Z prof. Stanisławem Salmonowiczem, prawnikiem i historykiem, członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, rozmawia Janina Słomińska
- Powinien być Pan zadowolony: nazywając rzecz po kupiecku, ruch w interesie aż serce rośnie. Postulaty, komitety kryzysowe, groźby strajku... W humanistyce zrobiło się gorąco...
- To prawda, powinienem odczuwać nawet schadenfreude. Przez ostatnie lata protestowałem przeciwko wprowadzeniu – do oceny jednostek naukowych, czasopism i dorobku indywidualnego twórców – ujednoliconych kryteriów dla nauk ścisłych, technicznych, humanistycznych, społecznych... Przestrzegałem humanistów, że punktacja zaproponowana przez urzędników resortowych będzie miała wpływ na wielkość dotacji państwowej na badania. Bezskutecznie.
Jedyne, co udało mi się załatwić, to przekonać władze PAU, by – na podstawie opracowanego przeze mnie memoriału - skierowały (bodajże w 2009 r.) pismo krytycznie oceniające nowinki administracyjne do ówczesnej pani minister. Żeby nie było wątpliwości: moje i nie tylko moje protesty nie przyniosły żadnego rezultatu i podejrzewam, że te dzisiejsze również nie przyniosą korzystnych dla humanistyki skutków.
- Dlaczego?
- Z pustego i Salomon nie naleje. Tak było i tak jest do dziś. Przeżyłem wiele propozycji innowacji w nauce. Jeszcze w czasach wczesnogierkowskich, kiedy byłem skromnym adiunktem na UJ w Krakowie, toczyły się na różnych forach uczelnianych zażarte dyskusje na temat reformy nauki i dydaktyki uniwersyteckiej. Pamiętam jedno z takich posiedzeń. Jedni proponowali zmniejszyć liczbę słuchaczy w grupach seminaryjnych, inni aplikować studentom dodatkowe zajęcia... Wstałem i zapytałem: czy na sali jest kwestor? Jeśli nie ma, to cała ta gadanina mija się z celem. Do dziś to powtarzam: jeśli nie postawimy pytania o kondycję finansów państwa, to bardzo przepraszam, trudno liczyć na to, że uda się przebudować naukę...
- To po co to przedstawienie?
- Życie uczonego w Polsce nigdy nie było łatwe. Zarówno w XIX jak i w XX wieku nauka była zajęciem, które nadmiaru pieniędzy nie przynosiło. Pod koniec XX wieku, po tzw. transformacji ustrojowej, władza już nie komunistyczna a demokratyczna także nie kwapiła się, by poprawić finanse uniwersytetów i instytutów. Zezwoliła jedynie naukowcom na „dydaktyczną” wolnoamerykankę: bierzcie tyle etatów, ile udźwigniecie. I taka sytuacja z drobnymi zmianami trwa do dziś, a mamy wiek XXI. Gdyby dyskusję na temat reformy traktować na serio, trzeba by zacząć od pytania podstawowego, które jest inne dla humanistów a inne dla nauk ścisłych czy biologicznych: reforma - za ile?
- Zatem: za ile?
- W przypadku humanistów trzeba zdecydować się: co preferować? Twórczość czy dydaktykę? Dawniej w Polsce historyk, jeśli nie miał etatu, zarabiał pisaniem. To się skończyło. Większość moich książek, które ogłosiłem drukiem w ciągu ostatnich 15 lat nie przyniosła mi ani grosza, poza jedną, na której zarobiłem... 1000 zł. Trudno się zatem dziwić, że wielu moich kolegów wzięło się za dydaktykę, bo tylko ona przynosiła w ostatnich dwudziestu latach dochody. Ale kiedy się obsługuje 5 etatów na 5 uczelniach trudno marzyć o pisaniu książek, a te z kolei liczą się przy awansach. Czas skończyć z tą schizofrenią, bo w rezultacie jakościowo kiepska – ze względu na małą opłacalność – produkcja naukowa degraduje dydaktykę (kiepski naukowiec niewiele ma do powiedzenia studentom). Koło się zamyka.
- A może jest tak, jak twierdzą złośliwi przedstawiciele nauk ścisłych, że humaniści produkują makulaturę i najwyższy czas tej radosnej twórczości położyć tamę?
- Nie przesadzajmy. Mogę odpłacić tą samą złośliwością przypominając, że jak dotąd, z grantów naszych biologów czy fizyków, „nie urodził się” ani jeden Nobel. Przynajmniej ja o tym nie słyszałem.
- Jak zatem oceniać wartość „produktu” humanistów?
- Trzeba o to pytać humanistów. Bo głęboko mylą się ci, którzy twierdzą, że można stosować te same kryteria w ocenie „dzieła” fizyka i literaturoznawcy, biologa i historyka, prawnika i matematyka. Na pewno nie może ich zawierać ten sam system parametryczny uwzględniający indeksy cytowań na forum międzynarodowym oraz punktujący wysoko publikacje w języku angielskim, bo nauki ścisłe, biologiczne czy techniczne mają charakter internacjonalny, natomiast nauki humanistyczne są niezbędne dla utrzymania tożsamości narodowej.
Przy okazji... Nie możemy liczyć na nadmierne zainteresowanie świata naszymi problemami. Jeśli Francuz czy Niemiec pisze historię Europy to i tak z polskich publikacji - nawet tych pisanych po angielsku – nie korzysta, bo dla niego historia Europy to historia Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii. Włochy, chcąc nie chcąc, uwzględni, nie pominie Hiszpanii, a z krajów słowiańskich – Rosji. Podobnie rzecz ma się z literaturą. Proszę pytać wybitnego znawcę polskiego romantyzmu: ile razy jego publikacje były cytowane w USA? Proszę pytać, czy gdyby przetłumaczyć książki tego autora na język angielski i wydać, to indeks cytowań się zmieni? Otóż nie, bo - pomijając Polonię Amerykańską – jest być może 6 slawistów w całych Stanach Zjednoczonych, którzy interesują się polskim romantyzmem. Te sześć osób, przynajmniej w czytaniu, zna język polski. Im nie trzeba tłumaczyć książek na angielski.
Wreszcie - nauki humanistyczne, w przeciwieństwie do ścisłych, są naukami opisowymi. Humanistyka wymaga miejsca… W humanistyce liczą się książki. Aby zaistnieć na międzynarodowym rynku, trzeba te książki przetłumaczyć. I musi to zrobić zawodowy tłumacz. Jeżeli chemik pisze tekst, w którym połowę miejsca zajmują formuły i wzory, to przeciętnie zdolny polski profesor, jeśli tylko przebywał rok lub dwa na stażu w USA czy w Kanadzie, taki tekst po angielsku sam napisze. Ja też pisuję od lat teksty naukowe po francusku. Ale przetłumaczyć książkę w sposób prawidłowy, zgodnie z literackim językiem, musi fachowiec. To są duże pieniądze. I nie wierzę, że fundusze resortowe okażą się tu satysfakcjonujące. Mam w swoim dorobku naukowym obszerną 500 stronicową książkę o Prusach ogłoszoną po niemiecku. Jej wydanie zajęło mi kilka lat. Niemcy wzięli na siebie koszty tłumaczenia i druku, ja musiałem zrezygnować z honorarium… To była cena satysfakcji zaistnienia na międzynarodowym rynku nauki.
- Jest Pan nauczycielem akademickim ale także wieloletnim pracownikiem naukowym Polskiej Akademii Nauk a od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku członkiem Polskiej Akademii Umiejętności. Formuła, w jakiej PAN ze swoimi instytutami finansowanymi z budżetu państwa działa, budzi kontrowersje. Tak emocjonalne, że w marcu br Zgromadzenie Ogólne PAN wprawdzie wybrało nowe władze, ale sam fakt, że zrobiono to w ostatniej chwili, uciekając przed widmem zarządu komisarycznego, dowodzi spadku prestiżu i sceptycyzmu środowiska pracowników nauki wobec sensowności działania tej instytucji. Jest Pan zwolennikiem likwidacji PAN?
- PAN, moim zdaniem, na wzór PAU powinna pozostać korporacją uczonych. W pełni niezależną od władz państwowych. Instytuty powinny się przekształcić w samodzielne jednostki naukowo-badawcze. Z całym szacunkiem dla ich historii i dorobku.
- Ponad 1000 prac naukowych i popularno-naukowych, w tym 30 książek i ponad 150 publikacji w językach komunikacji międzynarodowej - tak bardzo preferowanych przez Ministerstwo Nauki - to imponujący dorobek. A jednak... Kiedy robi Pan wieczorem, przed snem, naukowy „rachunek sumienia” czego – po stronie „ma” - Panu brakuje? Czego nie zdążył Pan zrobić?
- Bardzo żałuję, że nie udało mi się zrealizować projektu (żaden z wydawców nie chciał się tego podjąć) napisania i wydania historii europejskiego prawa karnego i nauki prawa karnego od antyku po współczesność. Takiej książki nie ma. Szkoda. Chciałem zaprosić do współpracy kilkoro autorów, przede wszystkim zależało mi na obecności prof. Katarzyny Sójki-Zielińskiej. Wiem też, że już nie zdążę napisać syntezy procesów o czary w Europie. Tym tematem również w swoim życiu wielokrotnie się zajmowałem.
-Dziękuję za rozmowę
Z pustego w próżne...
- Autor: Janina Słomińska
- Odsłon: 3041