Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1048
Jako nauczyciela akademickiego trapią mnie podobne problemy, jak nauczycieli szkół podstawowych i średnich. Martwi mnie stan systemu szkolnictwa i edukacji w naszym kraju, skutki nieprzemyślanych reform, które tak naprawdę odczujemy dopiero za jakiś czas.
Bo przecież nie chodzi tylko o bieżącą organizację i obniżanie standardów zawodu nauczycielskiego, ale także szkody, jakie powstają w umysłach młodych ludzi, których nie da się łatwo naprawić.
Jako nauczyciela martwi mnie postępująca ideologizacja życia szkoły w Polsce. A przecież szkoły publiczne - od podstawowych po wyższe – nie powinny być ani lewicowe, ani prawicowe, ani religijne, ani ateistyczne. Powinny być neutralne światopoglądowo. Tylko wtedy będą mogły realizować misję profesjonalnego kształcenia i poszukiwania prawdy. Ich neutralność światopoglądowa wcale nie musi być sprzeczna z nowocześnie pojmowanym patriotyzmem.
Polska szkoła jest obciążona nie tylko ideologią, ale i polityką historyczną.
Jerzy Giedroyc, redaktor i wydawca paryskiej „Kultury” mawiał, że Polską rządzą dwie trumny – Piłsudskiego i Dmowskiego. Nie było w tej metaforze przesady. Martyrologia i heroizacja historii stały się podstawą edukacji historycznej.
Zamiast dostrzegania złożoności zjawisk i procesów historycznych, dokonuje się uproszczeń, manipulacji i zafałszowań. Najlepiej widać to na przykładzie historii Polski Ludowej. Nawet pokolenia urodzone i wykształcone w tamtej epoce mają problem z własną tożsamością. Wypowiedzi polityków i większości mediów rażą swoją ahistorycznością, prowincjonalnym zacietrzewieniem i chęcią wymazania tamtego czasu. Najwyżsi funkcjonariusze państwowi oświadczają, że w latach 50. czy 60. ub. wieku Polski jako państwa nie było. Jak zatem wytłumaczyć uczniowi i studentowi, że w tym czasie funkcjonowały w miarę sprawnie instytucje państwowe, w tym całkiem niezłe szkoły, a Polska miała pełne uznanie prawnomiędzynarodowe?
Jak wytłumaczyć uczniom i studentom osobliwą schizofrenię polityków, że gdy trzeba zaatakować tzw. komunę, to wyrzekają się polskiej państwowości, ale gdy trzeba pochwalić się osiągnięciami, to przywołuje się sukcesy polskiej szkoły filmowej, literatury, sztuki czy przynależność do ONZ i kilkakrotne zasiadanie Polski w charakterze niestałego członka w Radzie Bezpieczeństwa.
Przede wszystkim zapomina się o uwarunkowaniach geopolitycznych tamtego czasu. Zapomina się także o wielkich zmianach społecznych po okrutnej wojnie. Zwłaszcza na wsi, gdzie po reformie rolnej dotychczasowe stosunki społeczne wywróciły się do góry nogami. Z polskiej sceny znikło ziemiaństwo i zależności na poły feudalne, ubyła liczna mniejszość żydowska, ale pozostały tego uciążliwe konsekwencje mentalne – bolesna pamięć o cierpieniach i niezagojone rany, pretensje i roszczenia, zgłaszane do dzisiaj.
Dokonał się wszak ogromny awans społeczny, otwarcie karier dla młodych ludzi, budowa przemysłu, urbanizacja kraju, likwidacja analfabetyzmu i wiele innych.
Dziś jakby ze wstydem przyznajemy się do tych przełomowych dla polskiego społeczeństwa rewolucyjnych przemian. A przecież bez nich, bez tej podstawy nie byłoby osiągnięć po 1989 roku. Historia, nawet ta nielubiana i traumatyczna ma swoją ciągłość. Wszelkie traumy wymagają solidnego przepracowania, można rzec – terapeutycznego podejścia, a nie wypychania z pamięci. Jeśli nie przeprowadzimy takiej terapii z należytą starannością i w szkole, i w domach, rodzinach, i w kościołach - ciągle będą powracać złe emocje i podsycanie zbiorowych frustracji.
Zdaję sobie sprawę, że nauczyciele często stają przed różnymi dylematami, jak „ugryźć” dany temat, skąd czerpać wiedzę, która nie miałaby na sobie piętna narracji zabarwionej politycznie. Otóż zawsze radzę w takich sytuacjach, aby sięgali do mądrych książek, które pozwolą przekazać uczniom pogłębioną refleksję na temat naszej powojennej tożsamości.
Taką książką jest na przykład esej Andrzeja Ledera pt. Prześniona rewolucja. Inną książką, trudniejszą w odbiorze i wymagającą skupienia jest dzieło Jana Sowy pt. Fantomowe ciało króla.
Książki te pomagają uczniom i studentom zrozumieć, przed jakimi wyborami stawali nasi przodkowie i dlaczego skutki tych wyborów, bądź ich zaniechań są ważne dla nas.
Dlaczego historia w każdej epoce staje się instrumentem bieżącej polityki? Jak uodparniać się na dogmatyzację prawd historycznych, które jak się okazuje, nie są niczym innym, jak formułowaną przez dane pokolenie wygodną narracją polityczną? Jaką pamięć i wiedzę „wgrać” do głów naszych wychowanków, aby wyrośli z nich wrażliwi ludzie, zdolni do krytycznego myślenia i samodzielnego poszukiwania prawdy, odróżniający dobro od zła, kreatywni i obdarzeni wyobraźnią, które pozwolą im sprostać wyzwaniom tak dynamicznie zmieniającego się świata?
Jako nauczyciele musimy mieć świadomość, że wykształcony dzisiaj w szkole czy na uczelni młody człowiek w przyszłym wieku produkcyjnym będzie musiał – zdaniem ekspertów - zmieniać swój zawód kilkadziesiąt razy ze względu na nowe technologie i organizację pracy. Jak zatem przygotować go do wyzwań globalnego rynku pracy, którego dzisiaj nie jesteśmy w stanie zdefiniować?
Jako nauczyciele musimy wszczepiać uczniom bakcyla ciągłego poszukiwania odpowiedzi na trapiące nas pytania, uczyć umiejętności ich zadawania, ciekawości świata, szukania argumentów dla uzasadniania swoich opinii, ale także respektu dla argumentacji partnera i oponenta. Warto przekonywać uczniów, aby zanim postawią komuś czy na jakiś temat ocenę, zanim wydadzą werdykt na temat danego zjawiska, zastanowili się nad jego złożonością, poznali jego uwarunkowania, genezę, okoliczności funkcjonowania i konsekwencje z perspektywy tamtego czasu, w którym to zjawisko miało miejsce.
Zadaniem nauczyciela jest przygotowanie młodego człowieka do życia w społeczeństwie obywatelskim i państwie demokratycznym. Chodzi o to, aby uświadamiać młodym ludziom realne konsekwencje ich własnych wyborów politycznych. Istotą nie jest agitowanie za czy przeciw jakiejś partii, ale odnoszenie się do rozwiązań ustrojowych – jakiego chcemy państwa – praworządnego i tolerancyjnego, czy autorytarnego i ksenofobicznego, otwartego na ludzi i ich kariery, oparte na kompetencjach, czy państwa zamkniętego i opresyjnego, opartego na nepotyzmie i układach klientelistycznych.
Pamiętajmy, że prawie każdej władzy zależy na tym, aby mieć wyborców posłusznych i lojalnych, bezrefleksyjnie wykonujących polecenia płynące z góry. Dlatego samodzielne, wewnątrzsterowne myślenie jest potrzebne zarówno w humanistyce, jak i naukach ścisłych. To, że może ono być niebezpieczne dla władzy, nie powinno zniechęcać nas do realizowania się w naszym wspaniałym zawodzie nauczycielskim z pasją i zaangażowaniem.
Tekst ten zakończę starą maksymą Seneki: Docendo discimus! To esencja zawodu nauczycielskiego. Nauczyciele ucząc innych, sami się uczą.
Stanisław Bieleń
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 812
Symbole, mity, fantasmagorie, miraże pożarły polską rzeczywistość.
Bronisław Łagowski
Na tzw. sukces transformacji w naszym kraju należy patrzeć przede wszystkim poprzez pryzmat społeczeństwa obywatelskiego. Jego roli, znaczenia, wpływu na humanizowanie stosunków międzyludzkich w Polsce. Pod tym względem jest bardzo mizernie, pomimo optymistycznych i idealistycznych opracowań nie tylko medialnych, ale i popularno-naukowych.
W wyborach uczestniczy mała część naszej populacji (ostatnia ostra polaryzacja na dwa obozy i wyższa frekwencja wcale nie świadczą o zwiększonym zaangażowaniu społecznym w sprawy obywatelskie), rządzi więc nami od lat mniejszość, a w sprawy dobra wspólnego angażuje się garstka osób. I tak jest praktycznie od samego początku zmian po 1989 roku. To jest praktyczny wymiar pojęcia wolności i jej subiektywnego rozumienia, jaką medialnie oraz z ust rządzących elit aplikowano społeczeństwu polskiemu przez ostatnie 30 lat. Obywatele nie mają zaufania do państwa i jego instytucji.
Kolejną egzemplifikacją wspomnianej wolności i zrozumienia obywatelstwa jest ogromna fala emigracji. Z Polski wyjechało więcej ludzi, niż podczas stanu wojennego i hucpy „AD’68” (razem wziętych). To się rzadko podkreśla, milczy wstydliwie i kłamliwie omija ów problem. A on jest namacalnym świadectwem i symbolem zarówno rozumienia obywatelstwa jak i patriotyzmu, tak ochoczo i prymitywnie (bo w klerykalno-nacjonalistycznym i mitologiczno-martyrologicznym wymiarze) serwowanym Polkom i Polakom.
To wszytko sumuje się na absolutną deprecjację czegoś, co prof. Tadeusz Kotarbiński nazywał spolegliwością tworzącą podstawową tkankę dobra wspólnego i utożsamianiem się z nim, dbaniem i kultywowaniem jego dobrostanu.
Z polskiego cudu gospodarczego od samego początku Polacy migrowali masowo. I to do krajów, które nakładają na swych obywateli tak krytykowane przez cały nadwiślański mainstream podatki - o wiele wyższe niż ma to miejsce w Polsce. To mit, oszustwo, że państwo ma być tanie. Ono ma być skuteczne, efektywne i zapewniać poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności swoim obywatelom. Tak krytykowane i wyśmiewane z lat PRL kolejki po mięso zastąpiły dziś kolejki po życie. Oprócz emigracji kolejnym na to dowodem jest stan polskiej ochrony zdrowia, po wielokrotnych reformach, prywatyzacji kolejnych placówek, komercjalizacji usług i wypchnięciu gros personelu za granicę (stawki i zarobki są w tej sferze urągające cywilizowanej i XXI wiecznej przyzwoitości, zwłaszcza jeśli chodzi o średni personel).
Kto się przezywa, sam się tak nazywa
Termin homo sovieticus to opis postępującego procesu demoralizacji społeczeństwa komunistycznego. I nie stworzył go jak się u nas przedstawia uwielbiany ks. Józef Tischner, lecz rosyjski pisarz i socjolog emigracyjny Aleksandr Zinowjew (1982). Według niego, „cechami radzieckiego społeczeństwa stała się nieokreśloność, płynność, zmienność, wieloznaczność we wszystkim. Składać się ono miało z galaretowatych jednostek i samo przypominać miało galaretę. Jest to społeczeństwo kameleonów, będące w całości gigantycznym kameleonem”.
Czy podobnie o współczesnej, płynnej nowoczesności stworzonej przez demoliberałów i 40 latach ćwiczeń z reaganomiki i taczeryzmu (to nie tylko ekonomia, ale i rozciągnięcie wszystkiego co związane z wolnością gospodarczą na całość życia, mimo deklarowanego przywiązania do tradycyjnych wartości przez bałwochwalczych czcicieli rynku) nie wypowiadali tak różni myśliciele jak Zygmunt Bauman, Chantal Delsol, Andrzej Walicki czy Tony Judt?
Czy liberalizm jako ideologia i kierunek polityczny, esencją którego nadrzędną wartością jest wolność mająca charakter na wskroś indywidualistyczny, przeciwstawiany kolektywizmowi, nie jest sam z siebie twórcą tak definiowanego społeczeństwa? Tym, co szczególnie cenią liberałowie są wartości demokratyczne i prawa obywatelskie, ale nade wszystko – własność prywatna i wolny rynek. A tam królować musi zasada prymatu zysku i rywalizacji, których jednym z kanonów, typowym dla darwinizmu społecznego, jest eliminacja konkurenta.
Fetyszyzm, który towarzyszy powszechnej indywidualizacji powoduje równocześnie powstanie swoistego kultu własności prywatnej i wolności prowadzenia zyskownych interesów. Doświadczenia, jakich doznajemy w obliczu epidemii CoV-19 pokazują miałkość tych procesów nie tylko w naszym kraju. Zapomniano, że wolność bez pewności, w dokuczliwy i toksyczny sposób toczy umysł człowieka. To samo dotyczy sytuacji, kiedy pewność ruguje z myślenia ludzkiego poczucie wolności (Zygmunt Bauman).
Pojęcie wolności w liberalnym i absolutyzowanym ostatnimi czasy rozumieniu sprowadzono do wolności posiadania, do wolności niczym nieograniczonej konsumpcji, do ciągłego pomnażania prywatnego kapitału. Zwłaszcza, jeśli rozpatrujemy to z punktu widzenia potrzeb zbiorowości. Każdej zbiorowości. Także tej globalnej, naczelnej, bo gatunkowej. Potrzeba każdego człowieka do bycia kimś niepowtarzalnym, samoistnym, decydującym o swoim bycie (wolność) zderza się od zawsze z potrzebą przynależności do wspólnoty, bycia częścią jakiejś zbiorowości, utożsamiania się z grupą, kolektywem, społecznością.
Czym jest zapomniany termin „dobro wspólne” i czym ono jest podyktowane? Po pierwsze, wynika ono z potrzeby kolektywnego działania. Po drugie, jest główną racją istnienia obowiązującego prawa. Po trzecie, jeśli przyjmujemy, iż ma być główną praprzyczyną prawa stanowionego, tym samym dochodzimy do istoty prawa stanowionego. Po czwarte, dobro wspólne jawi się jako wartość absolutna. Najpełniej opisuje w swych 30 artykułach te zagadnienia i dylematy Powszechna Deklaracja Praw Człowieka ONZ z 10.12.1948. Niestety, praktyka ostatnich dekad pokazała – w Polsce szczególnie (zwłaszcza w ostatnich dwóch dekadach) - iż w wielu przypadkach pozostało to pustą literą.
Bogdan Suchodolski zauważył niegdyś dalekowzrocznie, że jeśli akceptować mamy koncepcję cywilizacji uniwersalnej, humanistycznej, proczłowieczej, nie może nam być obojętny program urządzenia świata wedle dobrostanu wszystkich (czy maksymalnej liczby) ludzi. Społeczeństwo obywatelskie w swoich założeniach ma takie wzniosłe cele właśnie poprzez aktywizację, działanie na rzecz dobra wspólnego, poszerzanie sfer spolegliwości i obywatelskiej empatii. A jak u nas z tym jest, doskonale widać w praktyce.
Wspaniały mit i gorzka prawda
Wracając do homo sovieticusa, terminu tak powszechnie do niedawna używanego w celu pokazania degeneracji i wynaturzenia ludzi poprzedniego systemu. Sama istota tego pojęcia jest stygmatem, stemplem gorszości, nieprzystosowania do nowych, świetlanych warunków, jakie stwarza indywidualizacja i pęd do pomnażania swego indywidualnego kapitału (najszerzej pojmowanego), kosztem właśnie spychanego w niebyt dobra wspólnego.
Czy powszechne wykluczenie, stygmatyzacja, brak poczucia minimum pewności i bezpieczeństwa (to także pustka z niedoboru wspólnotowości) nie powodują, iż ci słabsi, nie potrafiący konkurować i walczyć, podszyci strachem przed eliminacją, zadeptaniem, wykluczeniem, przed niebytem, nie staną się taką zbiorowością kameleonów, tworzących en bloc gigantycznego kameleona w celu obrony tego minimum, które im pozostawia takie życie i takie zasady w nim obowiązujące?
Mit sukcesu i niebywałego skoku cywilizacyjnego (ponoć) Polski po 1989 roku musi zostać jednak w perspektywie efektów dzisiejszej sytuacji obalony. Dzisiejsza sytuacja nie wzięła się z nieba, nie z racji zmiany władzy (trend jest de facto ten sam, zmieniła się jedynie narracja: neoliberalno-konserwatywną z dużą dozą klerykalizmu zastąpiła retoryka i argumenty nacjonalistyczno-konserwatywne z zalewem klerykalizmu (taka współczesna endecja z przedwojnia). Bo po owocach – tu: działaniach ruchu, który roztaczał przez całą dekadę lat 90. XX wieku parasol nad transformacją – ich poznacie (Mt. 7: 15-20). Egzegeza biblijna mówi jasno i wyraźnie o efektach i konsekwencjach ludzkich działań.
Mit transformacyjnego hipersukcesu naszego kraju – jak każdy mit – zawiera szczyptę prawdy i racjonalności oraz spore pokłady irracjonalności, fantazmatów, pospolitego chciejstwa i pobożnych życzeń. Główni beneficjenci tego mitu chcą nawet w pamięci i świadomości pozostać w historii jako wyłącznie świetlani, niemal boscy herosi. I temu służyła bezrozumna propaganda połączona z bezrefleksyjną manipulacją pokazującą wyłącznie jedną stronę procesów transformacyjnych. Dzisiejsza sytuacja w naszym kraju jest tylko pokłosiem nachalnie i prostacko prowadzonej przez polskich liberałów mitologicznej narracji. Liberałów rządzących niepodzielnie po 1989 r. polskimi duszami i umysłami.
Demitologizacja zawsze boli, gdyż dla zauroczonego i owładniętego mitomanią oraz poczuciem misji człowieka porzucenie dotychczasowych poglądów i przekonań jest trudne. Mit polega na przedstawieniu kultury i natury w taki sposób, aby wytwory społeczne, ideologiczne, historyczne, materialne itd. oraz powiązane z nimi bezpośrednio powikłania moralno-etyczne, estetyczne, wyobrażenia były rozumiane jako „powstałe same z siebie” lub w wyniku interwencji Opatrzności, sił wyższych, pozaracjonalnych. W takiej perspektywie zdjęta jest odpowiedzialność z wyznawcy za wybory, decyzje, postawy.
To bardzo wygodna psychologicznie pozycja, sprzyjająca infantylizmowi i niedojrzałości i tym samym tworzeniu owego „zbiorowego, gigantycznego kameleona”.
Doktryna fałszu
Liberałowie nadal mówią – nawet w obliczu katastrofy pandemicznej w ochronie zdrowia - o prywatyzacji, konkurencji, tanim państwie itd. I że taki stan jest naturalny, pożądany, właściwy. Spojrzenie na życie wyłącznie z perspektyw utylitarnych, materialnie korzystnych jest zdaniem przywoływanego już Tadeusza Kotarbińskiego „doktryną fałszu”. Przeczy bowiem rudymentarnie dobru wspólnemu. Człowiek nie może być wyłącznie rozpatrywany w wymiarze indywidualnym, personalnym, subiektywnym. Jest zwierzęciem stadnym. Jego wyjątkowość – w odróżnieniu od ssaków drapieżnych żyjących i polujących kolektywnie – polega na tym, iż potrafi myśleć i czuć (nie tylko działać) zbiorowo, społecznie, tworzyć projekty, które mają tej zbiorowości zapewnić lepszą jakość życia i lepszy byt w przyszłości.
Tadeusz Kotarbiński w rozmyślaniach nad ideą dobrego, spolegliwego opiekuństwa tak uzasadnia posadowienie osoby ludzkiej we wszystkich wymiarach w centrum zainteresowania i praktyki: „Życzliwość, prawość, odwaga, dzielność, opanowanie, godność własna nie dlatego zasługują na szacunek, że tego żąda Opatrzność w pouczeniach przez siebie wtajemniczonym rzekomo objawionych, ani nie dlatego, by praktykując owe cnoty zbawić dusze dla rzekomego życia przyszłego. Po prostu dlatego, że postępować w duchu dobrego opiekuna jest czcigodnie, a postępować wedle motywacji przeciwnej – haniebnie”.
Dobry opiekun, dobro wspólne, empatia, solidarność przed wsobnością i kultem indywidualnego sukcesu za wszelką cenę, kooperacja przed bezwzględną rywalizacją, praca (jako źródło socjalizacji i rozwoju) przed kapitałem (czyli zyskiem ponad wszystko).
Mit wynika także z uznania za jedyną i niepodważalną prawdę określonej wykładni dziejów czy interpretacji układów społecznych. Mamy wtedy bowiem do czynienia z nadprzyrodzoną ingerencją, której my jesteśmy jedynymi egzegetami. To rodzaj świadomości społecznej obecny we wszystkich społecznościach narodowych, obywatelskich, plemiennych czy klanowych.
Polacy są jednak pod tym względem wyjątkiem, gdyż mitologia i fantazmaty obecne w ich świadomości, przybierają specyficznie natrętną i karykaturalną postać. Zadowalamy się, lub wmówiono nam, że się mamy zadowolić (bo innej drogi nie ma) mitem o absolutnej fantastyczności procesów tzw. transformacji.
Mit ten zaczął funkcjonować niczym tanie poczucie wieczności, absolut w kieszonkowym, płaskim wydaniu. Możemy mówić wręcz o totalnej glachszaltyzacji myślenia, wyprania jej z pluralizmu, monokulturze opisu świata. A taki scenariusz rodzi właśnie jednostki galaretowate, które przez swą nieokreśloność, etyczną labilność, kameleonowatość chcą się utrzymać na powierzchni. Bez względu na koszty i aspekty moralne.
Tak ex cathedra mówiły cały czas autorytety dekretujące mity jako „głos opinii publicznej”, „dobre prawo”, „odwieczne wartości”, „normalne stosunki społeczne”, „chwalebne zasady”, czyli jednym słowem – rzeczy wrodzone, dane od sił pozaziemskich, od Opatrzności. I za sakralizacją tych mitów stał cały czas wszechwładny Kościół, któremu liberałowie cały czas czynili fawory. A on ich w pewnym momencie porzucił – jak zawsze w Polsce – na rzecz sił endekoidalnych, hiperprawicowych (często quasi-faszystowskich) i nacjonalistycznych.
Szerzona megalomania, sztuczny heroizm polskich liberałów, kiepski bo nieszczery mistycyzm (zupełnie odległy od kanonów klasycznego liberalizmu) oraz traktowanie Polski (i siebie przede wszystkim) jako Chrystusa Narodów przy jednoczesnym dyktacie medialnym i określonej politycznej poprawności stanowiły żyzną glebę dla odrodzenia się zwalczanego drodzy liberałowie, pogardzanego przez was i wyśmiewanego homo sovieticusa. Teraz - jego bliźniaka, homo liberalicusa w konserwatywnym, klerykalnym, nacjonalistycznym palcie.
Schizofrenię, w jaką popadły nasze społeczeństwo i państwo, widać dziś jak na dłoni.
O istocie nadziei i tradycji oraz źródłach sierpniowych protestów nikt naprawdę już nie pamięta. Jak zawsze rzecz sprowadzono do legend, mitów, fatamorgany wypełniających obficie zakamarki polskiej świadomości, a funkcjonujących bujnie w nadwiślańskim imaginarium. Sławomir Mrożek proroczo puentował (w Weselu w Atomicach) taką mentalność, której sprzyjali przez ostatnie trzy dekady demoliberałowie, nawożąc glebę pod współcześnie zaistniałą sytuację w naszym kraju: „Proszę uprzejmie o oddanie mi władzy nad światem. Prośbę moją uzasadniam tym, że jestem lepszy, mądrzejszy i bardziej osobisty od wszystkich ludzi”.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Dorota Gonczaronek
- Odsłon: 2072
Amerykanie i Brytyjczycy są identyczni pod każdym względem, z wyjątkiem, oczywiście, języka.
Oscar Wilde
To jedno z bardziej błyskotliwych powiedzeń Oscara Wilde’a kryje w sobie głęboką prawdę. Większość z nas nie jest świadoma zasadniczych różnic pomiędzy tymi odmianami angielskiego. A jednak. Dla Amerykanina nagłówek Third Harry Potter film slated w recenzji filmu oznacza, że film jest świetny, podczas gdy dla Brytyjczyka ocena ta jest druzgocąco zła.Zdaniem językoznawców, około 4000 wyrazów brytyjskiej odmiany angielskiego ma inne znaczenie lub jest stosowane w innych kontekstach w odmianie amerykańskiej. Do tego oczywiście należy dodać różnice wymowy i gramatyki. Powstaje pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie globalizacji, Internetu, powszechnego kopiowania wzorców i zapotrzebowania na lingua franca te dwa narody o wspólnych korzeniach mówią dwoma różnymi językami?
Po wylądowaniu pierwszych osadników w Ameryce na statku Mayflower w 1620 roku ich kontakt ze Starym Kontynentem był znikomy, ograniczony w zasadzie do słowa pisanego. Angielski rozwijał się niezależnie pod wpływem wielu kultur i innych języków i określenie melting pot – czyli tygiel narodów oddaje wpływy, którym ulegał język oddzielony Atlantykiem od kraju pochodzenia.
Legenda Muglenberga
Istniała duża społeczność niemiecka, ale niemiecki nigdy nie był językiem dominującym, ani w koloniach, ani po powstaniu Stanów Zjednoczonych. Istnieje wprawdzie powszechne przekonanie, że kwestię przyjęcia oficjalnego języka poddano pod głosowanie w Kongresie, jednakże jest to tylko mit określany jako Legenda Muglenberga – pod głosowanie poddano wniosek o tłumaczenie ustaw na język niemiecki, który odrzucono jednym głosem. Ani wcześniej, ani później nie poddawano pod głosowanie wniosku, czy język angielski, czy też jakikolwiek inny, ma być językiem urzędowym w tym państwie.
Nie trzeba chyba dodawać, iż w związku z tym Stany Zjednoczone są de iure państwem bez oficjalnego języka urzędowego, pomimo iż de facto język angielski jest stosowany powszechnie jako język urzędowy.
Oprócz niemieckiego wpływ na rozwój angielskiego mieli Holendrzy, a Nowy Jork pierwotnie nosił nazwę Nowy Amsterdam i był osadą holenderską. Luizjana, nazwana tak na cześć króla Ludwika XIV była kolonią francuską, a Floryda hiszpańską; posiadłością hiszpańską był również Teksas. Oczywiście, do Nowego Świata przybywali też osadnicy z krajów Europy Środkowej i Wschodniej, i każdy wnosił do tygla narodów bogactwo swojego języka i kultury.
Jak powstały różnice
Do utrwalenia różnic pomiędzy dwoma odmianami języka przyczynił się Noah Webster, twórca Webster's American Dictionary of the English Language, zmieniając pisownię wielu wyrazów w sposób odzwierciedlający ich wymowę, a tym samym - przyczyniając się do powstania i utrwalenia różnic wymowy. Sam Webster był zdania, że postępujące różnice językowe w końcu zaskutkują powstaniem dwóch odrębnych i tak różnych języków, jak na przykład holenderski czy niemiecki.
Ta dziś niedorzeczna przepowiednia wyglądała na szczególnie uzasadnioną w dobie rewolucji przemysłowej. Powstawały nowe wynalazki i istniała silna potrzeba nazwania ich, przy czym inżynierowie amerykańscy nie czuli się ograniczeni terminologią brytyjską.
Samo określenie kolej to odpowiednio w US railroad odpowiadające GB railway; maszynista to odpowiednio engineer (nota bene w GB po prostu inżynier), a wagon kolejowy to w US car (w GB - samochód), którego odpowiednikiem w GB jest carriage. Warto tu wspomnieć również wyraz wagon. W US oznacza on dziś wagon towarowy, w GB zachowane zostało podstawowe znaczenie wozu, ciągniętego najczęściej przez woły, którymi osadnicy przemierzali amerykańskie prerie w drodze na Zachód.
Amerykański automobile, rzadko określany mianem car, którym Brytyjczycy nazywają samochód, to nie tylko symbol prestiżu, ale i podstawowy element codziennego życia. Prawo jazdy (US - driving licence, GB - driver’s licence) jest w USA dokumentem potwierdzającym tożsamość, a umiejętność prowadzenia samochodu jest tak oczywista, jak pisania czy czytania.
I tu różnice też można by wymieniać nieomal w nieskończoność: hamulec ręczny w US to foot brake (ponieważ uaktywniany stopą), a w GB, jak w całej Europie, to hand brake. Szybki, lewy pas autostrady to w US inside lane odpowiadający GB offside lane / outside lane i odwrotnie, US outside lane to GB inside lane, gdyż Brytyjczycy jeżdżą po lewej stronie drogi. Amerykanin informujący na drodze Brytyjczyka I’ve got a flat spotka się z pełną zdumienia reakcją, ponieważ zamierzony przekaz o przebitej oponie zostanie odebrany jako wiadomość o stanie posiadania nieruchomości (US flat to GB mieszkanie).
Słynny program telewizji BBC prowadzony przez Jeremy Clarksona Top Gear w USA musiałby nazywać się High Gear, bo to jest określenie na najwyższy bieg samochodu. Tylko czy na pewno? Wszystkie amerykańskie samochody są wyposażone w automatyczną skrzynię biegów.
Ryzykowne wyrażenia
Oczywiście wiadomym jest, że przepowiednia Noaha Webstera nie spełniła się, pomimo iż różnice są znaczne i w najlepszym przypadku skutkują brakiem zrozumienia, a w najgorszym uznaniem, iż ma się do czynienia z osobą obraźliwą i arogancką.
Brytyjczycy żegnając się lub dziękując, używają potocznie określenia cheers, co dla Amerykanina będzie dziwne, ponieważ wyraz ten służy wyłącznie do wznoszenia toastu. Kultowy brytyjski fast food - fish and chips (ryba i frytki)- dla Amerykanina powinien zostać przetłumaczony na fish and French fries. Określenie chips zostanie zrozumiane jako chrupki, na określenie których z kolei Brytyjczyk użyje słowa Crispi. Odpowiedź I don't care (obojętnie, może być) na pytanie, czy życzymy sobie mleko do kawy jest zupełnie neutralna w Nowym Jorku, natomiast w Londynie zostanie uznana za przejaw grubiaństwa, ponieważ ma znaczenie „mało mnie to obchodzi”.
Oczywiście, należy być również świadomym słów, których i Brytyjczycy, i obcokrajowcy uczący się języka angielskiego powinni unikać w USA. Należy do nich np. Where’s the ladies’ / gents’, które Amerykanin może zrozumieć: Gdzie są panie / panowie, szczególnie, gdy w potocznym języku wyrażenie jest wymawiane szybko i z obcym akcentem. Zamiast tego, pytając gdzie jest toaleta, należy powiedzieć Where's the ladies'/women’s/men's room? lub Where's the restroom? Przy tym jak Brytyjczyk miałby użyć tego ostatniego, skoro oznacza dla niego pokój odpoczynku?
Pot plant to dla Brytyjczyka po prostu jakakolwiek roślina doniczkowa, a dla Amerykanina najczęściej marihuana. Fag, potoczne określenie papierosa, Amerykanin zrozumie jako homoseksualistę, co w pewnych sytuacjach nie byłoby wskazane, nawet zważywszy na postępującą poprawność polityczną.
Podobnie jest z elementami ubioru. Amerykańskie vest, suspenders czy pants są wprawdzie neutralne i powinny być zastąpione waistcoat, braces, trousers. Ale już US knickers (spodnie pumpy) odpowiada GB panties (majtki); określając ten element ubioru na Wyspach Brytyjskich należałoby użyć wyrazu knickerbockers.
Prośba Amerykanina w sklepie z odzieżą sportową, I’m looking for sneakers nie zostanie zrozumiana jako prośba o podanie tenisówek, lecz stwierdzenie, że szuka złodziejaszka.
W swoich pamiętnikach zatytułowanych „Druga Wojna Światowa”, za które zresztą otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, Sir Winston Churchill zawarł spostrzeżenie, iż przyjemność wspólnego języka oznaczała oczywiście nadrzędną przewagę wszystkich dyskusji brytyjsko-amerykańskich. Tłumacze byli zbędni. Jednak gdy pewnego razu Brytyjczycy chcieli natychmiast przedyskutować pewną kwestię, Amerykanie zaproponowali to table it, czyli bring to the table, poddać rokowaniom, dosł. przynieść do stołu. Jednak dla Amerykanów zwrot ten oznacza odłożyć na później. Po długich i wręcz zajadłych dyskusjach alianci doszli jednak do tego, iż zgadzają się co do meritum.
I czy Brytyjczycy i Amerykanie nie są identyczni za wyjątkiem języka?
Dorota Gonczaronek
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2185
Polityka jest sztuką tego co możliwe,
a nauką tego, co relatywne.
Henry Kissinger
Fantazmat to pewien wyobrażony scenariusz, w którym spełniają się nasze życzenia. Jest on elementem rzeczywistości psychicznej. To, co podmiot uważa za swoje rzeczywiste wspomnienie jest jedynie jego fantazją.
Pod pojęciem fantazmatu rozumieć należy także marzenie dzienne, w którym osoba przedstawia sobie przebieg przyszłych lub przeszłych wydarzeń.
Melchior Wańkowicz mówił o tzw. chciejstwie. A jak mówi Henry Kissinger, polityka jest z jednej strony sztuką kompromisu, a z drugiej – to nauka permanentna, skierowana ku przyszłości. Poważna i odpowiedzialna polityka wyklucza więc absolutnie jakąkolwiek fantazmatyczność.
Rusofobia, będąca efektem wielu fantazmatów, dotyczy mentalności sporej części polskiego społeczeństwa i egzemplifikuje się co jakiś czas swą irracjonalnością oraz infantylną emocjonalnością (zwłaszcza wśród rządzących elit, ale jak twierdził Joseph de Maistre - „naród ma taki rząd, na jaki zasłużył”).
Niektórzy starają się nam wmówić, że to immanencja naszej narodowej świadomości, czerpiąca życiodajne soki dla swych fobii i fumów najczęściej z fantazmatów bogato zasiedlających mentalność, tożsamość oraz historię Polaków. „Polskie nieprzejednanie – twierdzi prof. Andrzej Walicki – w sprawach rosyjskich skojarzone zostało z dziedziczną rusofobią, będącą zrozumiałym skądinąd rezultatem trudnej historii, a także z niedojrzałością polityczną Polaków”. I konkluduje, iż postawy moralistyczne obozu postsolidarnościowego sprawującego w Polsce aktualnie rządy (a rządy dusz i umysłów Polaków de facto od 1989 roku) oraz próby połączenia antykomunizmu a priori z rusofobią są wyjątkowo toksyczne dla jakiejkolwiek polityki (A. Walicki - Do wojny potrzeba dwóch stron, Przegląd, 27.04.2015). Nie służy to przede wszystkim polskiej racji stanu i najszerzej pojmowanym naszym interesom.
Już Arystoteles, jeden z pierwszych teoretyków polityki w naszym kręgu cywilizacyjnym, zalecał, aby ten, kto zajmuje się tą dziedziną wystrzegał się nienawiści „po wieczne czasy, bo sam przecież nie jest wieczny” i aby nigdy „nie mówił uroczyście o sprawach marnych”, bo naraża się wówczas na śmieszność. Jednak polska elita polityczna czyni tak nagminnie – do tego pompatycznie, w sposób nadęty, często kabotyński i tromtadracki – a wtóruje jej medialny mainstream.
Szlacheckie Drang nach Osten
Uważam, iż polska rusofobia to rezultat nie tyle krzywd i tragedii – rzeczywistych i wydumanych, jakich polskie społeczeństwo doznało w swych dziejach ze strony imperialnego sąsiada – co raczej tradycji przedrozbiorowej, sarmackiej, kontrreformacyjnej i szlacheckiego Drang nach Osten, wzmocnionego oraz stymulowanego katolicyzmem i Kościołem katolickim w sasko-sarmackiej epoce.
To pokłosie i echo z jednej strony uzurpacji przez elity I RP (czyli narodu szlacheckiego, uważającego siebie za jedynie prawdziwych Polaków, stanowiącego ok. 7-8 % populacji olbrzymiego terytorium Polski przedrozbiorowej) miana antemurale christianitatis (Polska jako przedmurze chrześcijaństwa), do czego współczesne elity aspirują. Rusofobiczna postawa wynika także z pogardy żywionej rzymsko-katolicką domniemaną wyższością wobec wiary „schizmatyckich Greków” (jak nazywano wyznawców prawosławia), mającej stanowić materiał do podboju i nawrócenia na „prawdziwą wiarę rzymską”.
Nie bez znaczenia jest tu także szlachecko-sarmacka megalomania oraz pycha mająca źródło w powszechnej mitomanii, irracjonalizmie oraz manifestacyjnej dewocji kontrreformacyjnego chowu. To one wznoszą zasieki mentalnej zaściankowości, zacofania intelektualnego „panów-braci szlachty”, czy nienawiści do jakiejkolwiek innowacyjności. A jak stwierdza Carl G. Jung, zawsze „najbardziej przerażającą rzeczą jest całkowita akceptacja samego siebie”. Prowadzi bowiem na absolutne manowce bezkrytycyzmu i irracjonalizmu.
Anihilacja I RP z mapy Europy pod koniec XVIII wieku była tego namacalnym skutkiem.
Zniknięcie z przestrzeni politycznej Europy tak znaczącego podmiotu, jakim była I RP, jest ewenementem w dziejach świata. Może to być powodem do ogólnonarodowej traumy i psychologicznej skazy i utrzymywać się przez dekady w świadomości.
Przykładem takich zjawisk jest np. trauma narodów bałkańskich po okupacji tureckiej trwająca po dziś dzień.
Jednak elita, mainstream, ci, których zwą inteligencją, winni tego typu toksyczne, szkodliwe i samobójcze emocje tonować, edukować społeczeństwo „ku przyszłości” i ogólnoeuropejskiej koegzystencji. Nie podsycać tych fobii i nie tuczyć nimi swej jaźni, nie dobywać z przepastnych szaf świadomości historycznej kolejnych szkieletów mających uzasadniać rusofobię oraz nie paść swej nienawiści do wszelkiego co związane jest z rosyjskością.
Ruski jak Żyd
Animozje na linii: Polak i „ruski” stają się w takiej sytuacji trwałe, a termin „ruski” staje się stygmatem, jak niegdyś w Niemczech Żyd czy w epoce kolonialnej „negr”, Kafr, czarny, Murzyn. Bo jest po prostu Inny.
Przykłady z ostatnich miesięcy tej fobii - proszę bardzo: szlagwort ministra spraw zagranicznych Polski o wyzwoleniu obozu w Auschwitz przez Ukraińców, zamieszanie wywołane wokół przejazdu przez Polskę grupy rosyjskich motocyklistów (Nocnych Wilków) oraz demonizacja tego faktu w polskich mediach, żądanie jednego z łódzkich radnych (Piotr Adamczyk z sejmiku wojewódzkiego) odwołania koncertu orkiestry symfonicznej z Petersburga (miała wykonać utwór Dymitra Szostakowicza poświecony Komunie Paryskiej, co radny uznał za promocję „rosyjskości” i „radzieckości”), anulowanie przez Radę Miasta Oświęcim koncertu Gorana Bregovića, gdyż miał on się wyrazić pozytywnie o Rosji i Prezydencie Putinie, itd., itp.
Demonizacja i szczucie poprzedzają zawsze dehumanizację Innego, a stąd już blisko do postrzegania go jako nie-człowieka, jako kogoś, komu nie przysługują atrybuty człowieczeństwa, i jako kogoś, kto nie posiada godności. Nie jest więc osobą ludzką. Te procesy zdiagnozowano i wielokrotnie opisywano (zajmowali się tym m.in. Witkacy, Jose Ortega y Gaset, Mikołaj Bierdiajew, Hannah Arendt, Friedrich Dürrenmatt czy Francis Fukuyama). Wydarzenia w Rwandzie oraz rzeź Tutsich (w 1994 roku) są tego klasycznym i modelowym wręcz przykładem. I nie mówmy, że tu jest Europa, że my jesteśmy cywilizowani, a europejskie wartości wykluczają tego typu zachowania. Konflikty na Bałkanach na przełomie XX i XXI wieku, czyn Andersa Breivika, bądź wydarzenia w Odessie (2.05.2014) udowodniają zupełnie coś innego.
Trzeba jeszcze zauważyć, biorąc pod uwagę pozycję elit rządzących I RP i jej status polityczno-ekonomiczny pod zaborami, że stosunki społeczne – przede wszystkim poddaństwo chłopów, (czyli zwyczajne niewolnictwo i absolutna dehumanizacja ponad ¾ populacji Polski), zostały zachowane przez zaborców w niezmiennej formie, co w zdecydowanej mierze magnateria i szlachta skwapliwie zaakceptowały (zwłaszcza w zaborze rosyjskim). Mogli bowiem nadal czerpać zyski z niewolniczej pracy swoich poddanych, trwać w błogostanie atmosfery swych ziemiańskich dworków, paść się sarmacką i quasi-europejską, a de facto „upupiającą”, kulturą (infantylizm takiego sposobu przeżywania świata doskonale opisuje Witold Gombrowicz w „Ferdydurke”) oraz oddawać się bez jakiejkolwiek refleksji kontrreformacyjnej bigoterii.
To z tego powodu caryca Katarzyna II Wielka miała o Polakach powiedzieć: „Polska zniknie w samych Polakach wtedy, gdy będzie się im wydawało, że mają wolność”. To stąd właśnie, z oceny ówczesnej sytuacji w Polsce, król pruski Fryderyk II Wielki, jeden z autorów wymazania I RP z kart Europy na prawie 120 lat (w 1772 był głównym wnioskodawcą podpisania traktatu rozbiorowego), stwierdził złośliwie, iż „za pieniądze można w Polsce wszystko zdziałać”.
Analogie historyczne
Kontrreformacja w Polsce - z racji interesów polityczno-doktrynalnych Rzymu i Kościoła katolickiego - miała przede wszystkim spowodować (bez względu na interesy polityczne I RP) nawrócenie Rosji oraz włączenie całego prawosławia w obszar jurysdykcji i dyktatu Watykanu. Analogie z tamtym, tragicznym dla RP okresem, biorąc pod uwagę mentalność czy postawy powszechne wśród elit sprawujących współcześnie rządy nad Wisłą, Odrą i Bugiem można dostrzec jak na dłoni.
To wtedy, w 1587 r., kanclerz koronny Jan Zamoyski, który poparł wcześniej wybór Zygmunta III Wazy na króla I RP (siostrzeńca Anny Jagiellonki, syna króla szwedzkiego Jana III i Katarzyny Jagiellonki, ortodoksyjnego wychowanka jezuitów oddanego bez reszty interesom papiestwa, opanowanego obsesją rekatolicyzacji Szwecji i nawrócenia Rosji) miał rzec po pierwszym spotkaniu z królem-elektem: „A cóżeście to nam za katolicką marę przywieźli ze Szwecji?”.
Tragizm tzw. dymitriad (opisywanych przez Jasienicę w „Rzeczypospolitej obojga narodów”), polega na tym, że zbiegły się z Wielką Smutą w Rosji, a zaplątanie Polski w wewnętrzne konflikty moskiewskie oraz próba narzucenia Rosjanom polskiej okupacji, masowe mordy oraz prowokacje (głównie na tle religijnym) dokonywane przez najemne wojska pod polsko-magnackimi sztandarami podczas obecności Polaków w Moskwie (1612 r.) rzuciły zupełnie inne światło na dalsze stosunki polsko-rosyjskie. Doszedł przede wszystkim do głosu konflikt religijny do tej pory nieobecny we wzajemnych relacjach.
Mamy przecież wiek XVII. Europę trawią okrutne konflikty religijne z erupcją bestialstwa, bezwzględności i totalizmu w niszczeniu Innego (czego uosobieniem są na wschodzie Europy działania m.in. lisowczyków).
To jest trwałe dziedzictwo tamtego okresu wzmocnione późniejszą historią naszych krajów i narodów. Wystarczy przypomnieć jak „rany prawosławia” (abp Jeremiasz - „Rany prawosławia”, Gazeta Wyborcza, 28.04.2015) traktują wyznawcy ortodoksyjnego chrześcijaństwa i jak traumatyczne wspomnienia z tym związane – Greków, Macedończyków, Serbów, Bułgarów, Białorusinów, Rosjan czy mieszkańców wschodnich regionów Ukrainy mówiących po rosyjsku (i utożsamiających się z „rosyjskością”) - wpływają na współczesną mentalność owych narodowości.
Jeśli Polacy mogą żyć mitami Powstania Warszawskiego czy Solidarności, to czemu odbierać prawo do takich samych operacji myślowych np. Serbom (mit Kosowa jako kolebki państwowości serbskiej), Grekom (upokorzenie, grabieże, rabunki i rzezie podczas niesławnej IV wyprawy krzyżowej w 1204 r. i zdobycia Konstantynopola) lub Rosjanom (znaczenie wypędzenia Polaków w 1612 r. z Moskwy czy rola Wojny Ojczyźnianej 1941-45 w budowie współczesnej tożsamości narodowej jako społeczeństwa wielonarodowego, wielorasowego i multikulturowego spojonego mitem zwycięstwa nad faszyzmem).
Może więc lepiej i racjonalnie jest pozostawić wszelkie mity sobie samym, niech egzystują na poboczach świadomości i tożsamości, nie odgrzewać ich i nie grać nimi politycznie, nie przerzucać się znaczeniem symbolicznym i ich wagą. Bo pozostają tylko i zawsze mitami, legendą i fantazmatem.
Dziś rola i postrzeganie roli Polski w konflikcie wewnętrznym na Ukrainie jest także echem tamtych odległych zapasów (zwłaszcza, gdy po stronie władz w Kijowie, przeciwko Noworosji, walczą – jak ponad 400 lat temu – najemnicy, kondotierzy, określani jako zwolennicy „zachodniej demokracji” i „atlantyckiej sprawy”).
Przypomniany tu epizod historii stosunków polsko-rosyjskich jest moim zdaniem nie bez znaczenia: właśnie ów szkodliwy efekt kontrreformacyjnej ofensywy Rzymu na Wschód dokonywany wtedy rękami Polaków w czasach potrydenckich, polskie absolutnie utożsamienie się z Rzymem (polityczne, kulturowe, mentalne), rzutują po dziś dzień na naszą sytuację tak wewnętrzną jak i międzynarodową.
Ciasność umysłów polskiej elity w XVII wieku, czasach szalejącego już kontrreformacyjnego obskurantyzmu i umysłowego filisterstwa dała znać m.in. podczas odrzucenia przez polski dwór propozycji uczynienia królewicza Władysława carem Moskwy i zrealizowania unii personalnej I RP i Rosji. Jedynym aspektem oddalenia tej propozycji było przejście Władysława na prawosławie co dla jego ojca, Zygmunta III, żarliwego fundamentalisty katolickiego było despektem nie do przyjęcia. Szczuli przeciwko takiemu rozwiązaniu wszechobecni na polskim dworze jezuici.
A przecież już kilka dekad wcześniej Henryk IV z Nawarry, król Francji wypowiedział słowa stanowiące istotę polityki, iż „Paryż wart jest mszy”. Oto cała różnica w uprawianiu i pojmowaniu polityki przez królestwa zachodnio-europejskie i ówczesną RP. I tak to zostało po dziś dzień…
Polacy – naród wybrany
Moralizowanie i uznawanie siebie za pępek świata (a na pewno Europy), za naród tragicznie doświadczony w historii i dlatego mający moralne prawo pouczać Innego, to clou przypisanej sobie roli przez nadwiślański mainstream. Egzemplifikuje się w tym cała idea Polski jako Chrystusa narodów, która cierpiąc, odkupuje tym samym (wydumane, fantazmatyczne) winy całego Zachodu, ale tym cierpieniem jednocześnie naucza, daje moralne wskazówki, wytycza szlaki postępowania i drogowskazy dla Europy. Widoczne to jest od dekad w retoryce i działaniach miejscowych elit (a gnieździ się także w świadomości sporej części tzw. nadwiślańskiego ludu).
Już w końcu XVII stulecia, a na pewno – w XVIII wieku, szlachta uważając siebie za potomków mitycznych Scytów czy Sarmatów, (a niekiedy i Rzymian, co dodać miało splendoru i uzasadniać owe moralizatorstwo, poparte kontrreformacyjnym i jezuickim poczuciem wyższości do wszystkiego co Inne) przypisywała sobie nadnaturalne, niemal boskie wartości związane z ustrojem i porządkami panującymi w I RP wobec sąsiadujących krajów. To jest właśnie istota (niezwykle toksyczna) tego, co zwie się sarmatyzmem.
Ową megalomanię i hieratyzm wzmocniono dziś kolejnymi fantazmatami jak skok Lecha Wałęsy przez płot gdańskiej stoczni im. Włodzimierza Lenina, dzieje Solidarności i pontyfikat Jana Pawła II, traktując te epizody jako zasadniczą przyczynę porażki systemu radzieckiej dominacji w Europie oraz upadku Muru Berlińskiego.
To jest kolejny dowód na irracjonalność, intencjonalność i życzeniowe postrzeganie historii oraz polityki. Witold Gombrowicz celnie podkreśla, że „gdy człowiek jest podniecony, kocha własne podniecenie, podnieca się nim i wszystko poza tym już nie jest dla niego życiem” („Pornografia”).
Analogicznie brzmi przesłanie prof. Andrzeja de Lazariego, który powtarza: „Przestańmy Rosjan nauczać i pouczać” (A. de Lazari - „Spoglądając na Moskwę”, Przegląd, 14.08.2005).
Od lat - co podkreślali wielokrotnie liczni, trzeźwi i racjonalni komentatorzy, lecz nieobecni w mainstreamowej przestrzeni medialnej (wypełnionej infantylnie postrzegającymi zagadnienia Wschodu pseudo-znawcami, agitatorami i propagandzistami) – politycy polscy różnych opcji „przyjęli za pewnik co jest prawdopodobne: Moskwa chce przedstawić Polaków w opinii międzynarodowej jako rusofobów. Jak na to reagują polscy dziennikarze i politycy?
Właśnie dostarczają przy każdej okazji dowodów, iż są zapiekłymi rusofobami” (B. Łagowski „Samozatrucie Polski”, Przegląd, 21.08.2005). Paść muszą tu nazwy: Biesłan, Dubrowka, Czeczenia, Mozdok, Budionnowsk. Przypomnieć też warto reakcję na owe zamachy i traumę obywateli Federacji Rosyjskiej rodzimego, polskiego mainstreamu – zwyczajne schadenfreude (w domyśle: „a dobrze wam tak”).
Decydującym elementem stosunku Polski do Rosji (obserwowanym od lat, a nasilonym w czasach władzy elit postsolidarnościowych) jest absurdalne i niczym nie uzasadnione (chyba, że wymienionymi tu fantazmatami) poczucie pogardy i wyimaginowane poczucie zagrożenia. Te kompleksy są szczególnie szkodliwe. „Chcecie nienawidzić Puszkina? Kwestia gustu, wolno woleć Lermontowa. Natomiast jeśli pogardzacie Rosją, to o was tylko to świadczy. Skorupka – nomen omen – zamiast rozumu” (L. Stomma - „Pogarda idiotów”, Polityka, 21.02.2009).
Megalomańskie przedmurze
Więc nie dziwi, iż dziś Polska niczym Tadeusz Rejtan z obrazu Jana Matejki rozłożyła się szeroko, odkryła pierś, rozciągnęła ręce na obszarze między Bałtykiem, a Tatrami blokując – jak uważa elita dziś rządząca i wiele umysłów zaczadzonych fantazmatami i irracjonalizmem tzw. polityki historycznej – dostęp do Europy dzikim hordom ze Wschodu. Od Bitwy Warszawskiej minęło przecież niespełna 100 lat, a megalomania i fantazmaty zalęgłe z tej racji w imaginarium polskim trwają na dobre.
Owa poza a’la Tadeusz Rejtan sporej części nadwiślańskiej opinii publicznej i elit ma zablokować po raz któryś z rzędu w historii dostęp do bezbronnej (bo naiwnej, utylitarnie myślącej, hedonistycznej i bezideowej) Europy Zachodniej pospolitym Azjatom, używającym dziwnego, nie-łacińskiego alfabetu, wierzących w innego Boga, niepodporządkowujących się „od zawsze” Ojcu Świętemu w Rzymie, a nade wszystko – komunistom (większość Polaków nadal uważa, iż w Rosji panuje krypto-komunizm, a odżywianie obywateli Federacji Rosyjskiej stanowią głównie kiszone ogórki służące do zakąszania codziennie pitego, wysokoprocentowego alkoholu i oczywiście – walonki oraz kufajki, jako stały element ubioru Rosjanek i Rosjan).
Media i elity polityczne podtrzymują taki prostacki wizerunek naszych wschodnich sąsiadów z wielu powodów: raz – z przyrodzonej i triumfującej rusofobii; dwa – z poczucia owej wyższości i misji (echa kontrreformacyjnego Drang nach Osten) co wiąże się z niesionymi jakoby przez Polskę zachodnimi tzw. wartościami półdzikim rosyjskim Azjatom (tyle, że dziś wiarę w papieża i Rzym zastąpiono retoryką o wolności, demokracji, prawach człowieka, swobodzie wypowiedzi etc.).
Minoderii Rejtanowej figury sejmowej i związanej z nią mitologii w polskim imaginarium towarzyszy jednak przemilczany skrzętnie fakt, kompromitujący jednak Tadeusza Rejtana jako niezłomnego i świadomego obrońcę polskiej niepodległości. Jak pisze Ludwik Stomma, 8.08.1780 roku, (czyli w 7 lat po sejmie warszawskim i wydarzeniach uwiecznionych przez Jana Matejkę), Tadeusz Rejtan, poseł nowogrodzki popełnił ze sromoty nad losem ojczyzny samobójstwo „zobaczywszy przed dworem wojsko rosyjskie”.
Nie chodziło o wojsko rosyjskie (umysł Rejtana był już dostatecznie zaślepiony delirium, a jego samego od ponad 5 lat trzymała rodzina w zamkniętym i okratowanym pomieszczeniu, bowiem zagrażał swoim zachowaniem otoczeniu), lecz „o pojedynczego oficera, który zatrzymał się, aby napoić konia”.
Ta informacja oraz powtarzane ataki furii rzucają zupełnie inne światło - dalekie od idealistycznych i bogoojczyźnianych łzawych mitów (jakich nota bene pełno w polskich szafach historii) - na motywy działania posła nowogrodzkiego podczas obrad sejmu 1773 roku.
Stomma stawia zasadnicze w tej kwestii pytanie: „Od kiedy Rejtan był nie w pełni władz umysłowych?” To dramatyczny dylemat, ponieważ większość świadectw wskazuje na rok 1773 (L. Stomma –„Polskie złudzenia narodowe”).
Ten gest posła nowogrodzkiego jest zbieżny z tworzoną współcześnie atmosferą apokalipsy, jakoby zagrażającej Polsce w kontekście wydarzeń na Ukrainie. Zachowanie elit rządzących dziś nad Wisłą, Odrą i Bugiem jawi się powtórzeniem iście Rejtanowej demonstracji (ze wszystkimi konsekwencjami oraz wydźwiękiem takiego postępowania).
Jest to tyle wymowne co symptomatyczne: z jednej strony to krok pusty, niepolityczny, niedyplomatyczny, infantylny i fanfaroński, zwyczajnie śmieszny, przysparzający nam niechęci nie tylko pośród Rosjan, ale przede wszystkim czyniący Polskę samotnym elementem politycznego ładu europejskiego (eliminacja polskiej dyplomacji z rozmów mińskich, upadek tzw. Wyszehradu i zawiązywanie gospodarczych relacji ponadpaństwowych w naszym regionie – tzw. trójkąt sławkowski – z pominięciem Polski, etc.). Z drugiej strony, to wojenny język mediów i polityków polskich nakręcających napięcie w tej części Starego Kontynentu.
Zamiast tonować i tak zaostrzoną oraz zantagonizowaną sytuację, Polska staje się wojennym podżegaczem, zwolennikiem krucjaty przeciwko Rosji (znów echa tzw. dymitriad i katolicko-kontrreformacyjnego Drang nach Osten), głównym inspiratorem takich tragicznych zawsze poczynań.
Prof. Andrzej Walicki uważa, iż „W naszym kraju (…) przyzwalające dopuszczenie możliwości wojny jest nieodpowiedzialnością godną największego potępienia. Tym bardziej, że Polska dzięki swojemu położeniu geograficznemu mogłaby wnieść do utrwalenia regionalnego pokoju wkład stokroć ważniejszy niż jej siła zbrojna” (A. Walicki, „Do wojny potrzeba obu stron”, Przegląd, 27.04.2015). I to jest niezwykle cenne podsumowanie całej sytuacji wokół Ukrainy, Wschodu Europy oraz klimatu wytwarzanego w związku z tym przez nadwiślański mainstream.
Radosław S. Czarnecki