
Andrzej Szczeklik urodził się i zmarł w Krakowie. I właściwie trudno sobie wyobrazić, poznając jego życie, że mogłoby to być gdzie indziej. Człowiek legenda w mieście legendzie. To wyjątkowo spójny obraz. Wspaniały erudyta, lekarz i uczony, dla którego medycyna to nie tylko wiedza i aparatura, ale i sztuka. To nie tylko leczenie, ale sztuka leczenia. Może dlatego tak właśnie rozumiał medycynę, tak patrzył na medycynę, że sam o mały włos nie został pianistą? Otaczał się ludźmi sztuki. Nasiąkał latami atmosferą „Piwnicy pod Baranami”? Miał słuch absolutny. Nie tylko ten niezbędny muzykowi, ale i lekarzowi. Słyszał akordy choroby i jej pojedyncze dźwięki, widział ją niemal jak zapis nutowy. Fazy choroby przebiegały jak frazy muzyczne. Jako wybitny humanista i dobry człowiek w pacjencie widział zawsze chorego, cierpiącego człowieka, któremu trzeba pomóc. Tak, jak tylko jest to w medycynie możliwe.
Z wywiadu Jerzego Illga wyłania się Profesor Andrzej Szczeklik, jakiego nie znamy. Wyłania się człowiek. Mający swoje pasje, niechęci, wątpliwości, lubiący anegdotę. Człowiek wybitny i wyjątkowy, ale nie żadna pomnikowa postać. Człowiek z krwi i kości, naturalny, szczery, skromny. Skąd biorą się ludzie tak wyjątkowi? Z gniazda rodzinnego. Z niego czerpią, ono ich kształtuje. Nasz dom to nie był żaden dwór, ani nic podobnego, ale takie – gniazdo – mówił. Mowa o domu z czasów dzieciństwa, pewnego rodzaju Arkadii w małym galicyjskim miasteczku Pilźnie. Tam pojawili się pierwsi Szczeklikowie już w wieku XV. Gdy idziesz przez cmentarz pilźnieński /…/ to widzisz: Szczeklik koło Szczeklika leży!- mówił w wywiadzie. Był chłopcem z dobrego domu. Francuski, angielski, łacina, gra na fortepianie, pochłanianie literatury, miłość do gór i do przyrody. Sam podkreślał, że im jest starszy, tym więcej rodzinnych cech genetycznych w sobie dostrzega. Po prostu widzę w różnych swoich zachowaniach, czasem drobnych, a czasem mniej drobnych, że to jakby gdzieś z daleka, z daleka szło i po prostu używało mnie w jakimś stopniu jako opakowania, w którym moi przodkowie mają coś swojego zagrać, nie pytając mnie o zdanie. Warto wsłuchiwać się w siebie i dostrzegać te echa dalekie. Nawet, gdy nie pochodzi się z tak znamienitej i wykształconej rodziny, jak Profesor Szczeklik. Warto, bo to są prawdziwe korzenie.
Z pełną szczerością Profesor wyznaje, że na medycynę poszedł wcale nie z miłości i pasji, ale po prostu śladami ojca (Edward Szczeklik, jeden z najwybitniejszych polskich internistów i kardiologów). Długo to sobie wyrzucał, długo żałował, że nie poświęcił się muzyce. Dopiero przygotowując się do pisania „Katharsis”, zacząłem czytać trochę dokładniej różne rzeczy, między innymi Hipokratesa /…/ I Hipokrates napisał coś, co dla mnie miało zasadnicze znaczenie: „A jeślibyś miał syna, to dopilnuj za wszelką cenę, żeby poszedł na medycynę, bo nic piękniejszego w życiu nie będzie mógł robić”. Pomyślałem sobie, że może to nie było takie głupie… /…/ Byłem już jakimś tam profesorem, ale ciągle zdarzało mi się zadawać sobie pytanie: „Boże, dlaczego dałem się odciągnąć od muzyki?”
Mimo tego rozdarcia był jednym z najlepszych lekarzy i najwybitniejszych uczonych. To świadczy o tym, że jednak dokonał właściwego wyboru. Książka Jerzego Illga „Słuch absolutny” jest świadectwem, że byli prawdziwi lekarze z powołania. Daje też nadzieję, że jeszcze tacy są. Niekoniecznie wśród profesorów. Lekarze humaniści, lekarze, którzy potrafią w chorym dostrzec przede wszystkim człowieka, chcą się wsłuchać nie tylko w numer choroby, ale w jego wrażliwość, niepokoje, lęki, obawy i wydobyć spod pokładu tego wszystkiego iskrę walki i nadziei. A to w chorobie jest bardzo ważne. Justyna Hofman-Wiśniewska Słuch absolutny. Andrzej Szczeklik w rozmowie z Jerzym Illgiem, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s. 240