banner


Czarnecki do zajawkiZnakomity mediewista holenderski Johan Huizinga napisał klasyczne dziś dzieło – Jesień średniowiecza - na temat schyłku epoki feudalnej i przechodzenia kultury (najszerzej pojętej, bo w niej mieści się też sposób myślenia ludzi o otaczającym ich świecie i reakcje na to co ich spotyka) w erę nowożytną - erę kapitalizmu w swych różnych wersjach i formach funkcjonowania.

To w tych czasach mogły się narodzić (i determinować przez kolejne dekady i wiek rozwoju) prądy znane pod terminami: renesans, reformacja, oświecenie, modernizm. To wówczas wykształcił się system kapitalizmu dążący do globalnej hegemonii kapitału (określanego eufeministycznie jako gospodarka rynkowa) doskonale zdiagnozowany i opisany przez Marksa i Engelsa.

To wtedy, w wyniku określonych procesów społecznych, politycznych, kulturowych itd. mógł zakiełkować, a potem zakwitnąć na niewielkim obszarze Europy (a także w enklawach na innych kontynentach związanych z nią cywilizacyjnie i kulturowo) system zwany demokracją przedstawicielską, a ostatnio przechrzczony na demokrację liberalną.

Dziś, kiedy obserwujemy to, co się dzieje w różnych miejscach świata, nie tylko na tzw. Zachodzie, który zdaniem dyplomaty brukselskiego Josepa Borella jest „ogrodem” (w przeciwieństwie do „dżungli”, czyli reszty świata), to porównania z czasami opisywanymi przez Huizingę w Jesieni średniowiecza nasuwają się same. Oto jak przedstawia on czasy, gdy średniowiecze chyliło się ku końcowi:
„Wszystkie sprawy życiowe działy się publicznie zarówno w swym przepychu jak i w okrucieństwie. Trędowaci hałasowali grzechotkami i odbywali procesje. Żebracy jęczeli po kościołach i wystawiali na pokaz swoją szpetotę. Każdy stan, każdy zakon, każde rzemiosło wyróżniało się własnym strojem. Możni panowie nie wyruszali nigdy bez zbytkownej zbroi i okazałego orszaku, wzbudzając tym zawiść i strach; wymiar sprawiedliwości, sprzedaż towarów, wesele czy pogrzeb – wszystko to głośno dawało o sobie znać poprzez procesje, krzyki, wyrzekania i muzykę. Zakochany nosił barwy swojej damy, towarzysz cechowy – oznakę swego bractwa, stronnictwo – barwy i herb swego przywódcy”.

Charakterystyczną cechą owych czasów był rozlegający się głos dzwonów kościelnych. Czy takimi „dzwonami” nie są współczesne zjawiska manifestujące się tym, że debaty na poważne zagadnienia sprowadzane są do bokserskiego ringu i jednoznacznej, apriorycznej, brzmiącej prawdy? Wszelkie wymiany poglądów, nawet na najpoważniejsze i egzystencjalne ważne tematy są przedstawiane w formie filmików na TikToku, twitterowych „ćwierknięć” czy króciutkich oświadczeń w mediach społecznościowych, co banalizuje, a jednocześnie karnawalizuje wagę tych spraw.
Roztrząsanie tych newsów, nagminne i emocjonalne, o których nazajutrz nikt już nie pamięta, a które w chwili zaistnienia są prezentowane jako wydarzenia epokowe, historyczne, niezwykle znaczące dla ludzkości i świat, świadczą o miałkości takiej debaty. To coś na kształt owych okrutnych podniet i prostackich wzruszeń, jakie wzbudzały publiczne egzekucje - tak nagminne w okresie uwiądu średniowiecza.
Właściwie wszystko sprowadzane zostaje współcześnie znów do jednego kanału komunikacji – zarówno w formie, esencji, jak i w treściach. To przypomina czasy opisywane przez Huizingę: słabnący i tracący władzę (wedle średniowiecznego kanonu „rządu dusz”) Kościół rzymski i rozpad dotychczasowego porządku (uwiąd hegemona jest zawsze tego efektem).

Czysty fundamentalizm

Wolne i demokratyczne media w wyniku procesów monopolizacji rynku, koncentracji kapitału oraz postępu technologicznego stały się (niezasłużenie i szkodliwie) najważniejszym demiurgiem, niewidzialnym rządem, niepodważalnym panem przestrzeni komunikacyjnej, urabiającym świadomość społeczną, manipulującym i siejącym dezinformację (zamiast informować i dbać o wzrost ogólnej wiedzy a przez to podnosić poziom odpowiedzialności). W latach 80. XX wieku główne światowe media należały do ok. 50 korporacji (w większości amerykańskich). W początku XXI w. liczba ta zmniejszyła się w wyniku wspomnianych procesów do 9. Obecnie jest to 5-6 podmiotów. Robert Murdoch – rekin światowego biznesu (w tym znacząca osoba na rynku medialnym) – przewiduje, że po 2030 r. będą tylko 2 korporacje. I taka sytuacja dotyczy całego świata.

W tak zorganizowanej przestrzeni medialnej, przy takiej koncentracji kapitału z jednoczesną monopolizacją informacji ,(co zawsze jest szkodliwe dla pluralizmu i wolności), zasady mające charakteryzować wolne, demokratyczne środki masowej komunikacji jako źródła społecznej kontroli oraz informacji, zostały poświęcone na rzecz interesów właścicieli.

Jeden z topowych dziennikarzy BBC Ameryka, Matta Frei, podczas inwazji Ameryki na Irak powiedział telewidzom, że dobro i amerykańskie wartości dla reszty świata mają szczególny związek z amerykańską potęgą militarną. I owa potęga jest najlepszą reklamą tych wartości dla świata. Czołowy dziennikarz globalnego formatu John Pilger uważa – w tym właśnie kontekście – że demokracja, której wolne i pluralistyczne media miały stanowić osnowę, a stają się jej fasadą, musi umrzeć. Przywołał równocześnie słowa Thomasa Paine’a ostrzegające, iż jeśli ludzie odwrócą się od prawdy i idei prawdy to nadejdzie czas „Bastylii słów” i szturmowania okopów demokracji.

Media korporacyjne, będące fasadą demokracji, stają się tym samym, czym w średniowieczu był Kościół: niewzruszonym i jedynym głosicielem prawdy. Analogie w przestrzeni komunikacji – abstrahując od poziomu technicznych możliwości i rozwoju technologii – wobec tego, z czym mamy do czynienia współcześnie widać wyraźnie.

Rządzący mainstream, mimo zapewnień o admiracji takich wartości jak wolności obywatelskie, demokracja, swoboda myśli i wypowiedzi, liberalizm wobec różnych postaw i sposobów interpretacji świata, wyłącznie sobie przypisuje prawo do oceny prawdziwości, słuszności czy wiarygodności krążących w przestrzeni publicznej sądów i tez. To swego rodzaju bałwochwalstwo i sakralizacja swoich poglądów. To uznanie siebie za ostateczny autorytet. Czysty fundamentalizm. Opiera się bowiem on - jak każdy fundamentalizm – na przekonaniu, że pewne źródło idei, zazwyczaj jakiś tekst czy zbiór dokumentów, zawiera prawdy nieomylne i kompletne (S. Bruce, Fundamentalizm). I one należą do nas, a my jesteśmy ich jedynym i prawowiernym interpretatorem.

Współczesna inkwizycja


Ograniczenie dyskusji do oświadczeń czy apriorycznych krótkich przekazów, z jednoczesną klasyfikacją ich (bo takie formy komunikacji społecznej wymuszają owe stanowisko) jako niepodważalne, jedyne i bezdyskusyjne prawdy jest tym samym co było tak charakterystyczne dla średniowiecza: głos papieża i Kościoła oraz sprzężonych z nim możnowładców feudalnych (czyli współczesny mainstream) był zawsze ostatecznym, bezdyskusyjnym, jedynie prawdziwym. Do przyjęcia i realizacji. Kontestatorami, heretykami, czarownicami czy wątpiącymi zajmowała się inkwizycja.

Oczywiście dziś nikt nie łamie nikogo kołem, nie przypala żywym ogniem, nie rozrywa końmi (jak np. Françoisa Ravaillaca) celem wymuszenia zeznań czy zadania śmierci złoczyńcy. W cywilizowanej i kulturalnej Europie zniesiono ten rodzaj kary, choć śmierć cywilną zadaje się coraz powszechniej. Tzw. areszty wydobywcze – vide casus Juliana Assange’a, lub przykład Guantanamo, gdzie ludzi przetrzymuje się w więziennej izolacji przez długie lata bez procesu i wyroku sądowego - mogą przeczyć tym sugestiom czy twierdzeniom. To są współczesne, lustrzane odbicia wspomnianych zwyczajów średniowiecznych i okresu wojen religijnych. Śmierć cywilną zadają często bliżej nieokreślone, pozasądowe gremia (często prywatne, ale posiadające monopolistyczną pozycję w przestrzeniach komunikacji demokratycznego systemu), dzierżące monopolistyczną, bądź uprzywilejowaną pozycję.

Huizinga pisze: „życie było tak jaskrawe i różnorodne, że jednym wciągnięciem powietrza wdychano woń krwi i róż. Upływało ono między całkowitym wyrzeczeniem się wszelkich uciech światowych, a obłąkanym pędem do bogacenia się i użycia, między dyszącą nienawiścią, a skorą do uśmiechu dobrodusznością”.

To tsunami emocji i afektów widziane na obrazach mistrzów pędzla i wyzierające z pism kościelnych skrybów jest charakterystyczne dla pokazania klimatu tamtych czasów – schyłku średniowiecza i nadciągania nowej ery. Ilustracją tych rozhuśtanych, jak najdalszych od realizmu i racjonalizmu nastrojów społecznych, jest jeden z przykładów podany przez Huizingę: w 1425 roku paryską ulicą wstrząsnęła walka o prosię czterech ślepców-żebraków uzbrojonych w sękate kije. Dzień wstecz maszerowali oni w bogobojnej procesji pokutnej błogosławieni przez duchowieństwo.

Jest to świat zły, okrutny, pełen pychy i chciwości przy jednoczesnej bigoterii i dewocji, wzniosłych monumentalnych katedrach, pielgrzymkach i płomiennych mowach kaznodziei o Bogu, dobru, wartościach i zasadach chrześcijańskich. Pełen napomnień i ostrzeżeń poetów, moralistów i myślicieli przed końcem świata. A jednocześnie, mimo tych przywar, widzimy kipiące w mentalności ludzi tamtej epoki jakieś gigantyczne pożądanie ideału, ślepą namiętność wiary w dobro i prawdę, mających być esencją kultury chrześcijańskiego Zachodu. Każdy inny sąd od tych norm i wyobrażeń musi się spotkać – zgodnie z pulsującymi emocjami i perspektywą świata funkcjonującego na zasadzie bieli i czerni – z zemstą, karą, zniszczeniem adwersarza. Wtedy był to inkwizytor, kat, ewentualnie wilgotna piwnica i przykucie do ściany na lata, dziś – hejt i publiczne wdeptanie (nieważne zasłużenie czy nie) w błoto. Czyli – śmierć publiczna.

Zaostrzanie surowości wymiaru sprawiedliwości (które obserwujemy dziś w krajach liberalnej demokracji, rozpoczęte od wydania Patriot Act w USA po ataku na WTC w 2011 r.), coraz powszechniejsza inwigilacja i wzrost znaczenia donosów, okrucieństwo oraz bezduszność sądów (vide wspomniany przykład Juliana Assange’a czy samo istnienie „KL Guantanamo”) wiążą się zawsze z poczuciem zagrożenia i strachu przed karzącą ręką sprawiedliwości.

Dziś, tak jak wówczas, władze urządzają kampanie polowań z medialną nagonką a to na współczesne czarownice, a to na heretyków, a to na rozbójników i złodziei, przeciwko sodomii (tyle, że traktowanej a’rebours wobec średniowiecznej) – czyli najszerzej rozumianym sprawom światopoglądowym. I każdy musi się opowiedzieć czy jest z nami, z większością, z prawdą którą ona głosi i wyznaje, czy przeciwko nam, skoro masz odmienne zdanie oraz inaczej interpretujesz rzeczywistość. I to wszystko się dzieje przy tubalnych wyznaniach miłości do demokracji, wolności słowa, pluralizmu i obywatelskich swobód.

Z dobrobytu ponownie w chaos

Liberalizm przetrwał długotrwały kryzys lat 1914-1945, kiedy niepokoje społeczne związane z depresją społeczno-ekonomiczną, nędzą - spowodowały zwycięski pochód faszyzmu i autorytaryzmu. W latach 30.w całej Europie - oprócz Francji i Czechosłowacji oraz niektórych państw skandynawskich – sprawowana była władza jawnie faszystowska lub o różnych formach autorytaryzmu. Liberalizm mógł przetrwać, bo zawarł niemożliwy jak się wydawało i „dość dziwaczny sojusz (…) z komunizmem w obronie przed takim przeciwnikiem jakim był faszyzm, co uratowało demokrację i kapitalizm. Zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami było w istocie zwycięstwem Armii Czerwonej i tylko dzięki niej stało się to możliwe” (E. Hobsbawm, Wiek skrajności).

Alians liberalizmu i sprzężonego z nim kapitalizmu z komunizmem radzieckim był swoistym paradoksem, ale wywarł niesłychany wpływ na rozwój samego liberalnego kapitalizmu. I całej ludzkości. Zmusił kapitalizm do przybrania prospołecznych, propokojowych, proczłowieczych i autentycznie humanistycznych masek. To liberalny parlamentaryzm i rynkowa gospodarka społeczna okazały się największym beneficjentem tego aliansu. Także długotrwały, prawie 50-letni pokój – zarówno rozpatrywany jako brak wojen na Starym Kontynencie jak i pokój w wymiarze społecznym. Sprzyjało to wzrostowi dobrobytu, przewidywalności i racjonalności polityki, a za nią szły w tym duchu inne elementy publicznej przestrzeni. To był złoty wiek liberalizmu i kapitalizmu: lata 1945-1990.

Wraz z upadkiem alternatywnego obozu wobec tego systemu oraz zwycięstwem „dogmatyków doktryny laissez faire”, znów pojawił się chaos (jako synonim wolności), nawroty immanentnych kapitalizmowi kryzysów, ograniczanie dochodów państw i przez to wzrost niepewności, a w dalszej kolejności – ponowne i wyraziście skonfrontowanie żebraków i bezdomnych, biednych i wykluczonych, zagubionych i niepewnych z przepychem i luksusem nowobogackich oraz pewnością siebie i butą płynącą ze strony liberalnego mainstreamu. Począł on coraz śmielej opuszczać rewiry i deptać zasady, które do tej pory stanowiły jego ideową bazę: wkoło tyle możliwości, bogaćcie się i bądźcie szczęśliwi. Bogactwo (materialnie pojmowane) i szczęście to przecież synonimy wolności.

Można więc bez większej pomyłki wieszczyć nadejście nowego średniowiecza (p. Przegrana sekularyzmu, czyli nadchodzące Średniowiecze, Sprawy Nauki nr 1/186/2014). Liberalizm to przede wszystkim poszukiwanie zawsze i wszędzie modus vivendi w pluralistycznym, wielokulturowym, tolerancyjnym świecie (ale tolerancja traktowana jako zrozumienie, nie chłodna separacja i paternalizm głoszących liberalne wartości). Jak pisze John Gray, klasyczny liberał, który dokonywał na swej drodze życiowej różnych zwrotów ideowo-doktrynalnych, liberalizm musi proponować ludziom możliwość samorealizacji i osiągnięcia szczęścia na wiele sposobów. Należy więc zrezygnować z poszukiwania jednego sposobu życia, odnoszącego się do określonych warunków historycznych i społeczno-kulturowych (J. Gray, Dwie twarze liberalizmu).
Monoprzekaz, jednoznaczność swoich prawd, obecność skrajnych emocji w publicznej narracji i ich przemożny wpływ na zachowania oraz mentalność ludzi trzeciej dekady XXI wieku pozwalają ujrzeć analogie z jesienią średniowiecza według Johana Huizingi.

Działania pozorne

Na koniec wypada podać jeszcze jeden przykład analogii jakich można się dopatrzeć we współczesności i czasach opisywanych przez Huizingę. Chodzi o charytatywność, dobroczynność, filantropię, które to mają zastępować zorganizowaną w sposób cywilizowany i uporządkowany (dzięki temu można planować wydatki) opiekę zdrowotną i pomoc społeczną. Państwową, społeczną, zbiorową, która uczy obywatelskości, nie indywidualizmu i gestów „co łaska”, stanowiących przejaw paternalizmu pomieszanego z ukrywaną pogardą wobec tych, którym się nie udało.
W średniowieczu tak właśnie Kościół propagował jałmużnę, mówiąc o zbawieniu, a de facto pozwalając uspokoić sumienia wielmoży i posiadaczy, na których opierał swoją wszechwładzę. Jałmużnictwo było aktem dobrej woli i emanacją chrześcijańskiego światopoglądu (w tle stało zawsze zbawienie duszy oraz przypowieść Jezusa o uchu igielnym, wielbłądzie i bogaczu), które jednak nie zmieniało niczego w położeniu materialnym ludu cierpiącego nędzę, upokorzenie i wykluczenie. Udowadniać miało dobroć i wspaniałomyślność możnych wielce chrześcijańskiego świata.
Dziś mnogość akcji charytatywnych, na których celebryci i współcześni wielmoże brylują w mediach przy różnych okazjach, ma ten sam wydźwięk i rangę: nic rzeczywiście systemowo się nie zmienia. To jednorazowe, paternalistyczne i równocześnie patetyczne gesty w rodzaju kościelnego „co łaska”.

Radosław S. Czarnecki