Odsłon: 3757
Kolejna burza, jaka rozpętała się ostatnio wokół gmo pokazuje wyraźnie słabość środowisk naukowych, które - mając przecież argumenty - boja się je artykułować głośno w obawie przed popadnięciem w niełaskę kościoła, de facto sprawującego w Polsce rządy. Tak było za czasów SLD, tak i za PiS i tak jest za PO. Za czasów SLD, kiedy UE rozważała dopuszczenie GMO na swoim obszarze, ówczesny minister nauki, prof. M. Kleiber, organizował w ministerstwie dyskusje w gronie naukowców oraz kleru licząc, że pozwoli mu to na wyrobienie sobie poglądu na tę kontrowersyjną sprawę. Było to ważne, gdyż miał je prezentować na forum UE jako przedstawiciel rządu. Ale na tym skończyły się kontakty polityków ze środowiskiem naukowym. A problem jest ważny nie tylko z punktu widzenia swobody badań naukowych, ale i skutków społecznych, w tym - ekonomicznych. Trzeba bowiem odpowiedzieć sobie na pytanie: czy w przypadku zaprzestania w kraju doświadczeń z gmo za kilka lat nie staniemy w sytuacji klienta państw prowadzących takie badania i nie będziemy musieli płacić krociowych sum za osiągnięcia, jakie będą ich udziałem w tej dziedzinie. (A to przecież tylko jeden z aspektów tej sprawy). Prof. M. Kleiber miał świadomość, że taki scenariusz zepchnie nasz kraj na jeszcze większe antypody i te wątpliwości dotyczące zalet i wad prowadzenia badań nad gmo starał się maksymalnie upowszechnić i nagłośnić. Ale przyszedł czas PiS i wróciliśmy do narodowego grajdoła. Już na pierwszym spotkaniu nowego min. nauki, prof. M. Seweryńskiego z naukowcami z PAN nt. biotechnologii widać było, że badania nad gmo będą spychane na margines. Mało tego - ten "narodowy", czyli w tym przypadku zaściankowy, punkt widzenia udzielił się również niektórym akademikom. Na Zgromadzeniu Ogólnym w ub. roku prof. M. Chorąży - bynajmniej nie biotechnolog, próbował przeforsować kuriozalne stanowisko PAN w tej sprawie. Nie udało się, bowiem nie umiał odpowiedzieć na podstawowe pytania zadawane mu na ten temat przez zgromadzonych. Jeszcze raz próbowano podejść do tego zagadnienia na posiedzeniu prezydium PAN w listopadzie 2007. Akademikom brakło jednak odwagi i dyskusję przełożono (ze względu na złożoność i wieloaspektowość problemu) - prawdopodobnie na święty nigdy. Tymczasem na opuszczone przez naukowców pozycje wchodzi kler i przenosi tę bardzo ważną dla przyszłości społeczeństwa dyskusje na pole światopoglądowe. Mamy więc sytuację, że o ważnym i znaczącym dla przyszłości obywateli problemie nie chcą rozmawiać publicznie ani naukowcy (co jest ich społecznym obowiązkiem), ani politycy (z konformizmu i braku wiedzy). Dyskutują hierarchowie kościelni, nieprofesjonaliści w sferze naukowej, społecznej i ekonomicznej. Uchylanie się środowisk dobrze wykształconych przed odpowiedzialnością przybrało w Polsce niepokojące rozmiary. Skutki tego widać będzie za parę lat, ale wówczas ich ojców nie będzie można znaleźć.