banner

 

ModzelewskiPonoć nowy etap wojny na górze, czyli AntyPiS zwalczający totalnie PiS, tym razem już jako władza, ponoć ma na celu „przywrócenie praworządności”. Oficjalna ideologia tego etapu jest z grubsza taka: polityczny wróg łamał nagminnie prawo i dlatego było nam wszystkim bardzo źle, a ówczesna opozycja nie mogła tego ścierpieć. Gdy wypleni się wszystko, co wróg w prawie nabroił, nastąpią rozliczenia, które poprzedzać będą „pojednanie” z wrogiem oraz czas wszelkiej szczęśliwości.

Być może ironizuję i trochę upraszczam, ale przecież w ślad za nowym przywództwem podzielono przyszłość na cztery etapy: najpierw będzie właśnie definitywne „przywrócenie praworządności”, w tym zwłaszcza poprzez likwidację wszystkich wrogich dokonań przez ludzi odsuniętych od władzy. Potem wszyscy winni będą przykładnie, surowo i oczywiście praworządnie ukarani. Następnie przyjdzie czas żałoby narodowej, ale wiadomo, że musi to potrwać i będzie to „bardzo trudne”. Reszta spraw publicznych musi poczekać. Jest to program wieloletni, obejmujący co najmniej dwie lub trzy pełne kadencje sejmu, czyli AntyPiS zamierza rządzić długo. Aż do końca.

Dość ironii, bo moja wyobraźnia nie sięga aż tak daleko – życia może nie starczyć na realizację tak ambitnych planów, zwłaszcza że sprawy sądowe („ukaranie winnych”) trwają u nas nie mniej niż 10 lat. Prawdopodobnie obecny rząd będzie realizował tylko pierwszy etap i na nim musi się skupić. Domyślam się, że etap przywracania praworządności będzie polegać na tym, że będą zmienione te przepisy prawa, które wprowadził wróg, bo są one – zdaniem rządzących – „sprzeczne z Konstytucją i prawem unijnym”. Podlegające zmianom przepisy są dlatego dowodem braku praworządności, bo są sprzeczne – zdaniem rządzących – z literą albo duchem powyższych wzorców.

I tu rządzący wpadają w zastawioną przez samych siebie pułapkę. Prawie każdy przepis był, jest i będzie interpretowany na wiele sposobów, a narastający z biegiem czasu w sposób naturalny chaos legislacyjny pogłębi tylko potencjalny chaos interpretacyjny. Skoro każdy może głosić swoją wersję „prawa odczytanego”, a istotą wojny między AntyPisem i PiSem są właśnie poglądy prawne, to jesteśmy w ślepej uliczce. Nowe przepisy przywracające jakoby praworządność, będą interpretowane na tak wiele sposób, że nikt nie zagwarantuje a nawet nie uwierzy, że już owo dzieło przywracania praworządności zostało zrealizowane.

Bo tu dotykamy istoty problemu. Przepis prawa jest środkiem, a nie celem rządzenia. „Dobre rządy” i „dobre prawo” są wtedy, gdy panuje pokój społeczny i pomnażane są najszerzej pojęte (materialne i duchowe) aktywa państwa i obywateli. Wtedy nikt w dobrej wierze (poza ekscentrykami, anarchistami i agenturą) nie kwestionuje „praworządności”, bo cel stanowionych przepisów jest zrealizowany, czyli zostały prawidłowo zinterpretowane przez obywateli oraz w postępowaniach jurysdykcyjnych. Bo przecież może być inaczej. Każda siła polityczna a nawet poszczególni politycy mogą upierać się przy swojej interpretacji przepisów, mogą włączyć sędziów do swojego orszaku i walczyć o to, żeby w procedurach jurysdykcyjnych zwyciężył ich pogląd. A jak nie zwycięży, to trzeba zmienić sąd lub sędziów.

Historia, w tym zwłaszcza nasza, polska, zna wiele przypadków tak pojmowanej polityki uprawianej przy pomocy interpretacji przepisów prawa, która przeradzała się w wojnę obsadzania sądów, które miały „przyklepać” ten czy inny pogląd interpretacyjny. Czy zmierzamy w tym kierunku? Sądzę, że obecny etap „przywrócenia praworządności” jest realizacją właśnie tego scenariusza. Jeżeli w dodatku w owej wojnie uczestniczyły również „obce potencje” – tak w I RP nazywano państwa, które wtrącały się w nasze sprawy wewnętrzne, korumpując zwłaszcza klasę polityczną – rozpoczynał się okres kryzysu a potem upadku; swego czasu również nasi „wielcy królowie” też brali łapówki, przy czym te ze wschodu były dowodem „zdrady”, a z zachodu – patriotyzmu.

Co więc trzeba zrobić, aby zejść z drogi? Odpowiedź od wieków jest taka sama: zwalczające się obozy muszą zawszeć kompromis interpretacyjny, bo wybór między różnymi wariantami treści norm prawnych może być uzgodniony w imię zasady pokoju w prawie i powszechnego szacunku do prawa. Gdybyśmy znaleźli niezależnych naukowców, którzy z zasady nie byliby zaangażowani politycznie, to im można by powierzyć im rolę arbitrów w tym sporze. Byłoby to „opinio doctorum”, które wydawały średniowieczne uniwersytety, bo wówczas jeszcze nie było polityki i lobbingu w nauce, a przynajmniej nic o niej nie wiemy. Może marszałkowie Sejmu i Senatu powołaliby niezależną Radę Naukową złożoną z niezaangażowanych politycznie specjalistów, którzy pełniliby tę rolę?
Witold Modzelewski