Z Krystyną Łybacką, wiceprzewodniczącą Sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, posłanką SLD, rozmawia Anna Leszkowska
- Pani poseł, czy tegoroczny budżet na naukę to budżet racjonalny, konieczności, czy jedyny możliwy, choć nie na miarę oczekiwań?
- Powiedzmy, że ten budżet na naukę jest już drugi rok z rzędu ratowany przez środki z funduszy europejskich. Między innymi dlatego, że na razie nie widzimy żadnych efektów zmiany struktury wydatków na naukę, czyli umniejszanie tej części, która jest z budżetu i wzrostu tej, która pochodzi z gospodarki. Wciąż trudno odwrócić tę naszą piramidę finansowania nauki, która ma w podstawie środki z budżetu centralnego. Te, które pochodzą z gospodarki to zaledwie jej czubek, czyli odwrotnie niż na świecie.
- Ale też przy analizie całego budżetu pojawia się pytanie – stawiane zresztą od wielu lat – w jakiej relacji winny być nakłady na naukę do np. wydatków na obronność państwa? Budżet dla wojska (MON) to prawie 2% PKB, a na naukę – ... pięć razy mniej.
- To jest pytanie do wszystkich polityków i nie tylko zasiadających w parlamencie. To pytanie, które powinno być przedmiotem ogólnonarodowej dyskusji – co jest dla nas w danym momencie ważniejsze? W 2004 roku podjęliśmy wysiłek finansowania polskich sil zbrojnych, z uwagi na wejście Polski do NATO. Wówczas przeznaczenie 2% PKB na wojsko było słuszną decyzją, bo chodziło o zapewnienie kompatybilności i interoperacyjności z siłami NATO. Czy w 2012 roku nadal ważniejszy jest dla nas wysiłek na rzecz paktu militarnego, czy cywilizacyjnego?
- W tegorocznym budżecie dla MON gros wydatków to chyba finansowanie wojny, w jakiej bierzemy udział – w dodatku wbrew woli społeczeństwa?
- Finansowanie naszych misji nie powinno być tak wielkim obciążeniem dla budżetu jakim jest. Powinna być także dużo większa kontrola celowości wydatkowania tych środków – to są ogromne pieniądze. 1,95% PKB na obronność to jest kilkadziesiąt miliardów złotych – kilka razy więcej niż nakłady na naukę i szkolnictwo wyższe razem wzięte.
- Czy MON finansuje ze swojego budżetu badania na rzecz obronności? Czy finansowane są one głównie z budżetu nauki?
- To są niezależne zapisy. Badania na rzecz obronności w budżecie nauki nie są, na szczęście, bardzo kosztochłonne. Ja bym nie protestowała przeciwko tak wysokiemu finansowaniu wydatków na obronność, gdyby z budżetu MON więcej pieniędzy przekazywano na badania związane z obronnością. Zwłaszcza, że i sfera badań cywilnych w znacznym stopniu służy także obronności – np. moja dziedzina matematyki – procesy losowe - jest bardzo mocno wykorzystywana w badaniach dotyczących strategii. Dużą część budżetu MON przeznacza na zakup sprzętu wojskowego, co budzi wątpliwości związane z celowością takich zakupów. Zwracał na to uwagę NIK. Trzeba też pamiętać, że kiedy zapisywaliśmy ten poziom finansowania wojska, mieliśmy ponad dwukrotnie liczebniejszą armię, oraz pobór do wojska, który nas też kosztował. Dzisiaj wojsko tych kosztów nie ponosi, ale one w jakimś sensie zaciążyły na szkolnictwie wyższym. To ono stało się ofiarą zaniechania poboru, bo – choć przykro o tym mówić – jednym z motywów, dla którego młodzi mężczyźni podejmowali studia, była ucieczka przed służbą wojskową. Teraz uczelniom zagroził i niż demograficzny, i brak tych, którzy woleli studiować niż służyć w wojsku.
- Czy posłów powinien interesować rozdział środków na rodzaje badań, dziedziny nauki? Czy to jest wyłącznie domena rządu?
- To powinno interesować głównie ministra nauki oraz szefów i rady programowe obu agencji – NCBiR oraz NCN - i na pewno Radę Główną Szkolnictwa Wyższego. Ale jest sporo interwencji w tym obszarze, stąd posłowie na to reagują, zajmują się nieprawidłowościami - dlatego jedno z najbliższych posiedzeń komisji będzie poświęcone zasadom finansowania. Bo problemy mają zwłaszcza ci naukowcy, którzy zajmują się badaniami interdyscyplinarnymi, trudnymi do określenia choćby z punktu widzenia zastosowań.
- Rozrasta się administracja nauki – oprócz coraz liczniejszego ministerstwa (374 osoby), które scedowało dużą część dotychczasowych swoich zadań na dwie rozrastające się agencje (każda po 75-84 osoby), rozrastają się i inne placówki podległe ministerstwu, jak choćby OPI (zatrudniający już 145 osób). Czy organizacja zarządzania i koszty administracji w tak niedofinansowanej dziedzinie jaką jest nauka powinna interesować posłów?
- Podczas dyskusji dotyczącej powołania agencji podkreślałam, że powołujemy de facto agencje płatnicze – jednostki, które będą się zajmowały rozdziałem środków. Rząd twierdził, że to niezbędne, bo chce rozgraniczyć swobodę finansowania badań naukowych - oddając je w gestię tych agencji - od decyzji politycznych. Ale przecież i tak decyzje podejmuje ten, kto ma pieniądze, czyli … minister nauki, który – zgodnie z zapisem ustawowym - przeznacza dla każdej z agencji nie mniej niż 10% budżetu na naukę. Ten paradoks widać było po powołaniu NCN, kiedy okazało się, że nie ma ono pieniędzy na zatrudnianie ekspertów do rozpatrzenia wielkiej liczby wniosków o finansowanie. Czyli minister nauki nie może zrzucić odpowiedzialności za kreowanie nauki na kogokolwiek. Nie mogłam zrozumieć decyzji o świadomym zrzeczeniu się możliwości wpływania na rozwój nauki, ale taką przyjęto koncepcję. Każda z tych operacji – powołanie agencji, rad naukowych, jest kosztowna. Może to był docelowo model dobry, tak jest na Zachodzie, ale przy naszej mizerii finansowej? Czy powinniśmy sobie fundować agencje, które tyle kosztują?
W dobrze działającym systemie akademickiej nauki i edukacji oczywiście rola posłów powinna się sprowadzać tylko do tego, żeby przyjąć ustawy i zapewnić finansowanie. Tymczasem my mamy do czynienia z korektami istniejących ustaw. Te korekty nie we wszystkich aspektach są dobre. Posłowie np. odnoszą się do ram kwalifikacji, próby parametryzowania wszystkich elementów procesu nauczania, itd. I muszą interweniować, skoro okazuje się, że nauczyciele akademiccy są zmuszeni częściej zajmować się ewaluacją, parametryzacją niż kontaktem ze studentami. Tymczasem nie wymyślono w nauce nic lepszego niż relacja mistrz-uczeń. Skutek tego taki, że mimo dobrej kadry naukowej w Polsce, kolejne roczniki studentów są coraz gorzej przygotowane do zajęć.
- A czy posłowie winni się interesować niezwykłym boomem inwestycyjnym w nauce i szkolnictwie wyższym? Już dzisiaj mówi się o przeinwestowaniu – przecież nadchodzi niż demograficzny. Kto te wszystkie obiekty utrzyma? O jakie środki z budżetu będą występować szkoły wyższe za np. 3 lata?
- Dotknęła pani niezwykle trudnego problemu. Inwestycje w nauce są wynikiem złożonego finansowania, nie tylko ze środków unijnych, ale i wielkiego wysiłku budżetu centralnego i samorządów. Dopóki inwestycja trwa, koszty bieżącego utrzymania można włączyć w jej koszty ogólne. Ale nie chcemy pamiętać, że inwestycja kiedyś się skończy i jej utrzymanie będzie wówczas dla uczelni wielkim problemem, zwłaszcza przy niżu demograficznym. Nie wiadomo jak uczelnie dadzą sobie z tym radę, gdyż w obiektach budowanych w dużej części z pieniędzy unijnych, nie można prowadzić działalności komercyjnej. Sądzę, że nie wszystkie uczelnie skroiły swoje aspiracje na miarę możliwości. W dobrej sytuacji są te uczelnie, które mają zapewnione finansowanie wieloletnich programów. Ale warto pamiętać, że w 2020 roku będziemy mieli populację potencjalnych studentów równą połowie liczby obecnie studiujących.
- Czy według pani w Polsce dojdzie w przyszłym roku – zgodnie z zapowiedziami rządu - do zwiększonego finansowania nauki niż obecnie? Bo skoro w 2012 roku wielkość tego budżetu gwarantują środki unijne, to co będzie w przyszłym roku, kiedy one na pewno będą dużo mniejsze?
- Powiem coś bardzo gorzkiego: ja już nie wierzę tym zapewnieniom, bo słyszę je od wielu lat. I jest mi bardzo przykro, zwłaszcza że pracowałam niezwykle intensywnie nad obiema ustawami, troszczyłam się o efekt finansowy tych zmian, dostawałam nawet materiały z wyliczeniami jak to będzie. Materiały leżą u mnie na biurku, ale realizacja tych zapowiedzi zmian nie następuje. I tym razem zgłaszam wniosek o przekazanie 200 mln zł z obsługi długu krajowego na podwyżki dla pracowników szkół wyższych – zobaczymy, czy koalicja się wykaże. Oczywiście, posłowie - jeśli wzniosą się ponad podziały polityczne - mogą przygotować projekt strategii rządu zwiększenia środków na płace. Cieszę się, że podnosi się płace nauczycielom w szkołach, ale przykre jest to, że obecnie adiunkt zarabia mniej niż nauczyciel dyplomowany. A nauczycielami są oboje, w dodatku adiunkt ma jeszcze obowiązek pracy naukowej.
- Zatem pozostaje nam tylko wiara, że rząd istotnie zwiększy środki na naukę i place naukowców w 2013 roku...
- Trudno mi wykrzesać tę wiarę w sobie, że środki na naukę będą większe – widziałam już dokumenty, że będą w 2011, potem – że 2012, teraz – że w 2013. Ja chyba już tego nie doczekam.
- Posłowie na styczniowym spotkaniu sejmowej komisji nauki wykazywali, iż od lat nie ma wzrostu nakładów na naukę, mimo zapewnień rządu, że tak jest. Jeśli pamiętam, ostatnim, który dbał o naukę, był wicepremier Kołodko...
- Chcę przypomnieć, że wówczas, podczas modyfikacji systemu podatkowego, wywalczyłam pełną - 750 mln zł – rekompensatę funduszu stypendialnego (do 1,5 mld zł). I on na tym poziomie istnieje od prawie 10 lat do dzisiaj...
- Coraz częściej pojawiają się głosy, że kształcimy młodzież dla innych państw, zamiast tworzyć w Polsce politykę umożliwiającą im podjęcie pracy w kraju. Że brakuje współpracy ministra nauki z ministrem gospodarki...
- Przede wszystkim trzeba uświadomić - od decydentów poczynając - że nauka to nie jest beneficjent budżetu, ale jego współtwórca. I nie można patrzeć na naukę jako dziedzinę, która tylko bierze środki z budżetu. Jeżeli ktoś mówi, że kształcimy młodzież na zmywaki w Wielkiej Brytanii, to pytam: a czy tutaj oni mają co robić? Minister nauki powinien więc współdziałać z ministrem gospodarki, rozwoju regionalnego, wszystkimi, bo kształci ludzi dla każdej dziedziny. Któryś z ministrów powinien zająć się np. tym, że w naszym systemie bankowym nie ma możliwości kredytowania pomysłów naukowych. Zagraniczne banki nie chcą bowiem ponosić takiego ryzyka.
- Ale minister finansów ma narzędzia, żeby kreować takie rozwiązania, które będą sprzyjać rozwojowi innowacyjności, nauki, miejsc pracy.
- Rola ministra finansów jest ogromna w kreowaniu systemu podatkowego, bo to on może – poprzez mądre zachęty finansowe - doprowadzić do sytuacji, że podmioty gospodarcze będą chciały kooperować z nauką, że warto będzie inwestować w badania naukowe. My mamy kilkaset ulg podatkowych, niektóre przedziwne, służące nielicznym. Gdyby wprowadzić takie ulgi jak zrobił to np. wicepremier Kołodko, promując tych, którzy wdrażali rozwiązania z polskich ośrodków naukowych, zainteresowanie byłoby pewnie równie duże jak wówczas. Ja mam inny pomysł – aby 1% podatku CIT (nie PIT, bo nie chodzi o uszczuplanie dochodów organizacji pozarządowych) można było przekazywać na badania naukowe, wybraną uczelnię. Może wówczas i na uczelnie, czy do innych placówek naukowych trafialiby sponsorzy instytucjonalni, dysponujący środkami wzbogacającymi budżet nauki?
-Dziękuję za rozmowę.