grupę przedwojennych i międzywojennych filozofów, profesorów - to byli zupełnie inni ludzie. Tam nie było dążenia do majątku, sławy, znaczenia. I jeszcze jedna, uderzająca, sprawa w stosunkach uniwersyteckich: odzywają się np. głosy postulujące, aby zaszczepiać w studentach ducha rywalizacji. Oburza mnie to niesłychanie, bo zapomina się o powinności wyrabiania w studentach dążenia do prawdy. Inną bulwersująca sprawą jest bardzo wyraźna tendencja, nawet naciski, aby profesorowie jak najszybciej odchodzili na emeryturę i ustępowali miejsca młodym pracownikom. Aby zwalniali wysokie hierarchicznie miejsca w strukturze uczelni, gdzie jest bardzo ważne doświadczenie, mądrość życiowa, której młodym brak.

Prof. Włodzimierz Zagórski-Ostoja, Instytut Biochemii i Biofizyki PAN

Nie mam wątpliwości, że w przestrzeni publicznej pojawiają się niepokojące wypowiedzi mające posmak wezwań do kultu niekompetencji – czy może dosadniej – protestu przeciw kompetencji. Głosy takie są obecne w naszych debatach właściwie od momentu przemiany ustrojowej. To zrozumiałe – owa przemiana zawierała w sobie przyznanie prawa do wypowiedzi całemu barwnemu wachlarzowi typów polskich, wśród których zdarza się i obskurant. Nic w tym nie było dziwnego, rzecz miała charakter naturalny i zdać się mogło, iż jest przejściową chorobą młodej demokracji.
Ale trwałość owych postaw odrzucających kompetencję każe na to zjawisko spojrzeć inaczej. Zdaje się ono tkwić w nieufności sporej części wyborców do inteligencji – czasem na ich potrzeby określanej znakomitym neologizmem „wykształciuchy”. Chciałbym tu odnieść się do źródeł owej nieufności.
Jest niezręcznym dla człowieka myślącego o sobie, że jest inteligentnym, stosowanie w dyskursie o sprawach publicznych pojęcia inteligencji, rozumianej jako zdefiniowana, rzeczywiście istniejąca warstwa społeczna. A to dlatego, że pojęcie to jest rozciągłe, niejasne i różnie rozumiane. Zdaniem Francuza, będzie ono swoiste dla opisu wyłącznie społeczeństwa rosyjskiego, zdaniem Amerykanina, będzie pojęciem dziwnie się kojarzącym z jakimś pozytywnym atrybutem umysłu, według zaś Boya - dotyczącym wyłącznie krakowiaków (patrz „Pieśń o ziemi naszej” tegoż autora). W dodatku pojęcie to jest anachronizmem, bowiem w społeczeństwach postindustrialnych struktury społeczne lepiej opisuje pojęcie warstw społecznych niż klas socjalnych. Warstwy społeczne dzielą społeczeństwo na transze zgodne z kilku zakresami dochodów a nie – uprawianych zawodów. Tak więc w jednej warstwie społecznej znajdą się i naukowiec zarabiający 3-6 tysięcy zł miesięcznie, i lekarz o tych samych zarobkach, ale też np. kierownik działu w supermarkecie. W odróżnieniu od owych warstw, klasy społeczne definiuje się za Marksem, na podstawie nie dochodu, lecz stosunku do posiadania warsztatu pracy. Ów opis klasowy stosunków społecznych to niewątpliwie dziedzictwo marksistowskie, przetworzone oczywiście przez osobliwości filozofii społecznej PRL i jakoś wbite w samoświadomość wielu Polaków. Zgodnie z tą filozofią, Polacy dzielić się mieli na robotników, chłopów, inteligentów (czyli pracowników umysłowych), do których przed II wojną światową dochodzili kapitaliści, zastąpieni w II Rzeczypospolitej w owej marksistowsko idealnej wizji klasą „prywaciarzy”.
Cały ten wywód o warstwach i klasach służy tu po prostu przypomnieniu o szkole myślenia, w jakiej formowane było w latach 1945-89 nasze społeczeństwo, szkole która przez klasyczny transfer międzypokoleniowy odnawia się dziś w zmienionym dekorum ideologicznym, zamiast haseł socjalistycznych nasyconym sloganami bogoojczyźnianymi. Myśląc o owym transferze, warto się zastanowić, jakie treści wychowawcze wpojone zostały pewnej statystycznie znaczącej grupie dzisiejszych nadpobudliwych młodych działaczy czy dziennikarzy, wśród których są i tacy, co wyprawiają brewerie intelektualne, od których ludziom spokojniejszym włos się na głowie jeży. Oceniając tego typu zachowania, pamiętajmy że ci „surexcitees” są dziećmi rodziców wychowanych w PRL, z jakąś tam (ale znaczącą) częstością przekazujących swoim dzieciom taką wiedzę o świecie, jaką nabyli wczytując się choćby w „Dziś i Jutro” czy odnajdujących właśnie w ZBoWiD narodowe formy w socjalistycznej treści II RP. Wśród tych rodziców odnajdujemy owego „homo sovieticus” i to jego dzieci często paplą o sprawach narodu językiem wyniesionym z domu, językiem którego tak nie lubi Pani Profesor Barbara Skarga. To w ich prowincjonalnej wizji społecznej mieści się w dalszym ciągu prawo do odwoływania się do klasowych kategorii, w których zawarte jest istnienie klasy inteligencji, która oczywiście - bruździ. Tak ich nauczono w domach rodzinnych i tak też myślą. Ich droga życiowa, zwykle awans społeczny, nie ma nic wspólnego z godną podróżą „Z Komborni w świat”, bowiem motorem napędowym widocznej części nowej generacji aktorów sceny publicznej nie jest etos pracy nad sobą i dla innych, lecz prosta „jak drut” zawiść. W czasach formacyjnych ich rodziców istotę owego marksistowsko-leninowskiego myślenia zawiściowego ujmowały soczyście dwa slogany: „rawnaj dałoj” i „dałoj z biełoruczkami”. Oba one w owej otaczającej nas postleninowskiej mgle pojęciowej znajdują swoje odbicie. Pierwszy niewątpliwie kryje się za opiniami publicznie głoszonymi na temat naszych znakomitych kolegów: profesorów Geremka i Bartoszewskiego, czy redaktora Mazowieckiego lub wyrośniętego ponad nasze głowy elektryka. Drugi odnajdujemy w stosunku do przedstawicieli elit medycznych, prawniczych czy twórczych. Znajduje też swoje odbicie w sprawie znacznie bardziej mnie interesujący – stosunku do nauk podstawowych i osób czy struktur je uprawiających. Jeśli w środkach przekazu można dywagować nad transplantologią jako sposobem na uśmiercanie ludzi, zaś w prawodawstwie koncentrować się na eliminacji użycia GMO, a jednocześnie w tychże mediach z powagą rozważać lecznicze własności rąk, to nauki podstawowe są w opałach.
Jeżeli Parlament oddaje się modlitwom o opady zamiast wspomożeniu realizacji planu Bożego, by człowiek opanował świat, co w XXI wieku oznacza pracę parlamentów nad programami gospodarki wodnej, to nauki podstawowe – a wśród nich – teologia, są w opałach. Jeśli się nie zauważa, że cuda Boże naszej epoki dzieją się dziś przede wszystkim w sferze zjawisk społecznych a niekoniecznie medycyny, objawiając się na przykład rozpadem totalitaryzmu sowieckiego i wolnością narodów, to nauki pozytywne są w opałach.
Odbiera się im zaufanie społeczne oparte na szacunku dla pracy rozumu i na tym tle odmawia się im kompetencji nawet w określeniu swoich celów.
Sądzę, że powrót reguł myślenia o społeczeństwie, opartych o wzorce sprzed lat trzydziestu, sprawom nauki w Polsce nie zapowiada niczego dobrego. Moim zdaniem, trwa w tej chwili oparta o te dawne wzorce próba ograniczenia autonomii nauki, wyrażająca się we wzroście centralizacji, ograniczeniu wpływu wybieranych przedstawicieli środowiska, opracowaniach przepisów prawnych bez wystarczającej konsultacji ze środowiskiem. Jednym z elementów owej centralizacji jest zapowiedź odebrania instytutom badawczym uzyskanej po 89 roku osobowości prawnej. Za tym kryje się odejście od systemu grantów indywidualnych, likwidacja grantów promotorskich, wspomagających prace doktorantów, wzrost biurokracji w rozdziale funduszy europejskich. Centralizacja to działanie wbrew zasadzie pomocniczości i zgodnie z doświadczeniem z PRL, będzie musiała doprowadzić do stagnacji, którą przełamywały reformatorskie działania Komitetu Badań Naukowych oparte o założenie, że w nauce kompetentni są naukowcy.

Prof. Janusz Czapiński, Wyższa Szkoła Finansów i Zarządzania

W większości dziedzin nie obserwuje się takiego zjawiska. W budownictwie, przemyśle, usługach - tam ceni się wiedzę i kompetencje. Polacy wiedzą, że kompetencje są ważne i doskonalą je. W nauce nigdy nie uznawano braku kompetencji. Istnieją pewne wyspy w życiu społecznym, gdzie niekompetencje się pojawiają, ale na nie zwraca się mniejszą uwagę. Np. dla elit politycznych kompetencje nie są ważne - one kierują się innymi kryteriami; wspólnymi ideami, wartościami, czy lojalnością wobec własnej grupy politycznej.