Politologia (el)
- Autor: Mateusz Piskorski
- Odsłon: 3063
Wśród najbardziej bojowych organizacji odpowiadających za zamieszki ostatnich dni w Kijowie warto zauważyć organizację „Awtomajdan”. Jej przypadek jest znakomitym przykładem charakteru ukraińskich protestów, obrazując jednocześnie stopień zaangażowania państw trzecich w działania na rzecz destabilizacji Ukrainy i przeprowadzenia w tym kraju tzw. kolorowej rewolucji.
Założyciele i ojcowie chrzestni
Ruch protestujących kierowców założył Aleksiej Gricenko, postać już wcześniej w życiu publicznym dość znana, menedżer jednej z firm branży IT w Kijowie. Był on niegdyś wiceszefem organizacji młodzieżowej partii byłego prezydenta Wiktora Juszczenki „Nasza Ukraina”. W czasach, gdy jego ojciec Anatolij Gricenko pełnił funkcję ministra obrony, gorliwie wzywającego do przystąpienia Ukrainy do NATO, przetarg na informatyzację administracji ukraińskich sił zbrojnych warty około 100 mln hrywien wygrała firma Enran Telecom, w której syn ministra pracował. Jak twierdził A. Gricenko, idea „Awtomajdanu” pojawiła się podczas jego spotkania z grupą przyjaciół w jednym z kijowskich pubów. Byli wśród nich, a także tych, którzy dołączyli nieco później, m.in. Siergiej Chadżinow, dyrektor generalny przedstawicielstwa jednej z austriackich firm w Kijowie; biznesmen Dmitrij Bułatow, który wkrótce zdominował strukturę w sferze wystąpień publicznych i medialnych, będąc jej nieformalnym rzecznikiem; Siergiej Koba, niegdyś zwolennik tzw. pomarańczowej rewolucji 2004 roku; Siergiej Pojarkow, najbardziej chyba rozpoznawalny z liderów organizacji, artysta-grafik, były asystent posła Bloku Julii Tymoszenko i dziennikarz telewizyjny.
Sposoby znane bardziej i mniej
Interesujące były metody działania „Awtomajdanu”, będącego specyficzną strukturą skupiającą posiadaczy samochodów, popierających antyrządowe protesty. Jak wspominał A. Gricenko, zrozumieliśmy, że potencjał 50 samochodów i 50 ludzi to niebo i ziemia z punktu widzenia możliwości przeszkadzania władzom. Łatwo jest rozprawić się z 50 ludźmi, ale spróbujcie to zrobić z 50 samochodami.
Komunikacja w organizacji odbywa się głównie za pomocą urządzeń mobilnych z zainstalowaną aplikacją Zello i sieci społecznościowych; jak deklarował S. Chadżinow: naszym przywódcą jest Mark Zuckerberg. Jeśli coś się ze mną stanie, na moim miejscu pojawi się następny. Mamy już grupę z ponad 5000 fanów. Każdy z nich może utworzyć wydarzenie, a potem nim pokierować. To bardzo proste.
Innym sposobem porozumiewania się były zainstalowane w samochodach radia CB, choć z tej formy nieco zrezygnowano po pierwszych przypadkach zakłócania kanału łączności „Awtomajdanu”. Wśród działaczy „Awtomajdanu” prym wiodą mieszkańcy ukraińskiej stolicy, w wieku od 30 do 40 lat, najczęściej – jak przyznaje D. Bułatow – stosunkowo dobrze usytuowani materialnie. Według lidera tej struktury D. Bułatowa, jednym z podstawowych sposobów działania było pełnienie straży na rogatkach stolicy, wczesne ostrzeganie uczestników zamieszek przed zbliżającymi się jednostkami sił porządkowych, śledzenie autobusów i pojazdów policyjnych, utrwalanie w postaci zapisów video interwencji podejmowanych na wjeździe do stolicy przez policję drogową blokującą autobusy z demonstrantami z innych miast.
W początkowej fazie działalności organizacji popularnym sposobem działania były ponadto kawalkady samochodowe, stanowiące swoiste demonstracje na kołach, w których brały udział dziesiątki odpowiednio oflagowanych pojazdów. Przeprowadzano również blokady dróg, mające nie dopuścić lub spowolnić dotarcie do celu kolumn transportu policyjnego, oraz prowadzono akcję „Nocny Patrol”, której celem było m.in. śledzenie i lokalizowanie miejsc zamieszkania osób związanych z władzami lub z innych powodów budzących niechęć organizatorów zamieszek (niektóre dane adresowe publikowano następnie w sieciach społecznościowych z wezwaniami do stosowania przemocy). Poza tym, szef „Awtomajdanu”, publicznie przyznawał, że jego organizacja odpowiadała za cały szereg aktów wandalizmu i pogróżek skierowanych pod adresem przedstawicieli władz, a także reprezentujących opcję eurazjatycką polityków takich, jak Wiktor Miedwiedczuk. Jeden z działaczy „Awtomajdanu” S. Koba, prawdopodobnie spodziewając się odpowiedzialności karnej za swój udział w zamieszkach, 22 stycznia oznajmił w sieciach społecznościowych, że znajduje się na terytorium Polski, natomiast już dzień później donosił, że jest w Niemczech. Zaledwie dwie doby wcześniej S. Koba nawoływał publicznie do zdobycia szturmem budynku ukraińskiego parlamentu – Rady Najwyższej. Co ciekawe, od jego radykalizmu odciął się profilaktycznie D. Bułatow i dwóch innych koordynatorów organizacji. Z profilów S. Koby na portalach społecznościowych wynika, że ten miłośnik nielegalnych wyścigów samochodowych – podobnie jak wielu innych członków jego organizacji – sympatyzuje on z neonazistowskim stowarzyszeniem „Patrioci Ukrainy”.
Koordynatorzy „Awtomajdanu” spotykali się z dyplomatami szeregu państw Unii Europejskiej, co zostało odczytane za uznanie przez zagranicę ich dużego znaczenia i wpływu na przebieg protestów. Pośród istotnych rozmówców z D. Bułatowem spotkał się również ambasador USA w Kijowie Geoffrey Pyatt, który miał – według niektórych źródeł - przekazać poparcie organizacji w wysokości 1 mln dolarów.
Program w drodze
Trudno mówić o jakimkolwiek spójnym przekazie programowym „Awtomajdanu”. Z jednej strony liderzy organizacji podkreślają swoją apolityczność i chęć niesienia pomocy innym protestującym, bez względu na wyznawane przez nich poglądy. Z drugiej jednak wyjątkowo konsekwentnie idealizują Unię Europejską i – mówiąc o cywilizacyjnym wyborze Ukrainy – poddają krytyce model białoruski i rosyjski.
Od parlamentarnej opozycji różni ich też radykalizm postulatów: domagają się przedterminowych wyborów parlamentarnych i prezydenckich, natychmiastowego wznowienia rozmów z UE na temat umowy stowarzyszeniowej oraz odpowiedzialności karnej funkcjonariuszy i dowódców służb konfrontujących się z uczestnikami zamieszek. Liderzy „Awtomajdanu” coraz częściej kwestionują ponadto legitymację liderów trzech ugrupowań parlamentarnych („Batkiwszcziny”, „UDARu” i „Swobody”) do reprezentowania antyrządowej opozycji. Działalność „Awtomajdanu” podczas najbardziej brutalnej do tej pory fazy protestów ukraińskich, pozwala na sformułowanie kilku wniosków dotyczących tej określonej części radykalnej opozycji: – metody działania i bezpośrednie wsparcie USA sugerują, iż „Awtomajdan” może stanowić projekt technologów tzw. kolorowych rewolucji; – USA i niektóre kraje UE poprzez spotkania z liderami grupy prowadzącej działania sprzeczne z obowiązującym na Ukrainie prawem, odrzucając tym samym zasady protokołu dyplomatycznego, wyraźnie liczą na dalsze zaostrzenie sytuacji w Kijowie i eskalację konfliktu w państwie; – przykład S. Koby pokazuje, że ewentualne konsekwencje prawne wobec działaczy radykalnych w Kijowie mogą doprowadzić do dużego zwiększenia liczby imigrantów z Ukrainy, szczególnie na terytorium Polski, traktowanej jednak najprawdopodobniej jako punkt transferowy, a nie miejsce docelowe poszukiwania azylu; – trzon protestujących stanowią osoby zabezpieczone materialnie, aktywne i nie obawiające się strat, które mogą przynieść ich działania. Ewentualne rekomendacje dla władz polskich i ukraińskich wynikające z krótkiego przeanalizowania działalności „Awtomajdanu” mogłyby wyglądać następująco: – dla władz polskich – wzmocnić kontrolę paszportową i graniczną, nie dopuszczając przede wszystkim do wjazdu emigrantów ukraińskich, niejednokrotnie powiązanych ze światem przestępczym i brutalnymi metodami działania; – dla władz ukraińskich – działać na rzecz skonfliktowania „Awtomajdanu” z innymi strukturami radykalnej opozycji oraz parlamentarzystami opozycyjnymi.
Mateusz Piskorski
Dr Mateusz Piskorski jest politologiem, sekretarzem generalnym i ekspertem Europejskiego Centrum Analiz Geopolitycznych.
Powyższy tekst ukazał się na portalu Geopolityka.org pod adresem - http://geopolityka.org/analizy/2651-mateusz-piskorski-awtomajdan-nowa-forma-protestu
Tytuł i śródtytuły pochodzą od Redakcji SN
- Autor: Stanisław Bieleń
- Odsłon: 1897
Ze względu na negatywne doświadczenia z amerykańską hegemonią, a także narastanie wewnętrznych podziałów w NATO na tle niemocy decyzyjnej, w wielu państwach członkowskich zdaje się narastać zniechęcenie, a nawet tendencja do ograniczania dotychczasowych zobowiązań.
Ponadto w czasach narastania zagrożeń terrorystycznych i przesuwania akcentów z bezpieczeństwa militarnego na bezpieczeństwo migracyjne rodzą się naturalne ciągoty izolacjonistyczne, którym nie przeszkodzi żadna presja ze strony lidera tracącego pozycję i autorytet. Tym bardziej, że grozi mu potencjalnie przywództwo prezydenta, który jako kandydat nie tylko podważa sens uczestnictwa Ameryki w kosztownym sojuszu, ale sam także nawiązuje do tradycji izolacjonistycznych. Nie wiadomo, czy takie tendencje są naturalnym rezultatem rozkładu i obumierania „starego sojuszu”, czy zwyczajnej krótkowzroczności i populizmu przywódców politycznych, tracących instynkt samozachowawczy i nieodróżniających zagrożeń o charakterze strategicznym od tego, co niosą zamachy terrorystyczne dnia codziennego.
Okazuje się, że strach i panika spowodowana aktami terroru mogą mieć większe konsekwencje dla strategii obronnej chwiejnych państw niż zagrożenia atakiem jądrowym ze strony nieprzyjaznych potęg. W ostatnich dekadach, po zakończeniu „zimnej wojny”, Sojusz Północnoatlantycki sukcesywnie odchodził od swojej podstawowej roli przymierza obronnego. Będąc regionalną organizacją bezpieczeństwa zbiorowego na zasadzie „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, ulegał jednocześnie globalnym interesom amerykańskiego hegemona. Stawał się narzędziem utrwalania światowej supremacji USA, kosztem jego europejskich uczestników.
Wprawdzie nie wszystkie państwa członkowskie NATO opowiedziały się na rzecz działań interwencyjnych out of area, czyli poza obszarem obowiązywania casus foederis, wyrażonego w art. 5 traktatu waszyngtońskiego (np. Francja była przeciwna atakom na Serbię w 1999 r., wraz z nią Niemcy i Belgowie sprzeciwiali się wsparciu interwencji amerykańskiej w Iraku w 2003 r.), to jednak konflikt między najważniejszymi uczestnikami sojuszu doprowadził do paraliżu decyzyjnego, czego skutkiem stało się osłabienie całej koalicji. Powodem deprecjacji Sojuszu Północnoatlantyckiego było z jednej strony rozbicie wspólnoty celów strategicznych poprzez narzucenie przez USA unilateralnej polityki bezpieczeństwa, lekceważącej dotychczasowe mechanizmy koordynacyjne i konsultacyjne (m.in. poprzez tworzenie tzw. koalicji chętnych). Z drugiej strony, niemałą rolę odegrało liczebne powiększanie składu NATO, co działało negatywnie na jego spójność i efektywność. Wraz ze wzrostem liczby członków – co oczywiste - wzrasta wielość i intensywność więzi dwustronnych i wielostronnych. Zbyt duża liczebność uczestników rodzi jednak problemy związane z ich koordynacją oraz stanowi pożywkę dla sprzeczności i napięć. Ostatecznie im większy jest sojusz, tym mniej istotny staje się wkład pojedynczych państw, zwłaszcza tych mniejszych. Maleje też ranga indywidualnych zobowiązań. To wszystko wynika z dość znanej prawidłowości, że zdolności obronne i potencjał sojuszy nie są prostą sumą elementów składowych państw uczestniczących.
Wysoki stopień integracji, przede wszystkim w płaszczyźnie wojskowej (wspólna doktryna strategiczna, mechanizmy dowodzenia, łączności, ujednolicenie sprzętu, podobieństwo organizacji wojska, uzgodnione proporcje siły ogniowej jednostek bojowych, porównywalność wyszkolenia, wspólne manewry, gry wojenne i in.) powoduje istotny wzrost jakościowy siły i potencjałów sojuszy jako całości w porównaniu do arytmetycznej sumy wkładów poszczególnych uczestników. Przy dużej dysproporcji i asymetrii sił między liderem sojuszu a jego nowymi, raczej nieliczącymi się pod względem siły państwami, w naturalny sposób doszło do zdominowania NATO przez mocarstwo hegemoniczne.
Stany Zjednoczone uznały się nie tylko za mocarstwo całkowicie odpowiedzialne za skuteczność sojuszu (efekt bandwagoning, tj. koncentracji sił „pod parasolem USA”), ale także za niekwestionowanego przywódcę Zachodu, promującego ekspansję jego wartości ideologicznych na nowe przestrzenie geopolityczne. Stało się to przyczyną sprzeciwu zewnętrznego (głównie Rosji) oraz dysonansów wewnątrzsojuszniczych na tle wymuszania posłuszeństwa i subordynacji (krytyka ze strony Francji, Niemiec czy niektórych państw Europy Środkowej). Jak się okazuje, wspólna ideologia, sprzyjająca niewątpliwie komunikacji wewnętrznej i jednolitości ocen, opartych na identycznych kryteriach – przy nierówności uczestników i asymetryczności więzi między nimi – może jednak, zamiast pożądanej spoistości, wywoływać napięcia i nieporozumienia. NATO - jaka rola? Na przykładzie NATO widać – wbrew powszechnemu mniemaniu - że nie ma żadnego automatyzmu w udzielaniu sojuszniczej pomocy wzajemnej. Debata nad zasadnością uruchomienia mechanizmu opartego na art. 5 po ataku Al-Kaidy na Stany Zjednoczone w 2001 r. dowiodła, że okoliczności uruchamiające pomoc sojuszniczą wcale nie muszą być jednoznaczne. W praktyce w razie potrzeby taka pomoc jest zawsze uwarunkowana indywidualną gotowością państw uczestniczących w sojuszu. Sam literalny zapis w traktacie powołującym przymierze nie jest warunkiem wystarczającym. Konieczna jest wola państw do spełniania przyjętych zobowiązań.
Jaskrawym przykładem niemocy decyzyjnej w NATO były spory na temat zapewnienia bezpieczeństwa Turcji na wypadek interwencji w Iraku oraz brak reakcji na faktyczne zagrożenie bezpieczeństwa energetycznego w czasie rosyjsko-ukraińskiego sporu gazowego na przełomie 2008 i 2009 r. Trzeba jednak przyznać, że być może dzięki owej inercji NATO mimowolnie uniknęło pochopnej reakcji na wydarzenia związane z aneksją Krymu i wybuchem separatyzmu na wschodzie Ukrainy w 2014 r. Różnice w postrzeganiu ryzyka płynącego z tego konfliktu dla całego Sojuszu Północnoatlantyckiego pokazują kolejny raz, że wspólnota euroatlantycka myli pojęcie rzeczywistego wroga ze źródłami różnych zagrożeń (separatyzm, irredenta, terroryzm, rebelia).
Do niedawna wydawało się, że po „zimnej wojnie” starcia między państwami czy ich koalicjami przeniosą się na inne poziomy życia społecznego („wojny międzycywilizacyjne” wg S. Huntingtona). Okazuje się, że było to jedynie odwracanie uwagi od rzeczywistych zjawisk, związanych z redefinicją wroga. Miejsce dawnych ekspansjonistycznych potęg totalitarnych zajęły bowiem hybrydalne twory geopolityczne, pseudopaństwa, państwa „upadłe” czy „zbójeckie”, które zmieniają swoje oblicze w porównaniu do tradycyjnych agresorów, posługując się nietypowymi strategiami walki. Wobec takich wrogów, ukrywających się na przykład pod mianem dżihadyzmu, działających od wewnątrz i z zewnątrz, w przestrzeni niedookreślonej i nierozpoznawalnej, najsilniejszy sojusz Zachodu potrzebuje nowej diagnozy rzeczywistych zagrożeń i nowej strategii działania. Państwa NATO muszą zastanowić się, czy sojusz ma stanowić interwencyjny oręż w globalnej walce ideologicznej (w imię „totalnej demokracji”), czy też ma spełniać regionalne (transatlantyckie) funkcje obronne, do których kiedyś został powołany. Misyjność demokratyzacyjna nie jest przecież zasadniczym celem NATO, gdyż nie tylko destabilizuje ona stosunki międzynarodowe, ale podnosi koszty zbrojeń, często ze szkodą dla poziomu życia społeczeństw. Owa misyjność sojuszu sprzyja jedynie nakręcaniu koniunktury zbrojeniowej, z której korzystają przede wszystkim światowi producenci i handlarze broni. Naiwna wiara neokonserwatystów i interwencjonistów amerykańskich, że delegitymizacja istniejących systemów autorytarnych spowoduje naturalne uszczęśliwienie ludzkości poprzez powszechne przejęcie demokratycznych wzorów ustrojowych prowadzi, niestety, do zwiększania chaosu i konfliktów. Pokazują to efekty „arabskiej wiosny” i rozmaitych „kolorowych rewolucji”. Autorytarne reżimy w Moskwie czy Pekinie, nawet gdy stracą kiedyś legitymację do rządzenia, wcale nie muszą być zastąpione przez reżimy demokratyczne. Nie ma takiego determinizmu.
Demokracja nie jest bowiem uniwersalną wartością we współczesnym świecie, ani jedynym wzorem ustrojowym godnym naśladowania. Nie jest też warunkowana geopolitycznie. Przemiany ustrojowe w wielu państwach azjatyckich wskazują na to, że możliwe są stopniowe przeobrażenia, które nie muszą prowadzić do reprodukcji wzorów zachodnich, ale mogą sprzyjać ewolucyjnej przebudowie stosunków politycznych i przynosić nowe formy społecznej legitymizacji władz (por. Japonia, Korea Południowa, Tajwan, Malezja, Indonezja, Filipiny, Turcja i in.).
W niektórych regionach, np. w Ameryce Łacińskiej, kolejne „fale” demokratyzacji spotykają się często z narastającym buntem, a nie z powszechną aprobatą. Towarzyszące transformacjom ustrojowym kryzysy gospodarcze i napięcia polityczne wskazują, że ludność wielu krajów długo jeszcze będzie spoglądać na demokrację przez pryzmat obaw przed destabilizacją warunków egzystencji, ale i negatywnych doświadczeń samych demokratycznych państw Zachodu, które pogrążają się w kryzysach gospodarczych, demograficznych czy imigracyjnych. Uciekając od rzetelnego zdefiniowania swojego cywilizacyjnego wroga (terroryzm jest tylko jego narzędziem), Zachód popełnia kardynalny błąd, kierując swoją strategiczną szpicę w stronę Rosji. Tymczasem nic naprawdę nie wskazuje na to, aby zamierzała ona wypowiedzieć wojnę Zachodowi. Jest natomiast pewne, że Rosja nie zrezygnuje ze swojego geopolitycznego stanu posiadania i z determinacją będzie bronić swoich interesów bezpieczeństwa, nie wykazując chęci do ustępstw w sprawach reform ustrojowych.
Kto tego nie chce pojąć, stawia na bezmyślną konfrontację z tym państwem. Obciążone dawnymi uprzedzeniami NATO pod wpływem Waszyngtonu postawiło na ekspansję na Wschód, podejmując rywalizację o kształt przestrzeni poradzieckiej. To niepotrzebnie antagonizuje Rosję wobec Europy, a co gorsza, destabilizuje i osłabia jej zdolność do skutecznej walki z narastającymi zagrożeniami o charakterze cywilizacyjnym. Potrzebne zmiany Należy mimo wszystko mieć nadzieję, że na słabnącym Zachodzie dojdzie kiedyś do akceptacji świata w jego pluralistycznej złożoności. Pod wpływem sytuacji kryzysowych skończy się czas ideologicznych krucjat w imię demokracji i praw człowieka. Doktryna neoliberalna już jest w odwrocie, kapitalizm wszedł w fazę nawracających kryzysów i braku perspektywy, szczególnie w oczach odrzuconych i wykluczonych. To oznacza m.in., że demokracji nie można eksportować, ani narzucać siłą innym państwom.
Zrozumienie różnorodności aksjologicznej i akceptacja odmienności ustrojowej jest pierwszym krokiem ze strony państw NATO na drodze do zbudowania modus vivendi z takimi państwami jak Rosja czy Chiny. To od pokojowego ułożenia stosunków z tymi potęgami zależy stabilność ładu międzynarodowego. Wymaga to rezygnacji z ofensywnych strategii w przestrzeni poradzieckiej, a także przyjęcia założenia o nowym „dobrym sąsiedztwie” pomiędzy państwami wschodniej flanki NATO a Rosją. Jest jednocześnie oczywiste, że strony muszą rozwijać w sposób racjonalny swoje potencjały odstraszające, aby nie ulec pokusie niespodziewanej wzajemnej napaści, ale to nie oznacza, aby zaniechały one poszukiwań rozwiązań wielu wspólnych problemów na drodze rozumnego dialogu i kompromisu. Takie założenia będą wymagać w ramach NATO głębokich i odważnych przewartościowań, zwłaszcza w celu powstrzymania dalszej ekspansji na Wschód. Dla takich państw jak Polska, czy republiki bałtyckie, które postawiły na jednoznaczną konfrontację z Rosją, stanowi to trudną do pokonania barierę psychologiczną. Tym bardziej, że jednoznacznie zaangażowały się one po stronie Ukrainy w jej starciu z Rosją, nie pozostawiając sobie żadnego pola manewru, przydatnego w razie reorientacji priorytetów. Gdy jednak w Europie zmieni się percepcja zagrożeń, co wydaje się nieuchronne, i gdy w rezultacie nowej diagnozy sytuacji główne państwa Zachodu zredefiniują swoje cele strategiczne, wówczas może okazać się, że bez jakiejś szczególnej histerii dokonają one akomodacji do zmieniających się warunków (tak jak kiedyś w epoce détente). Być może na taką zmianę nie ma jeszcze warunków ze względów emocjonalnych i osobowościowych, ale gdy kryzys na tle bezpieczeństwa migracyjnego, a także energetycznego będzie się pogłębiać, pojawienie się stosownej reakcji będzie kwestią czasu. Obecnie jednak czas działa na szkodę NATO, gdyż nie jest ono jeszcze w stanie zrewidować błędnych diagnoz na temat rzeczywistych źródeł zagrożeń. Przyjęcie przez gremia decyzyjne, przy aplauzie usłużnych ekspertów i najemnych klakierów, propagandowej tezy, że „Putin pręży muskuły” i stale „narasta agresywność Rosji”, służy wyłącznie podgrzewaniu emocji i eskalacji napięcia, a nie zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa. Sprzyja to przede wszystkim interesom Stanów Zjednoczonych, które dążą do utrzymania globalnej hegemonii, opartej na dogmacie (dziedziczonym po „zimnej wojnie”) o konieczności obrony „wolnego świata” Zachodu przed arbitralnie wyznaczanymi wrogami. Odwracają one uwagę od swoich klęsk w różnych częściach globu, chcąc powstrzymać Chiny i Rosję w ich aspiracjach mocarstwowych oraz próbując objąć kontrolą globalny obrót surowcami energetycznymi. To jednak prowadzi do skonfrontowania całego Zachodu z wieloma państwami, które są jego potencjalnymi sojusznikami w zwalczaniu zagrożeń ze strony sił ekstremistycznych. Rewaloryzacja standardów Po negatywnych doświadczeniach z naruszaniem prawa międzynarodowego przez same Stany Zjednoczone, trzeba w NATO odnieść się do rewaloryzacji podstawowych standardów, na których opiera się porządek międzynarodowy. Przede wszystkim należy przywrócić wiarę w praworządność międzynarodową, z której wynika obowiązek każdego z państw przestrzegania norm zwyczajowych i stanowionych, a zwłaszcza ius cogens i zasad Karty Narodów Zjednoczonych. Prawa międzynarodowego nie należy psuć poprzez stosowanie tzw. podwójnych standardów. Należy dążyć do przywrócenia mu rangi nie tylko przez składanie obłudnych deklaracji, ale i egzekwowanie posłuchu na jednakowych podstawach dla wszystkich. Do ważniejszych zasad prawa międzynarodowego należy zasada nieingerencji w sprawy wewnętrzne, która zakłada poszanowanie kompetencji wewnętrznej i autonomii decyzyjnej państw, zwłaszcza jeśli chodzi o ich jurysdykcję. Nie jest jednak jasne, jak w ramach sojuszu oddzielić narodowe interesy polityczne od sojuszniczej solidarności i kontroli. Jak i kiedy można udzielać instrukcji innym państwom na temat ich wewnętrznych wyborów politycznych i przeprowadzanych reform? Tradycyjnie uznaje się, że interwencja dokonywana w różnych formach narusza zasadę suwerennej równości państw. Sojusznicy nie mają zatem prawa do wywierania nacisku zmierzającego do podporządkowania swoim interesom czyichś praw wynikających z suwerenności. Nie mogą też udzielać bezpośredniej lub pośredniej pomocy (o charakterze terrorystycznym, wywrotowym, dyfamacyjnym i in.), w celu obalenia siłą ustroju innego państwa. „Kolorowe rewolucje” nie należą przecież do instrumentów sojuszu obronnego, a ekspansja geopolityczna ma swoje granice wyznaczone interesami bezpieczeństwa innych uczestników stosunków międzynarodowych. Państwa, wstępując do sojuszy, powiększają swoje możliwości osiągania celów polityki zagranicznej i obronnej. Polepsza się ich poziom bezpieczeństwa oraz wzrasta pewność na wypadek bezpośredniego zagrożenia, że nie pozostaną osamotnione na polu walki. Skuteczność sojuszniczych zabezpieczeń wymaga jednak stworzenia wspólnoty interesów państw członkowskich. Chodzi przede wszystkim o spójną percepcję źródeł zagrożeń i przekonanie, że żywotne interesy każdego z uczestników zostaną bezwzględnie obronione wspólnym wysiłkiem.
Patron i klient
Tymczasem pożądaną wspólnotę interesów wewnątrzsojuszniczych osłabia w dużej mierze zróżnicowanie uczestników i rozbieżność ich oczekiwań. Zagadnienie to trafnie ujął kiedyś Adam Bromke, pisząc, że państwa różnej rangi, zawierając przymierze, „pragną zdobyć jak największe korzyści, płacąc za nie jak najniższą cenę. Słabszy partner dąży do uzyskania maksymalnych gwarancji bezpieczeństwa, przy równoczesnym jak najmniejszym ograniczeniu swobody prowadzenia własnej polityki. I odwrotnie, kraj najsilniejszy stara się przyjąć możliwie minimalne zobowiązania wobec słabszego partnera, równocześnie narzucając mu jak największą kontrolę jego poczynań”. Konkretny kompromis między tymi dwoma sprzecznymi tendencjami determinuje charakter sojuszu – decyduje o tym, czy przymierze jest ścisłe i trwałe, czy luźne i niepewne. Warto przede wszystkim pamiętać, że bezpieczeństwo państw mniejszych jest zawsze zależne od gwarancji większych potęg, gdy taki związek zależności nie zachodzi w drugą stronę. Mocarstwa mogą ostatecznie obejść się bez sojuszników, podczas gdy państwa mniejsze w sojuszu z nimi widzą jedyną szansę obrony swoich egzystencjalnych interesów: pewności, całości i tożsamości. Państwa, które wnoszą realny wkład w efektywność i funkcjonalność sojuszu określa się filarami przymierza. Inne, które korzystają z ochrony silniejszych patronów są po prostu ich klientami. Natomiast państwa będące nie tylko na utrzymaniu silniejszych, ale i przeszkadzające w prawidłowym funkcjonowaniu sojuszu nazywa się po prostu zawadami. Im silniejsze są związki między patronami a klientami, powstałe na podstawie wspólnych zagrożeń, tym sojusz jest skuteczniejszy. Jeśli jednak percepcja zagrożeń jest różna u patrona i u klienta, wówczas mogą powstać dwie możliwe sytuacje. Coraz bardziej zagrożony klient może coraz mocniej uzależniać się od względnie niezagrożonego patrona. I odwrotnie, coraz bardziej niepewny patron może tracić kontrolę nad swoim klientem, mimo udzielanego mu wsparcia.
Taka sytuacja może nawet doprowadzić do odwrócenia sojuszy (w tym przypadku dwustronnych), jak stało się to na przykład z Egiptem na początku lat 70. XX w. Przykład Rumunii w dawnym bloku wschodnim pokazywał, że mimo dużej zależności od ZSRR, państwo to korzystało z pewnego marginesu swobody i prowadziło własną politykę w wielu kwestiach, na przykład wobec Izraela, państw arabskich, czy ruchu niezaangażowania, stając się z czasem enfant terrible całego ugrupowania. Z kolei zachowania Izraela dowodzą, że pomoc otrzymywana z Waszyngtonu (na podstawie przyrzeczeń dwustronnych) nie krępuje w sposób absolutny jego inicjatywności. Warto o tym przykładzie pamiętać, bo w wielu sugestiach ze strony USA pojawiają się porównania Polski do Izraela, która miałaby odgrywać rolę frontową wobec Rosji, tak jak Izrael spełnia ją wobec państw arabskich i Iranu.
Prawidłowością jest to, że liderzy sojuszy żądają w zamian za świadczoną pomoc i ochronę bezwzględnej lojalności i ofiarności ze strony mniejszych sojuszników. Długa historia formowania europejskich aliansów, kupowania przychylności partnerów i cynicznego często wywoływania u państw słabszych poczucia wdzięczności wobec mocarstw dowodzi, jak ważną dźwignią podnoszenia efektywności sojuszy są współzależności ekonomiczne. Można powiedzieć, że Europa Zachodnia właśnie z tych powodów, dla zachowania wysokich standardów życia i dynamicznego rozwoju zgodziła się na utratę swojej podmiotowości geopolitycznej. Hierarchiczność sojuszu z Ameryką i superordynacja lidera zdejmują z europejskich przywódców, pozbawionych większych ambicji, odpowiedzialność za bezpieczeństwo międzynarodowe. Jakość ról przywódczych lidera sojuszu jest zawsze uzależniona od posiadanych przez niego możliwości oraz determinacji w obronie wartości wspólnotowych. Dobrze prosperujące mocarstwo udziela pomocy sojusznikom i bierze na siebie główną odpowiedzialność za utrzymanie gotowości do spełniania zadań koalicji bez szkody dla swojego rozwoju, podczas gdy mocarstwo słabnące wykazuje tendencje do przerzucania kosztów utrzymania przymierza na barki państw mniejszych. Obsesje i fobie
Jak wspomniano na wstępie, deprecjacja prestiżu Stanów Zjednoczonych i spadek znaczenia ich potęgi zaczynają odbijać się niekorzystnie na innych uczestnikach NATO i na koalicji jako całości. To z tych powodów w USA tak często podczas trwającej kampanii wyborczej na urząd prezydenta nawiązuje się do potrzeby odzyskania woli działania i poczucia wiary we własne siły. W obliczu słabnącego przywództwa potrzebna jest konsolidacja sojuszu wokół jasno określonego wroga. To dlatego polityka Władimira Putina stanowi najważniejszy cel propagandy, mimo że dla Zachodu większe zagrożenia pojawiają się na zupełnie innych azymutach. Potrzeba obecnie niezwykłej odwagi intelektualnej i przenikliwości analitycznej, aby oprzeć się wszechobecnej „putinofobii” i stwierdzić, że miejscem generowania najpoważniejszych zagrożeń nie są stabilne autokracje, lecz państwa w stanie dewastacji (państwa upadłe), na obszarze których rodzą się negatywne zjawiska, grożące całemu cywilizowanemu światu (patologie ustrojowe, armie terrorystów, masowy exodus ludności). Obecnie ważniejsza od działań interwencyjnych w imię ekspansji demokracji i ochrony praw człowieka staje się odpowiedzialność za odbudowę zrujnowanych państw, aby niwelować radykalne nastroje wśród ludności upośledzonej ekonomicznie. Chodzi także o zmniejszanie presji migracyjnej, której konsekwencją jest podważenie stabilności strefy bezpieczeństwa euroatlantyckiego. Obszar traktatowy Sojuszu Północnoatlantyckiego nie jest zagrożony agresją. Zagrożenia ze strony Rosji tkwią raczej w jej błędnym postrzeganiu (mispercepcji) i aberracyjnych obsesjach na tle „bandytyzmu” Putina. Największe obawy wiążą się z brakiem skutecznej obrony zdobyczy kulturowo-cywilizacyjnych Zachodu oraz zapewnienia możliwości realizacji strategicznych celów współpracy państw wspólnoty. Przykład konfliktu na Ukrainie 2013-2014 r. i trwającej degradacji państwowości ukraińskiej pokazuje, że NATO nie jest przygotowane ani koncepcyjnie, ani logistycznie, aby zapobiegać sytuacjom kryzysowym w bliskim sąsiedztwie, opanowywać konflikty grożące eskalacją wojenną, czy też stabilizować warunki pokonfliktowe. Zapomniano o głoszonych przez wiele lat hasłach o konieczności skorelowania działań politycznych i wojskowych (przetargu dyplomatycznego i różnych form nacisku), zaś idea bezpieczeństwa kooperacyjnego, zakładająca współpracę z organizacjami i państwami, nawet z tymi o odmiennych punktach widzenia, legła w gruzach. Jesienią 2013 r. zawiodła dyplomacja prewencyjna, kiedy to postanowiono na Zachodzie wykorzystać sytuację i przyspieszyć afiliację Ukrainy z Unią Europejską. To, że takie działania spotkają się ze sprzeciwem Rosji można było przewidzieć, ale jak widać, Stanom Zjednoczonym zależało właśnie na negatywnym scenariuszu wydarzeń. W ten sposób wykreowano wroga, który ma skonsolidować przymierze i doprowadzić do jego zdynamizowania. Dwie pułapki W każdym sojuszu występują dwie pułapki – słabszego i silniejszego sojusznika. Pułapka słabszego sojusznika polega na ryzyku, jakie ponoszą mocarstwa, zwłaszcza lider sojuszu, wynikające z nieodpowiedzialnej polityki swoich mniejszych sojuszników, grożącej wplątaniem w niepotrzebny konflikt. W Sojuszu Północnoatlantyckim takim krnąbrnym uczestnikiem jest obecnie Turcja, której ambicje na Bliskim Wschodzie (starcie z regionalnymi rywalami - Iranem, Arabią Saudyjską, Izraelem, a zwłaszcza z Rosją) mogą owocować eskalacją napięcia z całym ugrupowaniem. Podobnie antyrosyjskie fobie Polski i republik bałtyckich oraz obsesje na tle rozmieszczenia stałych baz NATO na ich terytoriach mogą prowadzić do skonfliktowania z Rosją większych państw sojuszu, zwłaszcza Niemiec i Francji. Pułapka silniejszego sojusznika dotyczy państw występujących z pozycji klienta, zależnych od patronażu i protekcji ze strony lidera sojuszu. Mniejsze państwa często ulegają złudnemu przeświadczeniu o posiadaniu „specjalnych” stosunków z mocarstwem przywódczym, które rzekomo zapewniają równe ich traktowanie. Tymczasem ewidentna asymetria interesów i jaskrawa różnica potencjałów prowadzi do forsowania racji silniejszego partnera kosztem słabszych. Ci ostatni mogą oczywiście upominać się, jeśli starczy im odwagi i determinacji, o większe koncesje ze strony silnego sojusznika, ale ryzykują posądzenie o utratę lojalności i wiarygodności. Strach przed takim osądem paraliżuje decydentów politycznych, którzy „wypadnięcie z łask” możnego protektora traktują jako największe niebezpieczeństwo, przede wszystkim dla nich samych. Ten przykład można odnieść do stosunków polsko-amerykańskich po 1989 r. Żadna ekipa rządząca Polską nie była w stanie określić ceny za bezwarunkowe poparcie Ameryki. Politycy polscy, niezależnie od ich proweniencji ideowej, stali się zakładnikami przekonania, że wszelka opozycja wobec Stanów Zjednoczonych oznaczałaby powrót do afiliacji prorosyjskich. Stworzony został taki klimat mentalny (zarówno na salonach politycznych, jak i w mediach), że Polska w istocie nie ma żadnego pola manewru w relacjach z Amerykanami. Przede wszystkim ekipy rządzące w Polsce nie wyzbyły się kompleksu niższości wobec USA i nie rozumieją konieczności używania argumentów pragmatycznych, a nie ideologicznych. „Zamiatana pod dywan” przez kolejne rządy sprawa zniesienia obowiązku wizowego dla obywateli polskich wyjeżdżających do USA symbolizuje głęboką asymetrię w traktowaniu Polski przez amerykańskiego sojusznika. Zachód i jego największy sojusz potrzebują odnowy przywództwa. Pośród kandydatów na amerykańskiego prezydenta nie widać, niestety, osobowości takiego formatu, która dałaby ludziom na całym świecie spójną wizję nowego ładu międzynarodowego, opartego na poszukiwaniu racjonalnego współdziałania wszystkich najważniejszych sił na rzecz przetrwania planety, skutecznego likwidowania podziałów, moderowania konfliktów, budowania pokoju i stabilności. NATO wymaga redefinicji swojej strategii w świetle zarysowanej wyżej sytuacji w międzynarodowym środowisku (nie)bezpieczeństwa, aby zrezygnować z maksymalistycznych zadań o charakterze ideologicznym, a zamiast tego skupić się na rozmaitych operacjach stabilizacyjnych. Sojusz Północnoatlantycki nie odbuduje swojej roli obronnej, jeśli nie zrezygnuje z wizji globalnego zaangażowania na rzecz obrony interesów mocarstwa hegemonicznego. Ponieważ te interesy nie są zgodne z oczekiwaniami tzw. reszty świata, zatem nieuchronnie dojdzie do niebezpiecznych kolizji, grożących katastrofą wojenną na skalę globalną. Nie sposób bowiem pogodzić funkcji sojuszu obronnego o ograniczonym terytorialnie zakresie zobowiązań z zadaniami globalnej instytucji bezpieczeństwa, o ambicjach ekspansywnych i hegemonicznych. W obliczu kryzysu wartości świata zachodniego warto zastanowić się, czy wspólnota euroatlantycka wytrzymuje próbę konfrontacji z dynamicznie zmieniającą się rzeczywistością międzynarodową. Dopóki państwa członkowskie NATO występujące w roli klientów wobec hegemonicznego lidera nie będą w stanie solidarnie sprzeciwić się aroganckim pomysłom na urządzanie świata, dopóty Sojusz Północnoatlantycki będzie jedynie instrumentem ekspansjonistycznej i militarystycznej polityki, zależnej od wielkiego kapitału i lobbies zbrojeniowych zza oceanu. A to nie wróży światu nic dobrego. Stanisław Bieleń Powyższy tekst został opublikowany w kwietniu 2016 r. na portalu Opcja na prawo - http://www.opcjanaprawo.pl/index.php/aktualny-numer/item/4655-o-koniecznosci-przewartosciowan-w-nato Tytuł, śródtytuły i wytłuszczenia pochodzą od redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1517
Zawsze, gdy system międzynarodowy znajduje się w fazie gwałtownych i nieprzewidywalnych przemian, powraca kwestia rewizjonizmu i obrony status quo w stosunkach międzynarodowych. Jednym państwom przypisuje się tendencje zachowawcze, obronę stanu posiadania i nastawienie propokojowe, innym natomiast determinację na rzecz zmian i zachowania prowojenne.
Klasyczni realiści polityczni na czele z Hansem Morgenthau’em uważali, że obrońcami status quo są te państwa, którym zależy na maksymalizacji bezpieczeństwa, natomiast rewizjonistami stają się państwa dążące do maksymalizacji potęgi. Najczęściej określa się je imperialistycznymi. Szkopuł w tym, że w praktyce bardzo trudno jest odróżnić jedne od drugich. Bezpieczeństwo i potęga nawzajem się warunkują i nie wiadomo do końca, czy można być naprawdę bezpiecznym bez powiększania atrybutów potęgi.
Rewizjoniści, konserwatyści i ci trzeci
Gwoli ścisłości, ten dychotomiczny podział na rewizjonistów i obrońców status quo nie wyczerpuje wszystkich zjawisk z rzeczywistości międzynarodowej. Większości państw nie stać na aktywny udział w grze sił międzynarodowych. Są to państwa „wycofane” czy raczej „wyobcowane”, obojętne wobec najważniejszych tendencji w świecie. Ich po prostu nie stać na to, aby zainwestować jakieś środki w światową dystrybucję rozmaitych wartości, poza własną obroną, która często i tak przedstawia wiele do życzenia.
Przedmiotem rywalizacji między państwami są takie wartości, jak terytorium, status, rynki ekonomiczne, ideologie oraz wpływ na regulacje prawne i instytucje międzynarodowe. Jeśli państwo na przykład akceptuje istniejący podział ideologiczny i ustrojowy, to broni status quo. Gdy jednak usiłuje „nawrócić” innych na swoją ideologię lub obalić czyjś porządek ustrojowy, z pewnością staje się źródłem rewizjonizmu.
Pewien problem rodzi się na tle rozbieżności między deklarowanymi celami a rzeczywistą ich implementacją. Otóż w historii istniało wiele państw, które zachowywały się rewolucyjnie jedynie poprzez swoje manifesty i deklaracje, nie mając środków na ich wdrożenie. W praktyce określa się to „czczą gadaniną”, gdy za słowami nie idą czyny. W Chinach już dawno temu wymyślono określenie „papierowych tygrysów”, które w retoryce Mao Zedonga ironicznie obnażało bezsilność amerykańskich imperialistów wobec rewolucyjnych przemian na kontynencie azjatyckim.
Po przykład współczesny nie musimy sięgać zbyt daleko od Chin. Od lat obserwujemy deklarowane poparcie ze strony kolejnych rządów Indii dla religijnego i świeckiego przywódcy Tybetu Dalajlamy XIV. Za żądaniami maksymalnej niezależności Tybetu nie idą jednak żadne kroki, które naruszyłyby dość stabilną równowagę między Indiami a Chinami.
Tendencje rewizjonistyczne i zachowawcze w praktyce przeplatają się ze sobą. Na dodatek państwa mogą jednocześnie uprawiać politykę obrony status quo, domagając się rewizji porządku w jakimś jednym sektorze. Na przykład, dzisiejsza Japonia w odróżnieniu od imperialnego Nipponu nie dąży do zmian w ładzie terytorialnym Azji, ale domaga się przywrócenia suwerenności nad tzw. Terytoriami Północnymi, czyli Wyspami Kurylskimi. Rosja z kolei uważa, że poprzez aneksję Krymu wcale nie stała się państwem rewizjonistycznym w stosunku do całości ładu międzynarodowego.
Amerykański „realista ofensywny” John J. Mearsheimer, ostatnio często wygłaszający swoje opinie w Polsce, dowodzi, że faktycznie wszystkie państwa mają skłonności rewizjonistyczne. Dążą bowiem do wzmocnienia swojej siły, co sprzyja zwiększeniu ich bezpieczeństwa. To, kiedy sięgają one do polityki rewizjonistycznej, zależy od konkretnego układu sił i od okoliczności.
Najbardziej interesujący jest przypadek Stanów Zjednoczonych, których potęga relatywnie słabnie w kontekście wzrostu siły Chin i Rosji. Z tego względu wcale nie prowadzą one polityki skierowanej wyłącznie na obronę status quo. Przeciwnie, w kolejnych administracjach prezydenckich występują „wojownicy nowej zimnej wojny”, tj. zwolennicy konfrontacji z innymi państwami na tle ideologicznym. Nawet, gdy obecny gospodarz Białego Domu zachowuje się powściągliwie, jeśli chodzi o angażowanie się w nowe wojny, to jednak jego neokonserwatywni doradcy John Bolton (ds. bezpieczeństwa narodowego), czy Mike Pompeo (sekretarz stanu) nie ukrywają, iż marzy im się zmiana wielu reżimów na świecie, nie tylko w Iranie. Broniąc swojego statusu hegemonicznego, USA są gotowe do wszczynania rozmaitych awantur, co bynajmniej nie świadczy o ich jednoznacznej postawie w obronie status quo.
Motywacje do zmian status quo
Nastawienie państw do ładu międzynarodowego wynika ze źródeł wewnętrznych i zewnętrznych. Charakter rządów, zwłaszcza stopień ich ideologizacji, wpływa na to, że państwa stają się bardziej radykalne w poszukiwaniu pożądanych zmian. Ekspansjonizm, misyjność, posłannictwo dziejowe, przypisywanie sobie wyjątkowości, a także zwyczajne dążenie do podniesienia pozycji i prestiżu – to przejawy takich zachowań. Rozbudzenie postaw nacjonalistycznych wzmacnia ich motywacje. Towarzyszy temu niezadowolenie z dotychczasowych osiągnięć czy niespełnionych aspiracji.
Do powyższych należy dodać jeszcze jedną motywację, wynikającą z niesprawiedliwych rozwiązań, narzuconych zazwyczaj państwom pokonanym przez zwycięzców w wojnie. I tak doznanie upokorzeń z powodu surowych warunków traktatu wersalskiego, narzuconych Niemcom po I wojnie światowej, stało się powodem rewanżyzmu, na którego gruncie wyrósł rewizjonizm hitlerowskiej III Rzeszy. Brak sprzeciwu wobec żądań Hitlera (appeasement) doprowadził do wybuchu największej z wojen.
Przy okazji tego przykładu przychodzi na myśl niezwykle istotny problem legitymizacji (prawowitości) ładu międzynarodowego, ustanawianego przez wielkie potęgi. Czy ich dyktat jest prawomocny jedynie z tego względu, że dysponują większą siłą, czy też uzasadnia go prawo międzynarodowe? Czy w sytuacji pojawienia się pewnej „próżni siły”, czyli braku mocarstw rozgrywających, możliwe jest utrzymanie stabilności w systemie międzynarodowym? Powszechnie bowiem wiadomo, że gdy brakuje wielkich graczy, okoliczności sprzyjają pokusie dokonania zmian z korzyścią dla siebie. Tendencje te znane są od czasów Tukidydesa, który motywy rywalizujących ze sobą poleis pokazał w Historii wojny peloponeskiej.
Z kolei motywy zewnętrzne zawsze są związane z takimi wartościami koegzystencji jak powiększanie zakresu swobody decyzyjnej (autonomii) i poczucia bezpieczeństwa. Jest więc oczywiste, że państwa rosnące w siłę wywołują niepokój ze względu na swoje aspiracje związane z maksymalizacją tych wartości, a państwa słabnące koncentrują się na zachowaniu stanu posiadania. Należy przy tym mieć na uwadze swoistą koincydencję między rozmaitymi czynnikami wewnętrznymi i zewnętrznymi a okolicznościami, które je pobudzają. Wzrost napięć międzynarodowych, rosnące poczucie zagrożenia, czy presja ze strony silniejszego sojusznika dynamizują postawy roszczeniowe i rewizjonistyczne.
Manewry Polski
Wydaje się, że Polska pod rządami Prawa i Sprawiedliwości zasługuje na analizę z tej właśnie perspektywy. Z jednej strony, rządzący ciągle podkreślają zaniepokojenie stanem bezpieczeństwa państwa, narastaniem napięć i zagrożeń ze strony Rosji, a z drugiej pretendują do zwiększenia swojego udziału w procesach decyzyjnych wspólnot integracyjnych Unii Europejskiej i obronnych NATO.
Przyjęcie strategii bandwagoning w stosunku do Stanów Zjednoczonych, czyli oparcia własnej strategii obronnej na „parasolu ochronnym” Ameryki pozwala zakreślić pole manewru (a nawet dystans) wobec tradycyjnych potęg europejskich – Niemiec i Francji oraz zwiększyć asertywność wobec Rosji.
Podniesienie rangi Polski w strategii amerykańskiej jest wynikiem jej szczególnego położenia geopolitycznego. Jak pisał George Friedman w Następnej dekadzie, „Stany Zjednoczone bardzo potrzebują Polski, ponieważ nie mają alternatywnej strategii równoważenia sojuszu Rosji z Niemcami”. Z punktu widzenia Ameryki, Polska powinna być zagrożeniem dla obu sąsiadujących potęg, aby w ten sposób nie dopuścić, by któraś z nich poczuła się bezpieczna: „utrzymanie silnego klina, wbitego pomiędzy Niemcy a Rosję, to jeden z żywotnych interesów Ameryki”.
Mamy więc prostą wykładnię planu, jak z Polski uczynić klucz do nowego układu sił. Rewizjonizm polskiej polityki jest w tym przypadku wyrazem determinacji politycznej rządzących, ale i silnej presji ze strony mocarstwa hegemonicznego. Wzmacniając mit o mocarstwowości Polski, amerykańscy propagandyści bez żadnych zahamowań przyznają, że chodzi o wykorzystanie państwa polskiego do blokowania ekspansji Rosji. Ponieważ gospodarka niemiecka jest zbyt silnie powiązana z rosyjską, zatem należy postawić na wykreowanie Polski jako ważnego buforu, będącego jednocześnie bazą dla amerykańskiego operowania w tej części globu.
Gorliwe manifestowanie proamerykańskości przez polskie rządy jest rezultatem rozmaitych kompleksów i słabości, a w jeszcze większym stopniu politycznej dezorientacji, wynikającej z braku doświadczenia w polityce międzynarodowej. Nie bez znaczenia jest irracjonalna dogmatyzacja wyborów politycznych i traktowanie ich w kategoriach bezalternatywności. Wszelkie próby krytyki na temat realizowanej polityki rządzący odbierają w kategoriach zagrożenia, ataku czy nieuprawnionego wtrącania się w nie swoje sprawy. Propagandowe zacietrzewienie prowadzi do okopywania się na własnych pozycjach, wyobcowania i utraty kontaktu z rzeczywistością.
Europejskie próby sił
W historycznych starciach Austrii i Francji, czy Francji i Anglii, zawsze ich motywem była rewizja dotychczasowego stanu posiadania. Chodziło przede wszystkim o kontrolę i zabór terytoriów. Apogeum tego zjawiska wystąpiło w końcu XVIII wieku. Wszystkie podręczniki do historii na świecie wskazują na szczególną zmowę trzech mocarstw rewizjonistycznych – Austrii, Prus i Rosji wobec Polski.
Skrajne przejawy rewizjonizmu wystąpiły także po rewolucji francuskiej. Podboje Napoleona były kontynuacją rewolucyjnego rewizjonizmu Francji.
Powrót do polityki status quo nastąpił na kongresie wiedeńskim, kiedy na blisko sto lat ustanowiono trwałe zasady równoważenia sił w stosunkach międzynarodowych. Część tego okresu, mniej więcej do połowy XIX wieku opierała się na zgodzie (koncercie) wielkich potęg, aby bronić istniejącego status quo.
Wojna krymska rozpoczęła etap rozmaitych korekt w porządku międzynarodowym, które owocowały kolejnymi wojnami i powstawaniem nowych jednostek geopolitycznych.
Rewizjonizm odżył w okresie międzywojennym, kiedy Japonia, Niemcy i Włochy poprzez swój ekspansjonizm doprowadziły do wybuchu katastrofy wojennej na niespotykaną dotąd skalę.
Antyfaszystowska koalicja była w istocie sojuszem na rzecz przywrócenia porządku, opartego na nowym status quo. Porządek ten przetrwał pół wieku.
W powszechnej opinii Stany Zjednoczone były obrońcą ustalonego w wyniku decyzji zwycięzców podziału wpływów, natomiast stalinowski Związek Radziecki przy pomocy rewolucyjnej ideologii podważał ustalone reguły gry. Mało kto chce pamiętać, że obydwa mocarstwa hegemoniczne przy pomocy interwencji kontrolowały swoje strefy wpływów i dążyły do utrzymania stanu posiadania.
Prolog globalnych zmian
Wraz zakończeniem „zimnej wojny” na scenie międzynarodowej ideologiczne role USA i Rosji uległy odwróceniu. To Ameryka zaczęła dążyć do zmian, wywołując w wielu miejscach globu zamęt, prowadzący do przebudowy istniejącego ładu. Stało się to zwłaszcza po ataku terrorystycznym z 11 września 2001 roku na obiekty w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Stany Zjednoczone przy poparciu tzw. społeczności międzynarodowej zaczęły rozprawiać się z wieloma reżimami, arbitralnie uznanymi przez Waszyngton za sprzymierzeńców terroryzmu (w Afganistanie, Iraku, następnie w Syrii i Libii).
Po aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku retoryka zasadniczo uległa zmianie. Niezależnie od tego, co Stany Zjednoczone czynią na Bliskim i Środkowym Wschodzie, to Rosji przypisuje się obecnie tendencje wojownicze i agresywne. Przede wszystkim dlatego, że neguje ona koncentrację sił w jednym mocarstwie hegemonicznym. Opowiadając się za „multipolarnością”, Rosja daje wyraz sprzeciwu wobec „monopolarnej” i proamerykańskiej globalizacji na rzecz mechanizmów wielostronnych, w których wszystkie państwa, w domyśle główne potęgi, miałyby równy i prawowity głos w rozstrzyganiu najważniejszych kwestii na świecie.
Prowadzenie wielowektorowej dyplomacji przy ograniczonych możliwościach okazało się jednak zbyt kosztowne. Rosjanie zrozumieli, że „wszechobecność” we współczesnym świecie jest nie do udźwignięcia, Rosja potrzebuje więc samoograniczenia. Pretensje Zachodu wobec Rosji wynikają nie tyle z poczucia zagrożenia ze strony tego państwa, ile z obaw przed utratą amerykańskiego „parasola ochronnego”. Zmiany w globalnym układzie sił są jednak nieuchronne, zatem ścieranie się ze sobą tych dwóch tendencji – rewizjonistycznej i zachowawczej - wpisuje się w złożoną dialektykę systemu międzynarodowego.
Niespodziewane wejście Chin
Coraz więcej podejrzeń o sięgnięcie do polityki rewizjonizmu koncentruje się wokół Chińskiej Republiki Ludowej, która rosnąc w siłę, nie zamierza odgradzać się od świata, jak czynili to dawni cesarze chińscy. Nie trzeba sięgać do odległej historii, kiedy na początku XX stulecia niemiecki kajzer ostrzegał ostatniego rosyjskiego cara przed „żółtym niebezpieczeństwem”.
Dzisiejsze apokaliptyczne wizje zdominowania świata przez Chiny nie są już wyłącznie futurystyczną fantasmagorią. Istnieje bowiem wiele powodów, aby uznać Chiny za mocarstwo hegemoniczne XXI wieku. Najludniejsze państwo świata, silnie scentralizowane i prawie monoetniczne, o dynamicznie rozwijającej się gospodarce i rosnącym potencjale militarnym opartym na nowoczesnej podstawie technologicznej, mające jedną z najsprawniejszych dyplomacji i poparcie ze strony najliczniejszej na świecie diaspory, jest w stanie dokonać zmian o nieobliczalnych konsekwencjach.
W tym myśleniu tkwi jednak pułapka prymitywnej ekstrapolacji i zniewolenia imperialną filozofią Zachodu. Chiny bowiem nie zamierzają dokonywać drastycznego skoku, przypominającego ekspansję imperiów zachodnich. Ich ekspansja to raczej eskalacja wpływów, z pragmatycznym poszanowaniem interesów innych potęg. Tak więc na przykład, mimo że w Azji Środkowej po rozpadzie ZSRR pojawiła się ogromna próżnia siły, Chiny nie wkroczyły tam (jak zapewne zrobiłyby klasyczne imperia Zachodu), respektując priorytet interesów Rosji na tym obszarze. W rezultacie wpływy chińskie przyczyniają się do utrzymywania równowagi między Rosją, państwami Zachodu a światem islamu w tej części świata. Rola przeciwważąca, a nawet rozstrzygająca jest korzystniejsza dla władz w Pekinie niż bezpośrednia ekspansja.
W Azji Północno-Wschodniej cele Chin skierowane są na osłabianie partnerstwa japońsko-amerykańskiego i wykorzystanie obu państw koreańskich w grze z USA i Rosją. Zjednoczenie Korei na warunkach chińskich dałoby Chinom dodatkowe atuty w przeciwważeniu Japonii. Już dziś widać, że przywódcom chińskim udało się nakłonić Koreę Północną do powolnej zmiany kursu w stronę zjednoczenia. Liczą się z tym faktem Stany Zjednoczone, prowadząc dialog atomowy z dyktatorem północnokoreańskim.
Najbardziej newralgicznym obszarem z punktu widzenia zagrożeń dla status quo jest strefa żywotnych interesów Chin w Azji Południowo-Wschodniej. To w tym regionie, gdzie grupują się potężne kapitały i nowoczesne technologie, rozstrzyga się odpowiedź na pytanie: quo vadis Sina? Tam przede wszystkim rozegra się proces „jednoczenia ojczyzny” przez przyłączenie Tajwanu. To wydarzenie spędza sen z oczu wielu obserwatorów, gdyż zdecyduje ono o przejściu mocarstwowych Chin od dyplomatycznej perswazji w obronie stanu posiadania do rewizjonistycznego skoku w nieznane.
Wiele zależeć będzie od tego, jakie grupy interesu – skupione wokół biznesu międzynarodowego i podbijania rynków światowych, czy wokół kompleksu wojskowo-przemysłowego – wezmą górę w najbliższej perspektywie. Póki co, w Chinach brakuje sił politycznych, które dążyłyby przy pomocy wszelkich środków do zjednoczenia. Elity chińskie są skupione na wielkim dziele odzyskania „niekwestionowanej i należnej” pozycji pierwszego mocarstwa globu, o czym pisze w książce Wielki renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje wybitny polski politolog i sinolog Bogdan Góralczyk.
Narzędzia imperializacji globu
Aneksja Krymu w 2014 roku przez Rosję przekreśliła naiwną wiarę konstruktywistów, że w okresie pozimnowojennym nastąpiła silna internalizacja przez państwa norm zakazujących dokonywania gwałtownych zmian w statusie terytorialnym różnych jednostek geopolitycznych. Okazuje się, że prawo międzynarodowe ze swoimi zakazami naruszenia integralności terytorialnej, nieingerencji w sprawy wewnętrzne i zakazu użycia siły lub groźby jej użycia, nawet gdy jest bardziej skuteczne i lepiej umocowane w sensie instytucjonalnym niż w okresie międzywojennym, nie jest wystarczającym środkiem, aby ograniczać tendencje rewizjonistyczne.
Współczesny rewizjonizm nie musi zresztą polegać na zbrojnej ekspansji terytorialnej. Żadne normy nie zapobiegną dokonywaniu przez państwa, zwłaszcza wielkie potęgi, redystrybucji różnych wartości, od dóbr ekonomicznych i uzbrojenia, po treści kulturalne i ideologiczne. Doświadczenie pokazuje, że wyrafinowane oddziaływanie na świadomość ludzką, kształtowanie stylu życia i wzorców kulturowych, manipulowanie innymi, w tym technologicznymi i finansowymi komponentami potęgi państw prowadzi do opanowania sfery symbolicznej, dzięki czemu można narzucać pożądaną, zgodną z czyimiś partykularnymi interesami wizję świata. Na tym zjawisku w dużej mierze opiera się współczesna imperializacja globu, przed którą mogą obronić się jedynie najsilniejsi, stawiający na ochronę własnej tożsamości i suwerenności.
Przypadek krymski pokazał jeszcze jedną rzecz. Mianowicie, uzbrojona w broń jądrową Rosja odważyła się dokonać rewizji terytorialnego status quo, nie obawiając się z niczyjej strony nuklearnego odwetu. Ta sytuacja dowodzi, że broń jądrowa, na której opiera się odstraszanie między największymi potęgami, dzięki czemu nie dochodzi między nimi do bezpośredniego starcia, nie zapobiega pokusom rewizjonistycznym poza „klubem mocarstw jądrowych”.
Dialektyczne ścieranie się tendencji zachowawczych i rewizjonistycznych jest immanentną cechą systemu międzynarodowego. Póki państwa jako najważniejsze jednostki geopolityczne będą zabiegać o maksymalizację swojej potęgi, bezpieczeństwa i autonomii, póty będą wykorzystywać sprzyjające dla nich okoliczności wewnętrzne i zewnętrzne, aby z redystrybucji rozmaitych dóbr i wartości wynosić jak największe korzyści. Dokonujące się zmiany w czasie i przestrzeni są tak radykalne, że dotykają najżywotniejszych kwestii roli państwa, jego suwerenności i tożsamości, a także uniformizacji wzorów zachowań.
Ze względu na rewolucję technologiczną w sferze komunikowania i transportu świat ulega deterytorializacji, maleje znaczenie dystansów geograficznych, wzrasta szybkość przepływów idei, wizerunków i wartości, zmniejsza się zaś znaczenie granic, a raczej rośnie ich przepuszczalność i transparentność. Wszystko to nakazuje dostrzegać kształtującą się na naszych oczach nową organizację stosunków między państwami, podział ról oraz sprawowanie władztwa.
Rewizjonizm wyraża się w przebudowie ogólnoświatowej stratyfikacji, polegającej na hierarchii wpływów i nierównym rozwoju. Hierarchia ta odsłania asymetrie w tworzeniu, zarządzaniu i dostępie do dóbr i wartości, których jedne państwa są beneficjentami, a inne ponoszą straty. Trwa proces politycznego programowania nowych imperialnych zależności. Niestety, skutkują one narastającą kontrolą, ograniczeniami czy wymuszeniami ze strony największych potęg wobec państw słabszych. Ale to przecież nihil novi sub sole.
Stanisław Bieleń
Od Redakcji: powyższy tekst ukazał się w czasopiśmie „Opcja na prawo” nr 2/155/2019
Tytuł, śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji SN.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 414
Od Redakcji: 22 września 2023 na Uniwersytecie Warszawskim odbyła się uroczystość poświęcona dwóm jubileuszom, jakie w tym roku obchodził znany politolog (i nasz Autor) prof. Stanisław Bieleń (pisaliśmy o tym w SN 10/23). Wśród wielu mówców, jacy zabierali głos odnośnie osiągnięć naukowych i społecznych Jubilata, uwagę Redakcji Spraw Nauki zwróciło wystąpienie Jarosława Dobrzańskiego. Dotyczyło ono pozycji politologii w nauce, jej przemian jako dyscypliny naukowej oraz roli, jaką jej przypisują politycy i urzędnicy.
I choć w tym wystąpieniu nie było bezpośredniego odniesienia do sytuacji, w jakiej znalazł się prof. Bieleń jako politolog w 2022 roku, to łatwo skojarzyć go z tekstem, jaki ukazał się w numerze 6-7/22 SN,(Na UW znaleziono pierwszą czarownicę), w którym pokazaliśmy skutki manipulacji politycznych w nauce (Spotkanie realistów w czasie irracjonalnym) i dla naukowców (Zerwane kontakty naukowe) uprawiających tę dyscyplinę.
Poniżej zamieszczamy pełny tekst wystąpienia Jarosława Dobrzańskiego. Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Na kanwie jubileuszu 50-lecia pracy naukowej i dydaktycznej Stanisława Bielenia
Zacznę od pewnego bardzo charakterystycznego zapożyczenia. Było to zdanie, które przed czterdziestu z okładem laty wywarło na mnie, wówczas studencie filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim, ogromne wrażenie, którego do dziś nie zatarł czas: „Karol Marks był filozofem niemieckim”.
Rozpoznają Państwo zapewne zdanie, którym Leszek Kołakowski rozpoczął pierwszy tom swojej historii marksizmu. Uznając Marksa, w tak demonstracyjny sposób, za filozofa, chciał podnieść rangę jego myśli. Nim dokończył tę pracę, jego oceny uległy odwróceniu i w następnych dwóch tomach autor nie był już tak wspaniałomyślny ani dla filozofii marksistowskiej, ani dla samego Marksa, którego obarczył współodpowiedzialnością za totalitaryzm stalinowski.
Trzeci tom tego dzieła napisany był w stylu polemicznego pastiszu pod adresem współczesnego marksizmu i nie został wydany we Francji, która w swoim ideowym DNA zachowała więcej genów lewicowej wrażliwości niż reszta Europy, uodporniona na socjalizm przez amerykańską szczepionkę.
Mimo, że od 1968 r. Kołakowski był na indeksie ksiąg zakazanych w PRL, to na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ub. stulecia Główne nurty marksizmu były na UJ obowiązkowym podręcznikiem do przedmiotu zatytułowanego – o ironio! – „Materializm historyczny”. To mniej więcej tak, jakby do wykładu z „Ekonomii politycznej socjalizmu” zalecić podręcznik Ludwiga von Misesa.
Mówię to ku pożytkowi tych, którzy karykaturalną wiedzę o PRL czerpią z propagandy w „publicznej” telewizji, z polityki historycznej IPN i z filmów Barei. Pamiętam doskonale, że dla mojej generacji studentów filozofii tak stanowcze twierdzenie Kołakowskiego było przesadą. Byliśmy już za bardzo uprzedzeni i zbyt wrogo nastawieni do marksizmu, by uznać Marksa za filozofa na równi z innymi. Aby mogło do tego dojść, musielibyśmy go wpierw poznać, a dopiero potem uznać lub świadomie odrzucić. Nie było nas wtedy na to stać, a lektura Kołakowskiego w tym nie pomagała. Wielu tę wrogość zachowało aż do dzisiaj, nieliczni potrafili uwolnić się od presji grupowego myślenia, które pozostawiło w umyśle ślad – i skazę – na całe życie.
Jak rozumiemy politologię?
Posłużyłem się tym wstępem nie bez celu. Chciałem odwołać się do rozumowania per analogiam: gdybym powiedział, że Stanisław Bieleń jest politologiem polskim, podniósłbym rangę jego dokonań na niwie nauki i zaangażowanej publicystki, czy może bym ją umniejszył? Odpowiedź zależeć będzie od tego, jak rozumiemy politologię i co przez nią rozumiemy. A w tej materii na przestrzeni półwiecza doszło do wielu istotnych zmian na świecie. A w samej Polsce politologia wciąż znajduje się w fazie transformacji.
Okazuje się, że nie ma już oczywistych odpowiedzi na tak postawione i fundamentalne przecież pytania. O tym, że tak właśnie sprawy się mają, że samo rozumienie nauki o polityce podlega dyskusji, świadczy fakt, że niektórzy spośród politologów zajmują się właśnie kwestią tożsamości, zakresu i roli tej dyscypliny nauki, a nie tym, co tradycyjnie uznawano za przedmiot politologii. Powoływanie się na tradycję i przeszłość nie jest zresztą dobrze widziane w obecnych czasach.
Gdzie więc trzeba poszukiwać odpowiedzi? Co jest miarodajnym źródłem wiedzy? Czy w czasie kwestionowania autorytetów, w czasach dekonstrukcji, w dobie „płynnej nowoczesności”, która zrezygnowała z dążenia do odkrycia uniwersalnie obowiązujących standardów, można znaleźć zadowalającą i jednoznaczną odpowiedź na pytanie o misję politologii? Czy może należałoby zdekonstruować samo pytanie, uznać je za bezsensowne lub po prostu zbędne?
Wiedza z Internetu
Zajrzyjmy zatem do źródeł wiedzy miarodajnych w XXI w. A które są to źródła? Biblioteki? Księgozbiory? Nie, książki są przecież anachronizmem. Nie jest już nawet wskazane zadawanie czytania książek studentom. Czyniąc to, można się narazić na rozmowę dyscyplinującą z uczelnianym rzecznikiem dyscypliny. Sięgnijmy zatem do nowoczesnych źródeł. A jak głosi nowoczesny slogan „wszystko jest w Internecie”. Na dobrą sprawę można by się nawet z tym zgodzić, gdyby nie to, że ci, którzy tak mówią, zwykle nie podkreślają, a może nie znają, tej prawdy, że w Internecie jest przede wszystkim mnóstwo śmieci, a rzeczy wartościowe, które też się tam znajdują, są trudne do wyłuskania, często niedostępne bez opłaty lub w taki czy inny sposób zarezerwowane dla specjalnych grup użytkowników. Mimo to, poszukując odpowiedzi na pytania, które przynosi codzienne życie, ale także na inne problemy, w tym naukowe, większość z nas sięga do tego źródła.
W praktyce wskazówka „w Internecie” przeważnie znaczy tyle samo, co „na Facebooku”. Do pewnego czasu myślałem, że tylko bardzo młodzi ludzie zostali zagospodarowani w pełni przez korporację Mr. Zukerberga. Obserwacje z codziennego życia wyprowadziły mnie z błędu. Okazało się, że także osoby w sile wieku, w tym i te bardzo dobrze wykształcone, przynajmniej formalnie, często legitymujące się dwoma fakultetami, doktoratem czy habilitacją, na moje uporczywe pytanie „a skąd ty to wiesz?” udzielały automatycznej odpowiedzi „widziałem (widziałam) na Facebooku”. Zdumiewa, że dotyczy to także seniorów, a wśród nich osób, które miały nietrywialne doświadczenia zawodowe, a większość życia spędziły bez towarzystwa Facebooka. I kiedy znowu pytam w ten sam sposób np. byłą wieloletnią dyrektorkę administracyjną dużego szpitala w mieście wojewódzkim, osobę kiedyś oczytaną, dobrze zorientowaną w świecie - „a skąd ty to wiesz?” - słyszę odpowiedź z gotowego szablonu „widziałam na fb”. Przestałem już pytać.
Lepiej nie narażać się na gniew Facebooka. Nie jesteśmy w stanie go unieważnić, zdetronizować. Użyłem staromodnych słów. Dziś w tym znaczeniu mówi się „zbanować”, „zdeplatformować”, czyli pozbawić kogoś możliwości głoszenia poglądów i opinii niezgodnych z ogólnie przyjętym wzorem. Mówiąc staroświecko: zakneblować, ocenzurować. Ale przecież w demokracjach nie ma cenzury. Pewnie dlatego niezbędne są eufemizmy, takie jak „deplatforming”. Choćbyśmy bardzo się starali, nie mamy najmniejszych szans na zepchnięcie Facebooka z platformy. Przeciwnie, to Facebook w każdej chwili może uciszyć nas, on przecież jest superplatformą, której bezimienni administratorzy i bezosobowe algorytmy sztucznej inteligencji „deplatformują” nas, gdy odważymy się pomyśleć i wypowiedzieć publicznie coś niepoprawnego. Mają władzę nawet nad prezydentem supermocarstwa. Jakże więc mógłby mu się przeciwstawić uniwersytet? Tylko transfer w obszarze prawa własności może zmienić ten stan rzeczy, co unaocznia transakcja przejęcia Twittera przez Elona Muska. Zostawmy więc w spokoju Facebooka.
Dziś ambitniejsi studenci prócz fb podobno korzystają z Wikipedii. Idąc tym tropem, postanowiłem sprawdzić jej zawartość pod kątem znaczenia terminu politologia. Nie spodziewałem się po tej lekturze żadnych olśnień intelektualnych, ale nie przypuszczałem też, że hasło politologia będzie w niej aż tak marnie zredagowane. Po wyświetleniu angielskiej wersji językowej tego hasła okazało się, że wersja polska jest zubożoną kopią angielskiego oryginału. Autor nie miał może czasu albo siły, by przetłumaczyć całość, więc mechanicznie przyciął tekst polski do wersji kadłubkowej, nie dbając o sens i rezultat takiej operacji. Powstał jeszcze jeden karłowaty okaz naukowej twórczości naśladowczej. Nie znaczy to wcale, że anglojęzyczna wersja tego hasła była doskonała. Do doskonałości jej bardzo daleko. Jej autor oparł się na jednym podręczniku, z którego zaczerpnął większość cytatów dokumentujących zawarte w haśle stwierdzenia. Chodzi o najczęściej używany w anglosaskim systemie akademickim podręcznik Comparative Government and Politics: An Introduction, który jest dziełem zbiorowym (w kolejnych wydaniach na okładkach pojawiały się różne kombinacje nazwisk: Hague, Harrop, McCormick, Breslin).
Tak się akurat złożyło, że w swoich zbiorach mam ten podręcznik. Zachował się z czasu moich zagranicznych studiów. Postanowiłem więc sięgnąć do samego źródła, którego zasoby wykorzystano w Wikipedii, ale szybko okazało się, że jest ono już nieaktualne, bo od czasu moich studiów ukazało się kilka kolejnych edycji tego podręcznika, z których każda zawierała – o czym już na okładce zawiadamiał wydawca – nowe informacje, zrewidowaną i przeredagowaną treść, a nawet całe rozdziały napisane na nowo, od początku do końca. Szczęśliwie, nowsza wersja dostępna jest w Google Books za darmo, więc szybko udałem się pod ten adres, ciesząc się, że teraz nikt mi nie zarzuci, że korzystałem z jakichś zdezaktualizowanych treści albo, nie daj Boże, ze staroci w rodzaju klasyków filozofii i myśli politycznej.
Ponieważ w dziedzinie, którą ja się zajmowałem też panował zwyczaj częstego odnawiania treści podręczników akademickich, od dawna zadawałem sobie pytanie, jak oni piszą te książki, że już po kilku latach konieczne są uaktualnienia i rewizje, a niekiedy nawet trzeba całe rozdziały napisać od nowa.
Niespodziewanie, odpowiedź przyszła z tego samego źródła, tzn. naszego zrewidowanego i zaktualizowanego podręcznika do politologii. Zanim powiem, jak brzmiała ta odpowiedź, muszę powiedzieć Państwu parę słów o samym podręczniku. Proszę mi darować dygresję, ale odczuwam nieodparty przymus, by o tym powiedzieć. Myślę, że nie będę musiał tłumaczyć powodów ku temu. Podręcznik ten zmieniał się w czasie w taki sposób, że z każdą nową edycją był coraz mniej podobny do książki. To znaczy do normalnej, zwyczajnej książki. Od strony wizualnej redakcja robiła wszystko, by podręcznik – będący kompendium wiedzy wprowadzającym w problematykę politologiczną metodą łopatologiczną, „kawa na ławę” – był jak najbardziej nowoczesny w formie.
Zredagowano go tak, aby tekst pisany zrównoważyć (czytaj: urozmaicić) grafiką, ilustracjami, schematami, tabelami i kolorowymi zdjęciami i wklejkami, kładąc nacisk na prezentację treści językiem pisma obrazkowego. Tradycyjny tekst zwarty podobno przekracza zdolności percepcyjne współczesnych studentów i podobnie jak wykład uważany jest za najmniej efektywną formę nauczania. Powinienem raczej powiedzieć uczenia się, bo nauczanie też już wyszło z mody i stało się niepoprawne. Najbardziej efektywne są – polegam tu na autorytecie Wikipedii – „warsztaty, zajęcia terenowe czy praktyki zawodowe.”
Jak wyjaśnia dalej Wikipedia, „To zróżnicowanie wynika tyleż z oczekiwań samych studentów, którzy dysponują innymi umiejętnościami i kompetencjami niż studenci przed pięćdziesięciu czy stu laty, co z nacisków urzędników i potencjalnych pracodawców, którzy szkolnictwo wyższe coraz częściej traktują jako kolejny etap edukacji przygotowujący absolwentów do podjęcia pracy, nie zaś – jako szkołę myślenia analitycznego, pozwalającą odnaleźć się w coraz bardziej skomplikowanej i zmiennej rzeczywistości społecznej”.
Trudno nie zgodzić się z autorem, że przed 50 laty studenci mieli inne kompetencje. Na przykład, potrafili czytać ze zrozumieniem oraz pisać i mówić, czyli formułować myśli w sposób zrozumiały. O tym, że posługiwanie się wykładem i literaturą przedmiotu jest niewskazane, wiedziałem już w latach osiemdziesiątych ub. wieku, kiedy zaczynałem pracę asystenta na jednym z amerykańskich uniwersytetów. Już wtedy niezbędne było posługiwanie się nowoczesnymi elektronicznymi technikami audiowizualnymi. Studenci przede wszystkim mieli się uczyć od siebie nawzajem, a instruktor miał być tylko facylitatorem tego procesu. Tam, w USA, w krótkim czasie reformy te – w połączeniu z załamaniem się systemu edukacji na szczeblu podstawowym i średnim – doprowadziły uniwersytety do sytuacji kryzysowej. My tu, w Polsce, zafundowaliśmy sobie podobną terapię, w celu uzdrowienia naszych uniwersytetów i wyprowadzenia ich z rzekomego zapóźnienia. Przekonamy się wkrótce, czy efekty będą podobne do amerykańskich.
Politologia z podręcznika
Wracam do kondycji współczesnej politologii i diagnozy przyczyn stanu rzeczy na przełomie wieków, opisanej w cytowanym podręczniku. Otóż dowiadujemy się z niego, że w nauce o polityce pojawił się ruch zwany „pierestrojką”.
Gwoli ścisłości, w amerykańskiej politologii miały miejsce dwie pierestrojki. Jedna pod koniec ubiegłego i druga na początku bieżącego wieku.
Pierwsza była związana z oryginalną pierestrojką, która doprowadziła do implozji ZSRR w 1991 r. i w efekcie pozbawiła część politologów w USA przedmiotu ich badań: wraz ze śmiercią ZSRR dokonała żywota amerykańska sowietologia, która nie stanęła na wysokości zadania, bo pomimo całej swojej różnorodności i sofistykacji nie tylko nie potrafiła przewidzieć najważniejszego kataklizmu politycznego, jaki wydarzył się po II wojnie światowej, ale została wręcz nim zaskoczona.
Druga pierestrojka rozpoczęła się ok. 2000 roku i była wyrazem buntu przeciw matematyzacji nauk politycznych oraz fragmentacji teorii polityki na wzajemnie się zwalczające lub ignorujące szkoły metodologiczne, jak również przeciwko izolacji nauki o polityce od rzeczywistości zewnętrznej.
Kiedy Kołakowski pisał I tom Głównych nurtów marksizmu, wiązanie humanistycznych nauk szczegółowych, takich jak ekonomia czy politologia, z filozofią nie było jeszcze passé, niemodne. Dziś jest inaczej. Mało tego, wydaje się, że uczeni zdążyli nawet zapomnieć o tym, że wszystkie te nauki wyłaniały się kolejno z filozofii właśnie i w niej znajdowały swoje ugruntowanie.
Nowa politologia to zatem albo nauka teoretyczna, albo praktyczna, ale tylko w wąskim zakresie doradztwa eksperckiego w sprawach technicznych, które sprowadza się do wykorzystywania rozmaitych technik manipulacji opinią i elektoratem oraz konkurencji między tzw. professional politicans. Tymczasem przez prawie 2000 lat cywilizowanego trwania ludzkości tak nie było. Politologia nie była ani nauką teoretyczną, ani zespołem technik manipulacyjnych. Dla Arystotelesa była nauką główną – jak mówią jego anglojęzyczni komentatorzy – master science, w odróżnieniu od nauk instrumentalnych, które uczą określonych rzemiosł politycznych. Np. strategia uczy, w jaki sposób osiąga się zwycięstwa w kampaniach wojennych, ale już nie odpowiada na pytanie, do czego służą zwycięstwa. Podobnie jak ekonomia, która uczy metod gromadzenia bogactwa, ale nie uzasadnia, czemu służy bogactwo.
Zatem wedle Arystotelesa – a powracam do niego, bo bez względu na przemijające mody, to jemu należy się tytuł twórcy fundamentów europejskiej nauki – wiedza o polityce była nauką praktyczną, nie teoretyczną i nie ścisłą. Nie uznawał zresztą podziału na ścisłe i nieścisłe. Taki trychotomiczny podział (wymieniał jeszcze nauki pojetyczne, czyli wytwórcze) – przekazany nam przez długi łańcuch pośredników: komentatorów greko-bizantyjskich, później syryjskich, arabskich, berberyjskich, dzięki którym arystotelizm dotarł na południe muzułmańskiej Hiszpanii, a stamtąd do katolickiej Francji, w której po początkowej kontestacji został zintegrowany z tomizmem i stał się częścią dziedzictwa chrześcijańskiego - obowiązywał przez 1800 lat i nawet Kant go nie zmienił, wciąż etykę i politykę zaliczając do filozofii praktycznej, a nie teoretycznej.
Studia nad polityką czy nauki społeczne? Magiczne przekształcenie politologii
Kiedy, zatem, i dlaczego study of politics przepoczwarzyło się w social science? Było to proces stopniowy, ale wydaje się, że jego ostatni etap podyktowany był przez… pospolitą chciwość. Posługując się bardziej elegancką formułą, ukutą przez wybitnego kanadyjskiego teoretyka polityki Crawforda Brough Macphersona, powiedzielibyśmy: „przez zaborczy indywidualizm” (possessive individualism).
Po Kancie, który skorygował uproszczenia i uroszczenia racjonalistyczne wieku oświecenia, w wieku XIX doszło do autonomizacji nauk szczegółowych, które wyodrębniły się z filozofii. A w wieku XX. pod wpływem scientyzmu, zaczęły one pretendować do statusu naukowości, który przysługiwał teoretycznym naukom matematycznym i przyrodniczym. Apogeum tego procesu przypadło na lata po II wojnie światowej.
Oto co pisze na ten temat, ze zdumiewającą szczerością, nowoczesne źródło wiedzy, czyli nasz nieksiążkowy podręcznik: „Odkąd powojenna generacja uczonych amerykańskich zaczęła stosować rozwinięte w czasie II wojny światowej innowacyjne techniki badań sondażowych ludności bazujące na wywiadach, studia nad polityką można było zaprezentować jako naukę społeczną, która za sprawą takiego określenia kwalifikowała się do starań o fundusze badawcze”.
Czyli czemu miało służyć to magiczne przekształcenie politologii jako nauki humanistycznej (study of politics) w naukę społeczną (social science)? Chodziło o uzyskanie możliwości bezpośredniego lub pośredniego pozyskiwania pieniędzy z różnych źródeł, od instytucji państwowych - rządu, wojska, agencji wywiadu - oraz od podmiotów prywatnych zainteresowanych określonymi tematami, tak jak do tej pory miało to miejsce w przypadku stosowanych nauk przyrodniczych czy matematycznych.
Tym samym jednak nauki społeczne utraciły cechy niezwykle istotne dla wszelkich dociekań badawczych, a dla studiów nad polityką szczególnie ważne, a mianowicie walory przysługujące bezinteresownemu poszukiwaniu prawdy, jakim są bezstronność i niezależność. Bo wraz z zamówieniami i grantami, wraz z pieniędzmi rządowymi czy korporacyjnymi, przyszły na uniwersytety pewne wymagania, żądania, mody i ograniczenia, od których zadośćuczynienia uzależnione było pozyskanie obiecanych funduszy. Ograniczenia te ingerowały w prace badawcze już na etapie wyboru tematu badań – pewne tematy były pożądane i dobrze widziane, a zatem i dobrze opłacane, inne były opłacane gorzej, a jeszcze inne wcale, więc mało kto się nimi interesował. Wypływa z tego wniosek, że cele dociekań poznawczych zaczęły być wyznaczane na zewnątrz środowiska naukowego, które stawało się płatnym usługodawcą działającym na zlecenie podmiotów spoza świata nauki.
Jaki był rezultat naukowy tej pierestrojki? Udzielę znowu głosu wyroczni z Wikipedii: „Despite considerable research progress in the discipline based on all the kinds of scholarship discussed above, it has been observed that progress toward systematic theory has been modest and uneven”. (Pomimo znaczącego postępu badawczego (…), zauważono że postęp w kierunku [stworzenia] systematycznej teorii okazał się skromny i nierówny.)
A poniżej, opisany piórem tego samego autora, tak oto wygląda rezultat sporu wśród politologów: ,,In 2000, the Perestroika Movement in political science was introduced as a reaction against what supporters of the movement called the mathematicization of political science. Those who identified with the movement argued for a plurality of methodologies and approaches in political science and for more relevance of the discipline to those outside of it”. (W r. 2000 zainicjowany został ruch pierestrojki w nauce o polityce jako reakcja przeciwko zjawisku, które zwolennicy ruchu nazwali matematyzacją tej nauki. Ci, którzy utożsamiali się z ruchem opowiadali się za pluralizmem w metodologii i podejściu do nauki o polityce oraz za silniejszym powiązaniem jej z rzeczywistością zewnętrzną”).
Przytoczone fragmenty pochodzą z publikacji wydanej przez prestiżowe wydawnictwo akademickie, Yale University Press, w r. 2005 pt. The Raucous Rebellion in Political Science (Wrzaskliwa rebelia w nauce o polityce). A więc najpierw obalono 2000 lat tradycji arystotelejskiej po to, by po roku 2000 powrócić do Arystotelesa, dopuszczając pluralizm metodologiczny i powiązanie nauki o polityce z otaczającą rzeczywistością.
Urzędnicze porządki w nauce
W Polsce to przekształcenie możemy datować dokładnie, ponieważ dokonało się mocą decyzji urzędowej Ministerstwa Nauki w 2011 r., która wyglądała dość kuriozalnie jak na standardy obowiązujące w świecie anglosaskim: pod nagłówkiem z godłem państwa widniało jedno czy dwa zdania, że na podst. Art., takiego, ustawy… „zarządza się” – i do zarządzenia dołączono na kolanie sporządzoną tabelkę z nowym przyporządkowaniem „obszarów wiedzy, dziedzin nauki i dyscyplin naukowych”. W niektórych wierszach nie wiedziano co wpisać w rubryce dyscypliny naukowe, więc pozostawiono je niewypełnione (np. nauki teologiczne). Co jeszcze ciekawsze, wszyscy kolejni ministrowie odczuwali silny przymus odciśnięcia swojej osobowości na nieszczęsnej tabelce i arbitralnie przesuwali dyscypliny z jednej kategorii do drugiej, a ostatni z nich uprościł schemat, likwidując w ogóle obszary wiedzy i redukując podział z trzech słupków do dwóch. W czasach PRL takie działania urzędników nazywano „radosną twórczością”.
Nie wyczerpuje to, niestety, listy nieszczęść, jakich doznało środowisko nauki. Polska nauka poddała się globalizacji, przejmując bezkrytycznie schematy ze świata anglosaskiego i stając z nim – z jego instytucjami naukowymi – do nierównej i z góry skazanej na porażkę konkurencji. Nic dziwnego, że jej najlepsze uczelnie, jak uniwersytet, na którym się znajdujemy - Uniwersytet Warszawski), czy UJ w Krakowie, zostały relegowane do piątej czy w najlepszym razie czwartej setki instytucji w światowych rankingach szkół wyższych, zdominowanych przez szkoły amerykańskie i brytyjskie. Jeśli miejsce to odbierać jako ocenę ich potencjału naukowo-dydaktycznego, to trzeba przyznać, że jest ona niezasłużona i niesprawiedliwa, nawet jeśli byśmy uznali, że przemiany ostatnich dziesięcioleci oddziałały na nasze uczelnie w sposób dla nich niekorzystny. Niestety, kadry obecnie zarządzające nauką polską robią wszystko, by te niesprawiedliwe oceny uprawomocnić.
Profesjonalizacja politologii i rosnącą nieufność do filozofii nie przełożyły się na wzrost racjonalności tak w rodzimym, jak i w międzynarodowym środowisku polityki. Wręcz przeciwnie, świat, w którym się znaleźliśmy przeraża nas narastającym irracjonalizmem, brakiem poczucia odpowiedzialności i bezpieczeństwa, a także bezprecedensowym od końca II wojny światowej zagrożeniem zbiorową katastrofą zdolną do unicestwienia ludzkości.
Dość szczęśliwie czas pobytu Stanisława Bielenia na UW w charakterze studenta i pracownika zbiegł się z jednym z najlepszych okresów w dziejach tej uczelni. W roli studenta Bieleń pojawił się na uczelni, która została już uwolniona od patologii okresu stalinowskiego i właściwie do okresu transformacji nie była poddawana jakimś większym turbulencjom politycznym. Ominęły go także burzliwe doświadczenia roku 1968.
Naprawdę wielkie zmiany dla uniwersytetu miały dopiero nadejść wraz z okresem transformacji ustrojowej. Ich bilans nie jest w chwili obecnej zamknięty i truizmem jest twierdzenie, że nie wszystkie te zmiany miały korzystny wpływ tak na uniwersytet, jak i naukę polską. Być może największym powodem do pesymizmu jest dziś przeciągający się z roku na rok, z dekady na dekadę nieustanny stan reformowania wszystkiego oraz będący jego następstwem stan niepewności i niestabilności, ale nade wszystko do pesymizmu skłania pogłębiające się uzależnienie uniwersytetu i pracy naukowej od tzw. czynnika politycznego.
Pod tym eufemizmem rozumiem nie tylko uzależnienie od tej czy innej ekipy sprawującej władzę w państwie, ale generalne upolitycznienie środowiska nauki i – jeśli można tak powiedzieć - ufrontowienie uniwersytetu, który jest targany przez spory ideologiczne i podziały polityczne przychodzące spoza świata akademickiego.
W przeciwieństwie do okresu określanego jako „czasy słusznie minione”, w czasach demokracji, która nastała po przemianach zapoczątkowanych w 1989 r., kadry administracyjne i naukowe naszych czołowych instytucji akademickich wykazały zdumiewającą bezbronność i nieporadność w przeciwdziałaniu coraz bardziej zuchwałym próbom przenoszenia sporów politycznych na teren uczelni, w powstrzymywaniu pozakonstytucyjnych nacisków, a niekiedy wręcz brutalnych ataków ośrodków władzy na samodzielność i niezależność uczelni.
Z podobną indolencją uczelnianych administratorów – tzn. z brakiem stanowczej reakcji – spotykały się coraz liczniejsze naciski na uniwersytety wywierane przez media, samozwańczych aktywistów oraz adwokatów różnorakich mód ideologicznych. Wśród nich nawet te najbardziej nieprzystające do misji uniwersytetu, jak np. zorganizowane akcje prześladowań i szykan wymierzone w wybranych pracowników naukowych. Były to kampanie ostracyzmu i anonimowego oskarżycielstwa kierowane pod adresem osób, które miały pecha narazić się jakimś mniejszościowym, ale wpływowym i mającym po swojej stronie krzykliwe media grupom interesów czy promotorom kampanii pseudo-społecznych, które jednak nie spotkały się z jednoznaczną i zasadniczą postawą władz uczelni. Jest to regres do fanatycznego radykalizmu przypominającego haniebne praktyki z okresu stalinizmu, wobec których milczą statutowe organy uniwersyteckie.
W tym kontekście uzasadniona wydaje się ponura konstatacja, że z uniwersytetem trawionym tego rodzaju emocjami być może nie będzie tak trudno pożegnać się Jubilatowi, jak można by się spodziewać na podstawie samej długotrwałości związku, który co prawda dotrwał do imponującej granicy 50 lat, ale za sprawą zbyt głębokich podziałów i nawarstwionej niechęci nie ma już przed sobą porywających perspektyw na przyszłość.
Publiczny intelektualista
Na szczęście rozstanie z instytucją nie oznacza rozwodu z nauką i twórczością. Nasz Jubilat w ostatnim okresie swojej działalności na uniwersytecie zdumiewał wzmożoną aktywnością intelektualną, zawstydzając młodszych kolegów nie tylko energią, ale także rozmachem myśli i nieunikaniem tematów trudnych, a zarazem egzystencjalnie ważnych. Można z łatwością rozpoznać osobisty styl jego pisarstwa, który kieruje się zasadą równowagi pomiędzy bogactwem i elegancją formy a semantyczną precyzją treści.
Idiom Bielenia nie sprowadza się tylko do stylu wypowiedzi. Także tematy, na które się wypowiada, nie są dobierane przypadkowo, nie podsuwają mu ich tytuły medialnych sensacji, popularność w korytarzach władzy, dziennikarskie nowinkarstwo, wielkie strategie geopolitycznych celebrytów internetowych czy partyjne „przekazy dnia”.
Bieleń nie traci czasu na trywia okołopolityczne, na plotki czy domysły, na personalne rebusy, na doszukiwanie się drugiego dna w codziennej politycznej przepychance. Jego teksty skupiają uwagę na najistotniejszych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa państwa i interesu narodowego ujmowanych wszakże z perspektywy realistycznej, a nie mitologicznej.
W problematyce dotyczącej relacji międzypaństwowych Bieleń nigdy nie powtarza frazesów czy banałów. Jego spojrzenie często wnosi inną perspektywę, świeżość i oryginalność, które są następstwem erudycji i przemyślenia wszystkich realnie możliwych konsekwencji. Wreszcie, nie sposób nie zauważyć wyjątkowej cechy jego charakteru, która uwidacznia się w tym, że Bieleń wypowiada się stanowczo i publicznie o tym, o czym wielu boi się choćby tylko pomyśleć.
Na przestrzeni paru lat opublikował kilka wartościowych książek i wiele obszernych artykułów, które poruszały problemy istotne, ale pomijane w debacie publicznej, zarówno na uniwersytecie, jak i poza nim. Tym z nas, którzy mają szczęście zaliczać się do jego stałych rozmówców, Stanisław imponuje swoim nieustannym zaciekawieniem światem, otwartością na różne sposoby jego rozumienia i gotowością do poznawania i uczenia się rzeczy nowych. Po jednym z naszych wspólnych kameralnych spotkań z profesorem Walickim wyznał mi, jak wiele dała mu możliwość spojrzenia na łączące nas tematy z innej perspektywy poznawczej.
Jesteśmy wdzięczni Staszkowi za tę otwartość, za jego nieustającą ciekawość, za pracę na rzecz studentów (niewdzięczną pracę – o tej niewdzięcznej pracy i o niewdzięczności uczniów stale, i bezskutecznie, mu przypominam). Jesteśmy mu wdzięczni za ogromny wkład w formację intelektualną kolejnych generacji polskiej inteligencji i życzymy mu, by ten przypływ energii twórczej trwał nadal. Co prawda, panuje dziś moda na przyspieszone kariery akademickie i w świecie nauki polskiej trwa dziwaczny wyścig o tytuł najmłodszego profesora, którym wypada być już przed 30-ką, ale pamiętamy też, że słynny niemiecki filozof Immanuel Kant swoje najwartościowsze dzieła opublikował dopiero po odejściu z uniwersytetu. I nie był pod tym względem wyjątkiem. Mądrość potrzebuje wiedzy i doświadczenia, a one potrzebują pracy, namysłu, wytrwałości i czasu.
Jak pisał inny filozof, Hegel, „sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, a nie o świcie”. To znaczy, że umysł ludzki nie jest w stanie przewidzieć przyszłości, ale nie jest wobec niej całkiem bezsilny. Jego siła polega na zdolności do rozumiejącej interpretacji tego, co jest - w kontekście tego, co było i tego, co jest prawdopodobne. Interpretacji, która pomaga w odkryciu właściwej drogi ku przyszłości. Bo chcielibyśmy wierzyć, że przyszłość nie jest zdeterminowana przez ślepy los, lecz przez realne uwarunkowania, realny potencjał i naszą zdolność ujęcia ich w racjonalistyczne metody wyjaśniania.
Wydaje mi się, że w taki właśnie sposób rozumiał swoją misję naukową Jubilat. Wracając do pytania o to, kim jest politolog i czy tym właśnie jest dzisiejszy Jubilat, odpowiem nieco wymijająco. Stanisław Bieleń nie był i nie jest po prostu politologiem czy tylko politologiem, ekspertem w zakresie jakiejś wąskiej specjalizacji teoretycznej, doradcą pomagającym rozwiązywać doraźne problemy wynikające z konkurencji zawodowych polityków czy konsultantem od socjotechnik manipulacji opinią publiczną.
Jego rolę najlepiej oddaje określenie, które jest kalką formuły public intellectual, publiczny intelektualista. Po polsku nie brzmi to może najlepiej, ale w uproszczeniu chodzi o kogoś, kto w sposób uporządkowany, dysponując ugruntowaną wiedzą, w oparciu o najwyższe standardy uczciwości intelektualnej i odpowiedzialności etycznej wypowiada się w języku wolnym od żargonu naukowego na najistotniejsze tematy życia publicznego, dotyczące wspólnoty politycznej, której losy podziela i której przyszłość nie jest mu obojętna. Nie wolno mylić go z udzielającym się w telewizjach celebrytą medialnym z tytułem naukowym, choć niekiedy odróżnienie ich może okazać się trudne dla niewprawnego obserwatora.
Kończąc, Profesorowi Bieleniowi życzymy wielu lat życia poświęconych dojrzałej, głębokiej, odpowiedzialnej i realistycznej refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością polityczną. Społeczeństwu obywatelskiemu i władzy życzyć zaś wypada zdolności i skłonności do korzystania z tej refleksji, choćby tylko okazjonalnie.
Jarosław Dobrzański