Historia el.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 3602
Katedra w Kolonii jest wyjątkowa pod każdym względem. Jest największym kościołem w Niemczech, ma najwyższe wieże kościelne na świecie, wreszcie była wznoszona przez ponad 600 lat, co również klasyfikuje ją i w tej kategorii do księgi rekordów Guinessa.
Co więcej, jej ostateczna wersja znajduje się w miejscu, które od czasów rzymskich pełniło funkcję kultowego centrum.
Zapomniana przeszłość
Jeśli wierzyć archeologom, w miejscu, gdzie obecnie wznosi się największy niemiecki kościół już w roku 50 n.e. istniała świątynia rzymska. Zapewne była poświęcona Marsowi, albo Wenus, od której wszyscy z rodu Juliuszów, a więc przybranych potomków Juliusza Cezara i zarazem imperatorów, wywodzili swoją genezę. Miasto o nazwie Colonia Agrippinensis powstało wskutek kaprysu żony cesarza Klaudiusza, Agrypiny Młodszej, być może było prezentem ślubnym od niezbyt urodziwego cesarza.
W okresie wczesnego średniowiecza w miejscu pogańskiego kultu istniał kościół romański, pełniący funkcję biskupiej siedziby. W początkach X wieku był to kościół trójnawowy, z którego nie zachowało się ani jedno kompletne pomieszczenie. Ok. 935 roku katedra została przebudowana. Do trójnawowego korpusu dołączone zostały dwie nawy boczne, po jednej z każdej strony, dzięki czemu powstała nieco „przysadzista” budowla pięcionawowa. Niestety, na temat wyglądu ówczesnej katedry kolońskiej możemy tylko wnioskować na podstawie niezbyt precyzyjnych opisów. Miasto zyskało sławę ok. 1164 roku, kiedy to Rainald z Dassel sprowadził do Kolonii relikwie Trzech Króli. Sfinansował bowiem także, przynajmniej częściowo, relikwiarz w formie trzynawowej bazyliki, zaprojektowanej przez Francuza Mikołaja z Verdun, którą dołączył do wcześniejszego, romańskiego korpusu katedry.
Decyzję o budowie nowej katedry, gotyckiej, podjął w 1248 roku abp Kolonii Konrad von Hochstaden. W tym samym roku położył kamień węgielny pod jej budowę i przystąpiono do prac. W pierwszym rzędzie wyburzono stary romański korpus katedry i położono solidne fundamenty pod nową budowlę gotycką. Pieczę nad całością robót miał sprawować mistrz Gerhard z Kolonii, który również nakreślił ostateczny kształt katedry.
Niewątpliwie wpływ na jego preferencje stylistyczne wywarły wzory francuskie, a zwłaszcza katedra z Amiens. Tyle, że ta ostatnia została ukończona ok. 1270, a więc uchodzi za nieco młodszą od kolońskiej. Uczeni sądzą, że podobieństwo rozwiązań wnętrz katedr w Kolonii i Amiens łatwo można wytłumaczyć faktem, że katedra w Kolonii powstawała bardzo długo i jej kolejni wykonawcy mieli czas, aby dokładnie zapoznać się z założeniami francuskiego gotyku. Być może także Gerhard pracował w młodości w zespole Roberta Luzarchesa, twórcy katedry w Amiens.
Między prawdą, a legendą
Stara niemiecka legenda opowiada o tym, jak mistrzowi Gerhardowi ukazał się szatan. Katedra była już częściowo gotowa i z daleka można było rozpoznać jej kontury, co bardzo drażniło władcę piekieł. Zagroził więc Gerhardowi, że jeśli będzie kontynuował prace, zbuduje kanał i zaleje fundamenty wodą. Architekt nie zląkł się pogróżek pana ciemności, bowiem w owym czasie uchodził za jednego z najbardziej biegłych zarówno w sztuce stawiania wielkich katedr, jak i budowania kanałów.
Uznał zatem, że nawet diabeł nie ma takiej mocy, aby przekopać kanał zdolny do przepuszczenia strumienia zagrażającego budowie. Po pewnym czasie ujrzał jednak jak bulgocąca woda wydostaje się spod fundamentów na powierzchnię, a to oznaczało ich podmycie i katastrofę. Zrozpaczony rzucił się więc z rusztowania, a po jego śmierci nie znalazł się nikt, kto zdołałby ukończyć dzieło.
Prawda jednak była nieco bardziej prozaiczna. Rozdrobnione Niemcy były w stanie ciągłego napięcia, które stawało się dokuczliwe zwłaszcza w okresie wyboru nowego cesarza. Toteż nikt nie kwapił się z podjęciem ryzyka finansowego, jakim była budowa ogromnej katedry. Tak więc kościół trwał w stanie półsurowym i od czasu do czasu, gdy któryś z arcybiskupów uzbierał trochę więcej pieniędzy, dobudowywano do niego skromne uzupełnienia.
W ten sposób udało się w 1320 roku ukończyć prezbiterium, które poświęcono w 2 lata później. Około roku 1400 dobudowane zostały 2 piętra wieży południowej, a do końca XVI wieku nawy środkową i boczną „dociągnięto” do wysokości 18 i 15 metrów. Tak więc katedra nadal miała z zewnątrz wygląd dość masywnej budowli, a jedynie gotyckie wnętrze przydawało jej lekkości typowej dla dojrzałego gotyku.
W okresie reformacji, a następnie wojen religijnych, które szczególnie boleśnie doświadczyły kraje niemieckie, władze Kolonii przestały sobie zaprzątać głowę niedokończoną katedrą. Dopiero w XIX wieku, po kolejnych zwycięstwach pruskich królów w wojnach z Danią, Austrią i Francją, przypomniano sobie o niej i uznano ją za symbol Niemiec. Zainicjowana w 1842 budowa ostatnich elementów katedry (zaprojektowanych jeszcze przez Gerharda) została zakończona w 1880 roku i zaraz potem katedra została konsekrowana w obecności cesarza Niemiec Wilhelma I. Od tamtej pory wygląd katedry nie uległ zamianom, wyjąwszy prace konserwatorskie, które są w niej prowadzone systematycznie.
Perła gotyku
Obecnie katedra pod wezwaniem św. Piotra i Panny Marii jest największym kościołem w Niemczech i jedną z najwspanialszych budowli sakralnych w Europie. Została wzniesiona na planie krzyża łacińskiego, z krótkimi ramionami bocznymi. Pod względem architektonicznym jest pięcionawową, kamienną bazyliką z transeptem. Transept jednak nie jest typowy, gdyż stanowi trójnawową bazylikę jakby „wbudowaną” poprzecznie do osi korpusu kościoła.
Ogromne prezbiterium zamykające nawę główną zostało otoczone obejściem z siedmioma kaplicami usytuowanymi promieniście względem niego. Dzięki temu odprawiający msze mogą swobodnie przemieszczać się pomiędzy prezbiterium, zakrystią i kaplicami, a także wchodzić do dowolnej z naw. Ściany, a zwłaszcza fasada katedry, jest bogato zdobiona płaskorzeźbami oraz witrażami, które w zagadkowy sposób oświetlają jej wnętrze.
W katedrze, w normalny dzień panuje zatem naturalny półmrok, który rozjaśnia się ku górze, bowiem nawy boczne są niższe i w górnej części bryły Słońce swobodnie przenika przez prawie „przezroczyste” ściany boczne nawy głównej.
Fasadę katedry wieńczą dwie strzeliste wieże 157-metrowej wysokości, północna i południowa, najwyższe tego typu obiekty na świecie. Obie są zwieńczone ażurowymi hełmami w formie iglic, wzbogaconych po bokach licznymi pinaklami.
Od wewnątrz katedra sprawia wrażenie bardzo wysmukłej budowli, bowiem nawy w hali głównej nie są zbyt szerokie, natomiast wznoszą się bardzo wysoko pod same sklepienia krzyżowe (nawa główna prawie na wysokość 43 m), wsparte na wysmukłych kolumnach, zdobionych ornamentem roślinnymi i wizerunkami apostołów. Zarówno nawa główna, jak i środkowa nawa transeptu są jednakowej szerokości, większej od pozostałych naw. Tworzą więc szkielet katedry w układzie krzyża „otoczonego” węższymi nawami i zakończonego półkolistą apsydą, mieszczącą prezbiterium z obejściem i siedmioma kaplicami.
Do katedry prowadzi monumentalny portal św. Piotra, udekorowany rzeźbami ze szkoły Parlerów, a może nawet wykonanymi przez samego założyciela „rzeźbiarskiej dynastii” Heinricha Parlera, który przecież wywodził się z Kolonii. Najcenniejszym jednak działam znajdującym się w katedrze jest tryptyk pędzla Stefana Lochnera Hołd Trzech Króli, pochodzący z XV wieku, który zdobi obecnie ołtarz główny. Spod pędzla tego mistrza wyszedł również obraz przedstawiający patronkę miasta św. Urszulę, umieszczony w jednym z ołtarzy bocznych.
Oprócz tego katedra jest w posiadaniu dębowego krucyfiksu arcybiskupa Gerona (sprzed 976 roku) z przeszło 2-metrowej wysokości figurą Zbawiciela oraz późnogotyckiej drewnianej skrzyni na relikwie obitej złoconą blachą miedzianą, ozdobioną wyobrażeniami Ewangelistów i świętych otaczających trzy złote postacie Mędrców ze Wschodu.
Większość figur jednak stanowi przykład perfekcji XIX-wiecznych mistrzów neogotyku i niewiele ma wspólnego ze średniowieczem, podobnie zresztą jak znaczna część detali architektonicznych katedry.
W ostatecznym kształcie katedra w Kolonii obejmuje powierzchnię 6480 metrów kwadratowych, a więc przeszło pół hektara i w środkowej części wznosi się na 43 metry, a wieże na ponad 150! Długość nawy głównej ma 144 metry, a o wielkości świątyni świadczy choćby waga pojedynczego klińca sklepienia, która wynosiła 40 cetnarów, co w przeliczeniu na dzisiejszą miarę (przyjmując, iż jeden cetnar wahał się między 40, a 60 kilogramów) daje masę od 1600 do 2400 kilogramów.
Leszek Stundis
- Autor: Leszek Stundis
- Odsłon: 2290
„Wielki Brat patrzy”- słynne zdanie wypowiedziane w powieści Georga Orwella Rok 1984, najlepiej oddaje ducha totalnej inwigilacji, która dopiero dzisiaj, w dobie Internetu i komputerów o niewyobrażalnej już mocy obliczeniowej ma szanse na urzeczywistnienie.
Czasy tajnych archiwów z milionami teczek, fiszek i segregatorów odeszły bezpowrotnie do lamusa. Elektroniczny zapis zdominował wszelkie sfery życia. Kody, pesele, piny i NIP-y to tylko niektóre przykłady obłąkanego świata liczb, w którym każdy z nas został zapisany. Począwszy od rozmiaru ubrania, druku deklaracji podatkowej, a na jednostce chorobowej skończywszy, całe ludzkie życie można przyporządkować numerom i symbolom, a potrzeba klasyfikacji jest tak przemożna, iż to co się jej nie poddaje jest z definicji podejrzane.
Odwieczne pragnienie
Od samego początku istnienia instytucji państwa władza, czy to monarsza, oligarchiczna czy republikańska, miała nieodpartą pokusę kontrolowania obywateli. Nadzór nad ogółem dotyczył nie tylko zachowań w sferze publicznej, wyborów oraz głoszonych poglądów, ale także obyczajowości, życia intymnego i… myśli.
Przykładów można by mnożyć wiele. Sokrates musiał zażyć cykutę, gdyż jego poglądy były nazbyt „rewolucyjne” i został oskarżony o .. niemoralność. Herostrates nie tylko został stracony, ale również jego imię miało zostać raz na zawsze wymazane z pamięci ludzkiej, gdyż działał powodowany pychą i podpalając świątynię Artemidy w Efezie dążył do nieśmiertelnej sławy. W Rzymie na karę śmierci i zapomnienia (damnatio memoriae) skazano wielu złych i okrutnych cesarzy, a ich niechlubny poczet otworzył Kaligula.
Także i czasy współczesne pełne są przykładów ludzi, których pamięć starano się za wszelką cenę zatrzeć. Nikołaj Jeżow, szef wszechwładnej sowieckiej bezpieki jest tego dowodem. Ten niepozorny człowiek w czasach, gdy cieszył się łaskami Stalina, zawsze występował obok swego idola. Gdy on, i niemal cały kierowany przez niego aparat, zostali odtrąceni przez dyktatora i w większości straceni, jego sylwetka znikła z oficjalnych fotografii, a jego imienia nie wolno było głośno wymawiać. Ten sam los spotkał wielu dysydentów i działaczy politycznych w wielu krajach na całym świecie. Powszechną praktyką było niszczenie ich pomników, likwidacja ulic ich imienia, czy usuwanie ich nazwisk z wszelkich dokumentów.
Historia XX wieku to wielki orszak zapomnianych, ale jej chichot niejednokrotnie przywracał ich do świata żywych z jeszcze większą mocą, aniżeli mogliby sobie to wymarzyć. Jednym z nich był premier Węgier Imre Nagy, który w 1956 stanął na czele narodowej rewolucji. Innym przewodniczący ChRL Liu Shaoqi, którego Mao Zedong postrzegał jako „drugiego Chruszczowa” i rywala do najwyższych godności w ludowych Chinach. Nie brak również akcentów polskich. Z otchłani niebytu zostali wydobyci żołnierze wyklęci, którzy jeszcze długo o zakończeniu II wojny światowej walczyli przeciwko komunistycznemu reżimowi. Dziś, na przekór pokrętnej logice dziejów, mają swoje place i ulice, choć często nie wiadomo, w którym miejscu są pochowani.
Orwell nazywa owo wymazanie z pamięci ewaporacją, sugerując jego podobieństwo do… parowania wody.
Ponury wiek XX
Minione stulecie charakteryzował niespotykany wcześniej postęp techniczny, w tym trzy rewolucje informatyczne. W latach 20. prawdziwym przełomem stało się radio i możliwość przekazywania informacji „bez drutu” niemal do każdego zakątka na Ziemi. Wykorzystali to przede wszystkim ci, którym najbardziej zależało na zahipnotyzowaniu mas, a więc architekci systemów totalitarnych -Adolf Hitler i Józef Stalin. Pierwszy z nich, ustami swego zręcznego ministra propagandy Josepha Goebbelsa, mamił sfrustrowanych Niemców wizją tysiącletniej Rzeszy, powiększonej nie tylko o straty spowodowane traktatem wersalskim, ale i „należną im” przestrzeń życiową (Lebensraum). Drugi piętnował imperializm i przekonywał, iż w miarę postępu rewolucji zaostrza się walka klasowa. Także w świecie demokratycznym radio stało się istotnym instrumentem rywalizacji wyborczej, propagandy sukcesu czy utrwalania właściwych postaw. I tak na przykład w polskim radiu, po śmierci Pierwszego Marszałka Polski, dotychczasowy sygnał rozpoczynający emisję audycji, fragment poloneza As- dur Fryderyka Chopina, został zastąpiony motywem popularnej pieśni legionowej My, pierwsza Brygada.
Lata 50. przyniosły ekspansję telewizji, która analogicznie do radia podbiła serca i umysły milionów. Głos uzupełniony o obraz jeszcze silniej oddziaływał na wyobraźnię mas. Preferencje konsumenckie stały się przedmiotem analiz przez speców od reklamy, którzy opracowali liczne techniki sterowania gustami i „naszym apetytem”.
Jednak dopiero Internet z nieograniczoną możliwością manipulacji obrazem i dźwiękiem oraz możliwością ukrycia tożsamości w sieci stał się potężną bronią informacyjno- dezinformacyjną, zdolną zatrząść w posadach nawet najpotężniejsze rządy świata. Dość boleśnie przekonała się o tym administracja waszyngtońska poddana próbie przez Juliana Assange’a i jego witrynę WikiLeaks, czy byłego analityka CIA Edwarda Snowdena i jego rewelacji na temat globalnej działalności podsłuchowej amerykańskich specsłużb.
Wymienionym procesom towarzyszyły burzliwe przemiany obyczajowe. Internet odegrał ogromną rolę w emancypacji mniejszości seksualnych, a tematy wstydliwe przestały być tabu. Z drugiej strony, jakby ulegając sile odśrodkowej, środowiska konserwatywne zaczęły histerycznie reagować na owo „rozpanoszenie” (jak określa się niekiedy tę emancypację) i nawoływać do krucjaty przeciwko „wynaturzeniom”.
Pojawiła się chęć powrotu do tradycyjnych wartości, a wraz z nimi do budowy opartych na nich, lepszych systemów politycznych. Można by odnieść wrażenie, że dzieje polityczne XX wieku niczego nas nie nauczyły. Ani nazistowskie Niemcy, ani Związek Radziecki, czy wreszcie krwawa historia powojennych Chin, morze cierpienia i miliony ofiar, nie zdołały zapobiec niebezpiecznym eksperymentom. To w tych krajach powszechnie stosowane były tortury, a techniki prania mózgu doprowadzone do perfekcji. Ujednolicony model życia przejawiał się w architekturze, dostępie do dóbr konsumpcyjnych, strojach czy sposobie zachowania. Stare więzi rodzinne i społeczne zostały poddane surowej próbie, a tradycyjne obchody świąt usiłowano zastępować wiecami, masówkami i marszami poparcia. Na szczęście, nie wszędzie głosiciele nowych idei odnieśli sukces.
Doskonałym przykładem pokrętnej filozofii zła jest dyktatura Czerwonych Khmerów. Społeczeństwo Kambodży w latach 1975-79 zostało poddane drastycznemu eksperymentowi z dziedziny inżynierii społecznej. Inteligencję wymordowano, jako źródło wszelkiego zła, zaś ogół społeczeństwa miał żyć według ściśle określonych reguł. Każdy jego przedstawiciel miał produkować na swoje potrzeby odzież, pożywienie i inne przedmioty codziennego użytku, a jednocześnie był poddany przez cały czas nieludzkiemu reżimowi pracy, podobnie jak miało to miejsce w obozach koncentracyjnych. Reglamentacji podlegało nawet … pożycie intymne, a wszelka prywatność była prawnie zakazana.
W podobnym duchu, choć bardziej w oparciu o tradycje plemienne i koligacje klanowe, prowadzone są wojny w niemal całej Afryce, a echa totalitarnych resentymentów od czasu do czasu dają o sobie znać w Europie, Azji i obu Amerykach. Nie wiadomo, na ile skutki „światowej integracji internetowej” przewidział Mark Zuckerberg, twórca Facebooka, ale już dziś pojawiają się głosy, że bazy danych, tworzone przy okazji badań rynkowych, mogą posłużyć do stworzenia indywidualnych profili konsumentów. Mogą więc w przyszłości okazać się groźnym narzędziem do odarcia naszego życia z wszelkiej intymności. Tak, jak w orwellowskiej Oceanii.
Narodziny Wielkiego Brata
W 1967 roku brytyjska firma Photoscan wypuściła na rynek niewielkie kamery, które rozmieszczono w halach sklepowych w celu zapobiegania kradzieżom. Wprawdzie nie udało się zwalczyć tego zjawiska całkowicie, jednak odnotowano wyraźne zmniejszenie strat. Wkrótce pomysł przyjął się nie tylko na wyspach brytyjskich, ale również w Ameryce Północnej i … za żelazną kurtyną. Kamera przemysłowa była przecież podstawowym narzędziem pracy tytułowego bohatera komedii Jerzego Gruzy Dzięcioł.
Niespełna dwie dekady później podglądanie za pomocą kamer stało się modne nie tylko w sklepach. Urzędy, ważne miejsca publicznych wydarzeń, a nawet strzeżone plaże zostały naszpikowane dyskretnymi systemami bezpieczeństwa, znacznie mniej zawodnymi niż ludzkie oko.
Od samego początku elektroniczna inwigilacja miała zagorzałych przeciwników. Dopatrywano się w niej naruszenia prywatności, a co za tym idzie - łamania praw obywatelskich. Bezpieczeństwo ogółu mieszkańców jednak znacznie się poprawiło. Jednym z drastycznych przykładów przemawiających na korzyść stosowania kamer był przypadek 2-letniego Jamiego Bulgera, którego uprowadzili ze sklepu dwaj10-latkowie, a następnie pobili i zostawili na torach kolejowych. Dzięki monitoringowi udało się ich odnaleźć.
Dziś monitoring, określany również jako system CCTV (od ang. closed-circuit television, dosł. telewizja o zamkniętym obiegu), jest powszechnie stosowany nie tylko w miejscach szczególnie wrażliwych na wszelką patologię, ale również na ulicach, stadionach, targowiskach czy w innych obiektach publicznych. Zdarza się nawet, iż kamery umieszczone zbyt blisko okien „zaglądają” do naszych mieszkań, naruszając tym samym mir domowego ogniska…
Podglądać i podsłuchiwać można wszędzie i wszystkich, dlatego ogromną furorę w ostatnich latach robią wszelkie systemy przeciwdziałające tym praktykom. Oprócz aparatury zagłuszającej, dużym powodzeniem cieszą się namioty, które uniemożliwiają zarówno podsłuch jak i jakkolwiek podgląd.
A w codziennym użytku są niezbyt kosztowne, niewielkie aparaciki pozwalające wykrywać pluskwy, kamerki, a nawet zwykły GPS.
„Wielki Brat patrzy”- stało się faktem.
„Niewinna” kultura masowa
Skuteczne sprawowanie władzy jest możliwe tylko przez odpowiednie kształtowanie postaw obywateli. Temu zaś służy wszelkie instrumentarium propagandowe, a przede wszystkim właściwie podawana ideologia i … rozrywka.
Rozumieli to już rzymscy cesarze, dla których hasło Panem et circenses (Chleba i igrzysk) nie było pustym zawołaniem, ale powinnością nie mniejszą, aniżeli obrona granic. Zwłaszcza, gdy mało było chleba i kraj pogrążał się w kryzysie, darmowa uciecha na hipodromach i w amfiteatrach świetnie kanalizowała społeczną frustrację.
Dwa tysiąclecia później podobną rolę spełniały kabarety i filmy „moralnego niepokoju”, dzięki którym widzowie, nawet ci wykształceni, ulegali iluzji, że „nie jest tak źle z tą wolnością”.
Demokracji jednak towarzyszyło zjawisko komercjalizacji kultury. Wartość zaczęło mieć tylko to co się sprzedaje, a wiadomo, że najlepiej upłynnić to co efektowne, ładnie opakowane i świetnie zaprezentowane. Chętniej więc kupowane są piękne albumy mody czy kolorowe pisma kobiece, niż dzieła klasyków wydawane w miękkich oprawach na kiepskim papierze i to wtedy, gdy pojawi się zapotrzebowanie na uzupełnienie księgozbioru szkolnych lektur. Łatwej strawić tanią komedyjkę pełną niewyszukanych gagów, niż roztrząsać egzystencjalne dylematy rodem z Szekspira czy Becketta. Sumienie stało się balastem, a refleksja stratą czasu.
Carpe diem!, Chwytaj dzień! Zastąpiło potrzebę głębszych przemyśleń i życie według zasad, któremu wierni byli jeszcze nasi dziadowie.
Leszek Stundis
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1223
Rok 2018 zwany jest rokiem stulecia odzyskania niepodległości właśnie dlatego, że w dniu 11 listopada zdarzyło się coś, co zadecydowało o tym, że jeszcze poprzedniego dnia nie było „niepodległego” państwa pod nazwą Polska. Od początku, zwłaszcza przed wojną, mieliśmy problem z interpretacją tej daty. W sensie prawnym nie stało się wtedy nic, co zmieniałoby treść pojęć prawnopaństwowych. Bo przecież taki byt jak państwo – jego powstanie, restytucja czy likwidacja – jest stanem prawnym.
Nikt tego dnia – nawet symbolicznie – niczego w imieniu Polski nie „proklamował” ani „zadeklarował”: w dalszym ciągu wszystkie (bez wyjątku) tereny, które wcześniej lub później należały do Państwa Polskiego, były pod okupacją dwóch niemieckich zaborów – Niemiec i Austro-Węgier. Państwa te, mimo abdykacji władców i przekształcenia w republiki, w dalszym ciągu istniały w sensie prawnym. Więcej, w tym dniu rządzący tych państw nie powiedzieli nic, co mogłoby być uznane za symbol Polonia Restituta.
W Warszawie w imieniu niemieckich zaborów rządził kolaboracyjny twór pod nazwą Rady Regencyjnej, istniał powołany przez tę Radę organ – Tymczasowa Rada Stanu, ba, był nawet… „rząd” (czego?) powołany przez ową Radę, na czele którego stał Jan Kucharzewski, autor jednego z najbardziej bałamutnych dzieł pt. „Od białego do czerwonego caratu”. Istniały niewielkie formacje wojskowe – Polnische Wehrmacht, które tworzyli Niemcy do walki z państwami Ententy, czyli bez sensu, bo po stronie przegranych. Wcześniej również oddziały polskie walczyły z państwami Ententy, czyli byliśmy po złej stronie.
Co prawda, już od początku listopada 1918 r. mnożyły się wystąpienia przeciwko niemieckim okupantom, rozbrajano zrewoltowanych żołnierzy rozpadających się armii zaborczych, a w dniu 7 listopada 1918 r. ogłosił swoje powstanie „Tymczasowy Rząd Republiki Polskiej” z posłem do wiedeńskiego parlamentu na czele – galicyjskim socjalistą, Ignacym Daszyńskim.
W sensie prawnym miał tego dnia miejsce tylko jeden fakt: podpisano w Compiègne zawieszenie broni między wojskami Ententy a armią niemiecką. Akt ten nie miał jakiejkolwiek mocy dla naszego regionu Europy i nie kończył stanu wojny. Nie była to w żadnym stopniu bezwarunkowa kapitulacja, którą musiało podpisać dowództwo wojsk niemieckich w 1945 r.
Jeżeli uważamy, że owo zawieszenie broni na zachodzie Europy było czymś ważnym dla powstania naszego kraju, to znaczy że w tamtej wojnie opowiadaliśmy się po stronie zwycięstw Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Włoch i… Rosji.
W warszawskiej rzeczywistości listopada 1918 r. było zupełnie inaczej. Politycy, którzy tworzyli i wspierali efemerydę w postaci „Królestwa Polskiego” powołanego „Aktem dwóch cesarzy” w 1916 r., reprezentowali opcję proniemiecką, która przegrała wraz z klęską swoich twórców i patronów. Wszyscy liczący się w ówczesnym politycznym salonie liderzy wyrośli na współpracy politycznej z niemieckim lub austriackim zaborcą w latach 1915-1918, albo od lat byli związani z wywiadem austriackim lub niemieckim. Dotyczy to zwłaszcza wszelkiej maści socjalistów.
Nie bez głębokiego zażenowania czytamy dziś udokumentowane prace naukowe na temat agenturalnego charakteru tzw. lewicy niepodległościowej, wywiadowczych zadań dla „partii”, których działacze brali pieniądze z Berlina lub Wiednia, a później trafili do podręczników historii jako wzorce patriotyzmu i do dziś patrzą na nas martwymi oczami z cokołów pomników. Oczywiście byli również politycy polscy, którzy związani byli ze zwycięską koalicją, a zwłaszcza zgrupowani w Komitecie Narodowym Polski w Paryżu, ale oni mieli w kieszeniach… rosyjskie paszporty dyplomatyczne.
Sądzę, że czas już odkłamać obraz przeszłości sprzed stu lat. Wcale to nam nie zaszkodzi: wręcz odwrotnie – nie musimy „poprawiać” naszej przeszłości: w dniu 11 listopada 1918 r. zakończyła się definitywnie I wojna światowa, którą militarnie, politycznie, moralnie i estetycznie wygrała koalicja państw, których liderami byli Francja, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, lecz również Rosja, czyli największy z naszych zaborców.
Przez poprzednie sto lat i również dziś pomijamy ten niewygodny fakt, najczęściej twierdząc, że „Rosji już wtedy nie było”, bo została (jakoby) zlikwidowana przez bolszewików. Jest to późniejsza mistyfikacja. Wówczas nikt nie traktował poważnie „rządów” lewicowych terrorystów, którzy bezprawnie panoszyli się w Piotrogrodzie, a później w Moskwie. Nie reprezentowali oni Państwa Rosyjskiego, które istniało nie tylko w sensie prawnym, ale faktycznym, prowadziło wojnę z uzurpatorami i miało szansę na zwycięstwo. Według mojej wiedzy, nikt „o zdrowych zmysłach” nie przewidywał w listopadzie 1918 r. przetrwania bolszewickich rządów, bo:
- byli agenturą nieistniejącego już Cesarstwa Niemieckiego,
- byli wrogo nastawieni do państwa Ententy, które wygrały tamtą wojnę,
- całość politycznej misji bolszewików sprowadzała się do likwidacji wschodniego frontu po to, aby uwolnione w ten sposób wojska niemieckie mogły pokonać Francuzów, Brytyjczyków i Amerykanów na froncie zachodnim i niewiele brakowało, aby zakończyło się to sukcesem,
- państwa Ententy nie uznawały bolszewickich uzurpatorów, nie wypowiedziały traktatów łączących ich z Rosją, która miała szansę odzyskać utracone stolice swojego kraju.
Mówiąc najprościej: w Warszawie oraz w ważnych (i nieważnych) stolicach ówczesnej Europy oczekiwano rychłego upadku bolszewickich rządów, które odcięte od niemieckich pieniędzy nie miały (racjonalnie) szansy przetrwania. Do okupowanych przez bolszewików przez poprzedni rok Moskwy i Piotrogrodu miały wrócić „rządy prawa i porządku”, wspierane przez zwycięskie „zachodnie demokracje”.
Czy jednak obawiano się „rewolucji”, która mogła zburzyć ówczesny ład świata? Oczywiście, a część opinii publicznej jej wręcz oczekiwało, bo poprzednie cztery lata (i nie tylko) kojarzyły się większości z biedą i głodem. Rewolucja społeczna była już faktem, a najlepszy jej przykład dawali żołnierze niemieccy stacjonujący na naszych ziemiach. Wynieśli czerwone sztandary, zamordowali niektórych oficerów i utworzyli Rady Żołnierskie, które objęły dowództwo. Nie chcieli już umierać za jakąkolwiek władzę „pochodzącą od Boga”, żądali zmian społecznych i politycznych.
Czy powszechna radykalizacja nastrojów objęła również ówczesne ziemie polskie? Oczywiście, bo panujący głód, represje niemieckich okupantów i całkowita kompromitacja ich miejscowych zwolenników (postawili przecież na przegranych) wzmacniały każdy ruch opozycyjny, w tym zwłaszcza skrajnie lewicowy. W schizofrenicznej sytuacji znaleźli się działacze partii socjalistycznych, którzy chcieli stanąć na czele rewolucji, ale jej antyniemiecki charakter kłócił się z ich polityczną afiliacją. Należy pamiętać, że w 1918 r. nie tylko przegrała monarchiczna Europa mówiąca po niemiecku: był to rzeczywisty koniec XIX wieku, upowszechnienie świadomości lewicowej i laickiej, rewolucja obyczajowa oraz estetyczna odrzucają tzw. odwieczny porządek rzeczy.
Rządzący wówczas w Warszawie nominaci niemieckich zaborców stracili grunt pod nogami. Byli po złej stronie, ich kalkulacje polityczne wzięły w łeb, nie byli uznawani przez zwycięzców, którzy nie mieli litości dla przegranych. Legionowa legenda niewielkich oddziałów walczących u boku Austrii z Rosją, czyli z członkiem zwycięskiej koalicji, była garbem, o którym najlepiej byłoby zapomnieć.
Przywieziony specjalnym niemieckim pociągiem do Warszawy Józef Piłsudski reprezentował od zawsze opcję niemiecką i nie miał żadnej pozycji w relacjach z Paryżem czy Londynem: ba, był brygadierem wrogich wojsk. Nie ukrywał swoich antyzachodnich niechęci, a nawet fobii (nie tylko był rusofobem): dziś niezręcznie jest przypomnieć, że nie ukrywał on swojej nienawiści w stosunku do… Stanów Zjednoczonych, oskarżał prezydenta Wilsona o doprowadzenie do upadku cesarskich rządów w Berlinie i Wiedniu. Ponoć obawiał się, że w 1918 r. powtórzy się scenariusz sprzed 12 laty, gdy to Stany Zjednoczone stanęły po stronie Rosji w jej przegranej wojnie z Japonią, czyli doprowadzą do likwidacji bolszewickich uzurpatorów. Nie wiedział (zresztą niewiele wiedział), że rewolucja bolszewicka była bardzo ciepło przyjęta w Waszyngtonie, który miał swoje plany wobec Rosji. Waszyngton nie chciał jej powrotu do klubu mocarstw, wspierał bolszewików, którzy jednocześnie byli jedynym zwycięskim reliktem przegranych państw niemieckich. Czy „jedynym”? Nie. Podobnym przypadkiem były wykreowane przez Niemców rządy w Polsce, na Litwie, Ukrainie, Łotwie a nawet w Gruzji.
Warszawscy politycy z kręgów Rady Regencyjnej nie czuli się dobrze w nowej sytuacji. Wielu z nich chciało się pozbyć stanowisk i tytułów otrzymanych od przegranych. Dlatego szybko ze sceny zniknęły samorozwiązujące się Rada Regencyjna i Tymczasowa Rada Stanu.
Konkluzja z powyższych wywodów jest niezbyt oryginalna: w listopadzie 1918 r. same likwidowały się polskie pozostałości niemieckiej okupacji, czego finałem była ucieczka z Warszawy Harrego Kesslera, niemieckiego posła przy uznanym tylko przez Berlin rządzie Jędrzeja Moraczewskiego. Czyli od jego ucieczki wymuszonej przez „ulicę”, można liczyć początek naszego uniezależnienia się od Berlina: ale to było w grudniu 1918 r…
Witold Modzelewski
Autor jest profesorem nauk prawnych, wykładowcą na Uniwersytecie Warszawskim oraz współtwórcą Instytutu Studiów Podatkowych.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2031
W 1937 roku nakładem Towarzystwa Wydawniczego „Rój” ukazała się powieść Sergiusza Piaseckiego Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy. Książka natychmiast stała się bestsellerem, tak więc wydawca zdecydował się na jej wznowienie jeszcze w tym samym roku.
Rok później ukazało się jej trzecie wydanie z przedmową Melchiora Wańkowicza, a w Londynie angielski przekład J. Manna. Sukces był tak oszałamiający, że Norweski Komitet Noblowski przyznający to najwyższe wyróżnienie w dziedzinie literatury rozważał nawet kandydaturę autora do… uhonorowania go tą nagrodą.
Zawrotna kariera
Po wojnie dzieło było tłumaczone na wiele języków, m.in. na czeski, duński, francuski, szwedzki, niemiecki i wielokrotnie wznawiane. W 1950 roku prawa do filmowej adaptacji zakupiła rzymska firma Consorzio Film Internazionale Co., która odsprzedała je innej włoskiej firmie Consorzio Distributori Indipendenti Film i dlatego ekranizacja została ukończona dopiero w 1972 roku. W 1983 Radiotelevisione Italiana - RAI nakręciła siedmioodcinkowy serial w reżyserii Antona Giulia Majano, który następnie został rozdystrybuowany do dwudziestu kolejnych stacji. Niestety, autorzy tych przedsięwzięć nie mogli kręcić go w naturalnych warunkach polsko- radzieckiego pogranicza i dlatego musieli skorzystać z plenerów w Bułgarii.
Osoba autora budziła ogromną niechęć władz PRL z racji jego bezkompromisowego antykomunizmu, toteż niemal przez cały okres istnienia Polski Ludowej nazwisko Sergiusza Piaseckiego było wymazane ze wszystkich podręczników, opracowań literackich czy nawet słowników biograficznych.
W 1984 roku prawa filmowe zakupił wprawdzie Zespół Filmowy Zodiak, który zrealizował film "Przemytnicy" (reż. Włodzimierz Olszewski), ale ze względów politycznych akcja jego została przeniesiona do Galicji i tylko niedużym drukiem w czołówce zaznaczono, że został nakręcony na podstawie Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy. Zresztą treść także została mocno ocenzurowana i filmu nie mogła uratować nawet wspaniała kreacja Janusza Gajosa i całej plejady znakomitych aktorów.
Trudna młodość
Dziś niemal zapomniany Sergiusz Piasecki jest warty przypomnienia z racji swojej wyjątkowej biografii, która sama w sobie mogła by stać się kanwą niejednego sensacyjnego filmu.
Urodzony 1 kwietnia 1901 roku w Lachowiczach nieopodal Baranowicz na Kresach wychowywał się w rodzinie zruszczałego, zubożałego szlachcica Michała Piaseckiego, który związał się z prostą kobietą, swoją służącą, Białorusinką Klawdią Kukałowicz. Majątku żadnego nie posiadał i musiał zadowolić się posadą urzędnika pocztowego, toteż powodowany frustracją prędko matkę oddalił, a dziecko oddał na wychowanie swojej konkubinie Filomenie Gruszewskiej, która nie szczędziła dziecku razów i pastwiła się nad nim psychicznie.
Sergiusz zaczął więc uciekać z domu, wdawać się w bójki, nic zatem dziwnego, że zakończył edukację na siedmiu klasach gimnazjum. Po kolejnej awanturze, pobiciu kolegi i inspektora szkolnego, w wieku kilkunastu lat poznał smak więzienia dla nieletnich. Zdołał z niego zbiec i przedostał się do Moskwy w okresie rewolucyjnej zawieruchy, co raz na zawsze zniechęciło go do komunizmu po okropieństwach, których był świadkiem.
Później udało mu się dotrzeć do Mińska, gdzie współdziałał z polskimi oddziałami (!), choć w tym czasie nie mówił jeszcze ani słowa po polsku. Po rozbiciu tych dość słabych jednostek włóczył się po bezdrożach Wileńszczyzny i tu zaczął współpracować z lokalnymi grupami przestępczymi, wykorzystując swoją znajomość rosyjskiego, białoruskiego wraz z ich lokalnymi odmianami.
Na krótko udało mu się wstąpić w szeregi Dywizji Litewsko- Białoruskiej i służył pod komendą generałów Wacława Iwaszkiewicza- Rudoszańskiego i Stanisława Szeptyckiego, a następnie brał udział w obronie Warszawy. Zdemobilizowany w 1921 znalazł się nagle w obcym środowisku, bez zawodu i pieniędzy, nie licząc kursu podchorążówki, który zaliczył w 1920. Powrócił zatem do zajęć, które znał najlepiej: przemytu, fałszerstw czeków, wyłudzeń, a nawet… produkcji pornografii.
Jego „operatywność”, znajomość miejscowych języków, lokalnej gwary i panujących na targanych walkami Kresach stosunków społecznych wzbudziła zainteresowanie oficerów II Oddziału Sztabu Generalnego, a więc wywiadu. Udało im się zwerbować Piaseckiego, gdyż wydawał się nader obiecującym współpracownikiem.
Obok tej chlubnej działalności Piasecki nadal jednak uprawiał przemyt i to na coraz większą skalę, handlując niemal wszystkim co się dało, włącznie z narkotykami. Jak sam kiedyś stwierdził w jednym z wywiadów, tylko latem 1925 przemierzył pieszo, przekraczając trzydzieści razy zieloną granicę, aż 8 tysięcy kilometrów!
Raz jeden powinęła mu się noga i w 1923 roku trafił do więzienia w Nowogródku, skąd jakimś cudem został wypuszczony dwa lata później i mógł powrócić do ulubionej kontrabandy. Ujemną cechą tej profesji był jednak fatalny tryb życia: orgie, pijaństwa i w końcu uzależnienie od kokainy. Być może z tego względu w grudniu 1926 roku został zwolniony z wywiadu, pomimo opinii, że jego „praca była bardzo wydajna, a informacje stanowiły poważną wartość”.
Równia pochyła
Tym razem pozbawiony środków do życia i jakichkolwiek perspektyw myślał o zaciągu do Legii Cudzoziemskiej, ale to wymagało zgody władz wojskowych, a takowej nie uzyskał. Nie mógł również dalej parać się przemytem, gdyż granica została uszczelniona, a w Polsce od dwóch lat dość skutecznie działał na polu zwalczania przestępczości nadgranicznej Korpus Ochrony Pogranicza (KOP).
Wiosną 1927 roku obrabował więc żydowskich kupców udających się na targ, zabierając im pokaźną jak na owe czasy kwotę ponad tysiąca złotych.
Nie był to jednak koniec jego przestępczych dokonań. Razem z dawnym kolegą z wojska sierżantem Niewiarowiczem zaatakował pasażerów w kolejce wąskotorowej i dopuścił się nie tylko kradzieży mienia, ale i ciężkiego pobicia jednej z pasażerek. Zysk okazał się niewielki, ok. 160 złotych, a pech chciał, że na obu sprawców doniosła kochanka Niewiarowicza i obaj szybko znaleźli się przed sądem. W tym czasie surowe prawo za podobne czyny przewidywało karę śmierci przez rozstrzelanie i przyszły pisarz taki wyrok otrzymał.
Ocaliła mu skórę dobra opinia z wywiadu i prezydent Ignacy Mościcki zamienił najwyższy wymiar kary na 15 lat ciężkiego więzienia. Piasecki był wyjątkowo krnąbrnym osadzonym, toteż po „wizytach” w kilku zakładach karnych trafił do najcięższych kazamat w II RP na Świętym Krzyżu.
Droga do odkupienia
I tu nastąpiła cudowna przemiana dawnego przemytnika i bandyty. Sergiusz Piasecki zaczął dużo czytać, a dzięki lekturze „Wiadomości Literackich” Mieczysława Grydzewskiego opanował literacki język polski. Mniej więcej w 1933 rozpoczął swoje największe dzieło, któremu nadał dość przewrotny tytuł Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy. A wziął się on stąd, że jedyną prawdziwą przyjaciółką przemytnika okazała się ta konstelacja, która nie raz wskazała mu właściwą drogę ku granicy, a jej światło ratowało mu życie.
W 1937 roku, na cztery lata przed zakończeniem kary, prezydent Mościcki ułaskawił Piaseckiego i więzień odzyskał wolność. Zastał zupełnie inny świat, gdyż Warszawa lat 30. w niczym nie przypominała miasta, które znał 17 lat wcześniej. W dodatku odbywając karę, rozchorował się na gruźlicę i jego stan był naprawdę ciężki. Z pomocą przyszedł mu Melchior Wańkowicz, który nie tylko zadbał o finansowe sprawy pisarza, ale także pomógł mu wyjechać do Zakopanego w celu podreperowania zdrowia. Tam Sergiusz Piasecki poznał wielu przedstawicieli ówczesnego świata artystycznego i nawet zaprzyjaźnił się ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, z którym odbywał długie spacery po górach.
Wojenne perypetie
Po dwóch latach spędzonych spokojnie w Rohotynie koło Nowogródka we wrześniu 1939 roku Piasecki powrócił na Wileńszczyznę i pomimo złego stanu zdrowia został oficerem KOP-u w oddziale mjra Kossowskiego. Tu zastała go wiadomość o pakcie Ribbentrop- Mołotow na co zareagował trzy lata później przejściem z prawosławia na katolicyzm, choć tak naprawdę do spraw religii nigdy nie przywiązywał wielkiej wagi.
Po klęsce wrześniowej został członkiem Związku Walki Czynnej, a następnie AK. Znając jego przeszłość i szaleńczą odwagę dowództwo powierzyło mu komendę nad specjalnym oddziałem wykonującym wyroki śmierci na kolaborantach działających na Wileńszczyźnie najpierw pod okupacją radziecką, a następnie niemiecką. Wyroki te ferował Sąd Specjalny AK w Wilnie. Z tego okresu pochodzą dwa inne dzieła pisarza: Zapiski oficera Armii Czerwonej i Wieża Babel, oba wydane dopiero po wojnie na emigracji w znacznej mierze staraniem Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie.
Do najsłynniejszych akcji grupy Piaseckiego należała likwidacja Czesława Ancerewicza redaktora „Gońca Codziennego”, zaliczanego do tzw. prasy gadzinowej, a więc koncesjonowanej przez okupanta. Uchronił również przed Gestapo dokumenty obciążające działacza podziemia Zygmunta Andruszkiewicza, w którego papierach znajdowały się m.in. dokumenty dotyczące zbrodni katyńskiej. Inną jego zasługą było ocalenie Józefa Mackiewicza przed wykonaniem egzekucji przez żołnierzy AK, gdyż uważał, że dowody przeciw niemu są niewystarczające. Mackiewicz znany był ze swych dość śmiałych poglądów, a zwłaszcza lansowanej tezy, że Polska powinna zawrzeć pakt z Niemcami i razem z nimi zaatakować Związek Radziecki.
Zmiany nastąpiły również w życiu osobistym Piaseckiego. W 1942 poślubił Jadwigę Waszkiewicz, a w dwa lata później przyszedł na świat ich syn, Władysław.
Na obczyźnie
Od samego początku w Polsce Ludowej Sergiusz Piasecki musiał się ukrywać przed UB. Pomimo to, w 1946 napisał niepoprawną politycznie broszurę Sto pytań pod adresem dzisiejszej Warszawy, którą przesłał na ręce ówczesnego redaktora naczelnego tygodnika „Odrodzenie” Karola Kuryluka. Na reakcję władz nie musiał długo czekać, ale uprzedził działania bezpieki i 27 kwietnia tegoż roku, jako członek konwoju transportu UNRAA, opuścił Polskę.
Przez Niemcy przedostał się do Włoch pod nazwiskiem Aleksander Kisielewski i przebywał w obozach stacjonującego tam II Korpusu, kolejno w Como, Cadenabbii i Bellagio. Po dotarciu do Rawenny usiłował wstąpić w jego szeregi, ale ku jego rozczarowaniu odmówiono mu pod pozorem zbyt zaawansowanego wieku. Znów samotny, bez grosza przy duszy wędrował po północnej Italii podejmując dorywcze zajęcia, głównie jako nauczyciel języka rosyjskiego.
Z pomocą przyszedł mu Melchior Wańkowicz, który wystarał się u gen. Władysława Andersa „zalegalizowanie” Piaseckiego w szeregach wojska polskiego. Dzięki temu zdołał ewakuować się do Wielkiej Brytanii i ponownie trafił do wojskowych obozów, tym razem w Bury, Blackpool i Oulton. Nadal jednak jego sytuacja materialna była bardzo zła, gdyż jedyne niewielkie honoraria wypłacał mu włoski wydawca Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy i nieoceniony Melchior Wańkowicz, zaś pozostałe tantiemy za wznowienia i przekłady szły na konto… nowojorskiego przedstawiciela wydawnictwa „Rój”.
Pomimo przeciwności losu Piasecki bardzo dużo pisał. Publikował w prasie emigracyjnej i nadal pracował nad własnymi utworami. W 1962 roku opublikował Żywot człowieka rozbrojonego, w którym opisał swój pierwszy „młodzieńczy zryw” przestępczy po demobilizacji w 1921 roku. Zresztą wkrótce stał się autorem kilkunastu innych powieści, a także poprawionych przez siebie wydań Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy i innych utworów.
Niestety, część nakładów zaginęła i niektóre fragmenty trzeba było odtwarzać z włoskich przekładów. Zdarzało się także, że wydawcy ulegali pokusie poprawek, co bardzo nie podobało się Piaseckiemu.
W publicystyce do końca życia pozostał nieprzejednanym antykomunistą, zarzucając krajom zachodnim zbytnią uległość wobec Związku Radzieckiego. Nie oszczędził nawet Czesława Miłosza, na którego napisał pamflet Były poputczik Miłosz.
Do końca życia nie opuściła go bieda, choć dużo publikował. Od 1953 mieszkał w Hastings i tam, po kolejnym pobycie w szpitalu zmarł, tam też został pochowany. Na jego grobie wyryto siedem gwiazd gwiazdozbioru, który tak pokochał.
Leszek Stundis