banner

 

Rzeczywisty system władz jest współcześnie słabo rozpoznany. Politologia koncentruje się na modelu władz państwowych, które dziś wyraźnie słabną i kontrolują coraz mniejszy fragment rzeczywistości. Opisy niepaństwowych systemów wpływu na człowieka są rozproszone po różnych dziedzinach wiedzy, zresztą nie wszystkie te systemy wprost nazywa się władzami, nie wszystkie też przyjmują stałe formy instytucjonalne.

Współczesne władze państw zwykły wywodzić swój status z woli ludu, który miał się kiedyś powierzyć ich pieczy, a teraz, w ponawianym co parę lat ceremoniale, składając do urn symboliczne ofiary, lud odnawia swoje przymierze z władzami, które ukontentowane, na ołtarzu mediów, raczą go nieustającym reality-show. Ten porządek władz nazywany jest demokratycznym i obejmuje w pełni władze prawodawcze, w znacznym stopniu wykonawcze i w mniejszym sądownicze.

Władze finansowe i duchowe w większości wyzwoliły się z zależności od państwa i nie muszą się stroić w demokratyczne przybranie. Ich legitymizacja ma inny charakter. Fundamentem ideologicznym są dla nich fetysze wolności rynku i własności oraz wolności słowa, których kult dominuje praktycznie na całym świecie. Kto go nie wyznaje, tego prawo zmusza, ażeby chociaż udawał wyznawcę.

Tak więc, nawet innowiercy muszą czcić wszelką prywatną własność, nie wątpić w księgi wieczyste, uznawać pieniądze i nie pytać o ich wartość, uczestniczyć w rytuałach przetargowych, otwierać się na rynki, upłynniać i wymieniać co się tylko da na papier czy bajty, zapisane w arcykomputerze banku albo giełdy. Nie wolno im też protestować przeciwko otumanianiu dzieci, podnoszeniu nieoświeconego bełkotu do rangi nauki, a pijackich ekscesów do rangi kultury. Ale prywatnie, mogą myśleć, co tylko chcą.

Piramida władzy

Wraz z rozwojem różnych technik i metodologii sprawowania władzy, jej zasięg zwiększał się wzwyż i wszerz. W XX wieku, wojsko wypiętrzyło swą organizację, sięgając czasami dziesięciu poziomów dowodzenia - od drużyny aż po naczelne dowództwo. W ten sposób, można było skutecznie sterować wielomilionowymi formacjami, z czego zresztą silni przywódcy, jak Hitler lub Stalin, skrzętnie skorzystali, narzucając milionom swoją jednostkową wolę.

Obok rozwoju organizacyjnego, postępował rozwój techniczny, dzięki któremu władze powiększały także zasięg horyzontalny. Elektroniczne media dostarczyły metod, dzięki którym garstka ludzi może bezpośrednio i jednocześnie manipulować setkami milionów. System finansowy pieniądza dłużnego oddał władzę nad bogactwem miliardów w ręce może paru setek osób. Wszystkie te nadludzkie możliwości wpływu są osiągane zdalnie, poprzez środowisko techniczne.

Tylko bezpośrednia przemoc wymaga jeszcze dotarcia do pojedynczego człowieka, pozostając w jakimś przewrotnym sensie ostatnią prawdziwie ludzką władzą. To jednak też się zmienia wraz z rozwojem technik, pozwalających zadawać cierpienia na odległość przy pomocy chemii, akustyki, elektromagnetyzmu czy kontroli środowiska. Nowoczesne systemy produkcji, dystrybucji i kontroli żywności oraz leków dały możliwość wpływania na zdrowie i życie większości żyjących - ledwie kilku globalnym korporacjom. To otwiera nowe pole działania dla zdalnej władzy.

Zresztą, wielka i nadal rosnąca zależność ludzi od infrastruktury pozwala ich krzywdzić po prostu poprzez pozbawienie dostępu do niej, a to wydaje się prostsze, niekontrowersyjne i łatwe do zakamuflowania. Duże miasto, pozbawione prądu albo wody, musi szybko stać się piekłem, a odpowiedzialność za ten stan można zawsze zrzucić na jakichś szkodników, innowierców albo innych niepokornych, przy okazji kierując na nich gniew ludu.

Gdyby chcieć jedną proporcjonalną piramidą władzy objąć wszystkich ludzi, jeśli przyjąć, z zapasem, że byłoby ich dziesięć miliardów, to wypracowana przez wojsko dziesięciopiętrowa struktura mogłaby pokryć ten zasięg już przy dziesięciokrotnym zagęszczaniu władzy pomiędzy sąsiednimi szczeblami, tak że każdy funkcjonariusz miałby dziesięciu podwładnych. Ale wszystkich funkcjonariuszy musiałoby być przeszło miliard.

Gdyby piramida miała mieć pięć pięter, do systemu władzy trzeba byłoby dopuścić około stu milionów osób, z których każda miałaby po stu podwładnych. Przy czterech piętrach, potrzebne byłoby mniej więcej trzydzieści milionów funkcjonariuszy i po trzystu podwładnych na każdego z nich, przy trzech ‒ odpowiednio: pięć milionów oraz dwa tysiące. Przy dwuszczeblowej organizacji, wystarczyłby stutysięczny aparat władzy, na tyle jednak sprawny, aby każdy funkcjonariusz mógł kontrolować aż sto tysięcy podwładnych lub poddanych.

Gdyby ktoś tak lubił władzę, że w ogóle nie chciałby się nią dzielić, musiałby nieszczęśnik sam panować nad tymi wszystkimi miliardami. Czy to w ogóle możliwe? Chyba coraz bardziej. Do systemu władzy powłączano różne zdobycze nauki, nowe technologie, rozmaite automaty i automatyzmy, a od kiedy życie społeczne w coraz większym stopniu zaczęło lokować się w teleinformatycznej sieci, szczególnie ułatwiającej algorytmizację, władza gwałtownie informatyzuje się i dematerializuje.

Algorytmy nadzorujące ludzi, kontrolujące ich zachowania, kontakty, zakupy, finanse - rozproszone po całej sieci, niemożliwe do zlokalizowania - są „od zawsze" i niejako z definicji tak globalne, jak sama Sieć. Przy pomocy takich narzędzi jednostki mogą panować prawie bezpośrednio nad coraz liczniejszymi masami - przy pomocy swojego rodzaju telewładzy. Współcześni władcy są coraz mniej zależni od dworów, urzędów i armii... i pewnie coraz bardziej samotni.

Czy rozwój władzy ma kres?

Teoretycznie tak, nie może być przecież większej władzy niż globalna, silniejszej niż totalna, a przy tym bardziej skoncentrowanej niż monarsza. Kiedy któregokolwiek rodzaju pojedyncza władza zdoła objąć naraz całą Ludzkość, trzeba będzie tę władzę nazwać globalną. Gdy jakakolwiek grupa ludzi będzie podlegać tej samej i jednej władzy we wszystkich możliwych zakresach naraz, trzeba będzie taką władzę nazwać totalną. Kiedy rzeczywiste centrum władzy będzie miało wielkość jednej lub kilku rodzin, to prędzej czy później powiąże się genetycznie i niezależnie od tego, jak by się taka władza kazała nazywać, będzie arystokratyczna albo nawet monarchiczna.

Czy możliwe są dzisiaj władze globalne, totalne i oligarchiczne lub monarchiczne? Oczywiście, tak. Globalna już się stała współczesna władza finansowa światowych regulatorów i organizatorów giełd nad rynkami elektronicznymi. Totalna była zawsze władza rodzica nad małym dzieckiem, władza strażnika nad więźniem czy psychiatry nad pacjentem. Oligarchiczna jest z pewnością władza nad globalnym systemem pieniężnym i zapewne władza nad mediami. Wewnętrzna organizacja tych oligarchii jest nie bardzo rozpoznana, nie wiadomo więc, czy same słuchają jakichś ukrytych mistrzów albo monarchów, czy podejmują decyzje zbiorowo, w oparciu o konsensus albo grę sił.

Co do władzy finansowej, wydaje się, że dostęp do najwyższych jej szczebli pozostaje od dawna dziedziczny, a zatem trzeba ją nazwać, jeśli nie dynastyczną, to co najmniej arystokratyczną. Władza duchowa jest nie w pełni ujednolicona, przez co jej organizacja bywa różna. Media podlegają przemożnej kontroli kapitału, ale tworzą własne dość zamknięte środowisko. Naukowe, kulturalne i oświatowe ośrodki wpływu też coraz bardziej się zamykają kulturowo i genetycznie, co zdaje się prowadzić do systemu klanowego, może kastowego. Instytucje religijne są też różnorodne, lecz - paradoksalnie - bardziej otwarte genetycznie. Najpotężniejsza z nich, Kościół katolicki, uniknęła prywatyzacji i dynastyczności dzięki celibatowi, który formalnie wyklucza, a realnie co najmniej utrudnia dziedziczenie pozycji.

Układ ma władzę, obywatel- rozrywkę

Sto lat temu, anarchiści, uważający wszelkie władze za wcielone zło, chcieli je zmusić do działań radykalnych, najlepiej do ślepego terroru, który dręcząc lud, miał go sprowokować do rewolucji. Bojownicy rzucali na rządzących bomby i strzelali do nich z samopałów, dość skutecznie pogarszając komfort sprawowania władzy. Jako antidotum, powstał pomysł władz utajnionych, o nieznanej nikomu, także anarchistom, tożsamości, i z racji tego niezagrożonych zamachami. Czy je wtedy utworzono? Może próbowano, ale pierwsza połowa XX wieku to jednak era silnych i jak najbardziej jawnych władz państwowych.

Dopiero pod koniec XX stulecia, głównie wskutek ekspansji mediów oraz rynków, władze państwowe osłabły i pooddawały wiele ze swych kompetencji poza obszar polityczny, a ich podmiotowość stała się co najmniej dyskusyjna. Zależność państw od mediów i finansów jest dzisiaj wielka, zależność odwrotna słaba. Wygląda to na raczej stabilny układ dominacji władz prywatnych, finansowych i duchowych nad władzami państwowymi, nie całkiem zresztą uświadamiany sobie przez opinię publiczną.

Sprawowanie władzy poprzez kredyt, informację i rozrywkę jest łatwe do przeoczenia, dlatego fasada państwa może wciąż się wznosić dumnie. Praw człowieka też nie trzeba reinterpretować, bo w końcu zniewolony ekonomicznie i umysłowo obywatel może się czuć w jakimś sensie wolnym człowiekiem: kandydować gdzieś, za czymś głosować, cieszyć się różnymi niegroźnymi swobodami. Skoro zaś bezpośredni kontakt z władcą w ogóle przestaje być możliwy, a ulegając telewładzy, jest się posłusznym rządzącym, nawet nie wierząc w ich istnienie, faktyczny władca może dowolnie długo pozostawać nieznany - i ogółowi, i nawet większości swych funkcjonariuszy, czy tym bardziej statystów.
Role dla aktorów

Czy możliwe jest, że dzisiejsze władze w końcu zrealizowały program sprzed stu lat? To zależy, kogo chcielibyśmy nazwać władzą. Jeśli wybieranych przez lud przedstawicieli, to ci oczywiście są ogólnie znani. Jednak hipoteza, jakoby sprawy publiczne mogli prowadzić aktorzy polityczni, biegli wprawdzie w uwodzeniu mas, ale chyba tylko w nim, a na pewno całkowicie nim pochłonięci, jest dość śmiała i paradoksalna. Z jednej strony, byłoby to trudne do utrzymania, z drugiej bardzo nieefektywne, ale może w krótkich okresach spokoju i równowagi, sprawy publiczne mogłyby zachowywać jakąś samosterowność i wtedy rzeczywiście władze byłyby tym lepsze, im mniej rozumiejące i im bardziej pochłonięte sobą.

Z drugiej jednak strony, wydaje się nieprawdopodobne, żeby ktoś, będący blisko ośrodków wpływu, nie pochłonięty walką na groźne miny z konkurencją, nie biorący udziału w plebiscycie na uśmiechy do kamery, w końcu nie spróbował uzyskać jakiejś rzeczywistej władzy. W ten sposób, ukryte elity, nawet gdyby wcześniej nie istniały, mogłyby powstawać samorzutnie. Biurokraci, merytokraci, dysponenci kapitału, mistrzowie wpływu duchowego - powinni dość łatwo budować struktury władzy poza wiecznie rozimprezowaną i bezrefleksyjną sceną demokracji. Prawdziwe władze miałyby czas i na zrozumienie spraw publicznych, i na rzeczywiste nimi sterowanie, i paradoksalnie, mogłyby być tym bardziej użyteczne dla ogółu, im mniej byłyby mu znane.

Niezależnie więc od tego, czy władze istniały, zanim wybrały cień, czy dopiero w nim powstały, trzeba by ich szukać raczej poza oficjalną polityką, która nieustannie karleje i redukuje się dziś do roli kanału tematycznego w telewizji. Premierzy, prezydenci, posłowie, eksperci, autorytety - są już wystarczająco zajęci ciągłymi występami, żeby ich jeszcze dodatkowo obciążać sprawami publicznymi. Zresztą, naprawdę się nimi interesując, mogliby się stawać konkurentami władzy. Bezpieczniej zatem jest werbować statystów wśród tak zwanych naturszczyków. Tacy naprawdę zadowalają się tytułami, lubią akademie, święta, defilady, czerpią radość ze stanowisk i orderów, nie filozofują, nie buntują się, nie próbują zaglądać za kulisy władzy, a wiedząc niewiele, mało też mogą zdradzić.

Stabilna i bezpieczna władza globu powinna więc pewnie przybierać od dołu formy odpowiadające wyobrażeniom ludu o sprawach publicznych. Oblicza i obyczaje oficjalnych władz powinny hołdować raczej estetyce właściwej dla komiksu lub szopki niż dla dramatu Szekspira. Zdumiewające kariery ze stajni na estradę albo do parlamentu, nagłe przypływy atrakcyjności i autorytetu oraz nietrwałe, lecz imponujące przywileje, mają pobudzać wyobraźnię mas i zwabiać je do udziału w demokratycznych obrządkach i loteriach. Zresztą, w zdrowym systemie, garnitur statystów rzeczywiście powinno się co jakiś czas zmieniać, bo choć bezrefleksyjność i wiara mas są wielkie, to gra, w której wygrywają ciągle ci sami, w końcu przestaje być zajmująca.

Oczywiście, nikt przytomny nie odda ważnych decyzji w ręce osobników wylosowanych czy wybranych z tłumu. Zresztą, i dla tego tłumu byłoby lepiej, żeby władcy przygotowywali się do swej roli długo i starannie, by dojrzewali przez pokolenia, nie tylko przez rok kampanii wyborczej, i by doskonalili się raczej w rozumieniu świata niż tylko w zabawianiu mas. Rzeczywista, ustabilizowana i bezpieczna władza powinna kultywować własny, elitarny model wykształcenia oraz wychowania, w fundamentach podobny dla wszystkich elit. Różne elity powinny się jednak wiązać dyskretnie, aby nie osłabiać fasadowej różnorodności władz oficjalnych. Najlepszym i chyba w dłuższej perspektywie nieuniknionym rodzajem powiązania wydają się więzy biologiczne.

Jak te konfitury zatrzymać?

Jednym ze sposobów na stabilność władz okazuje się zakamuflowana dominacja wąskiej i dyskretnej elity, zasłaniającej się szpalerem demokratycznych statystów. Taki system zresztą już istnieje w wielu krajach i zdaje się łatwo adaptować w kolejnych. Byłby to pewnie główny kandydat do roli systemu światowego.

Można też wyobrazić sobie jawne ułożenie władz według systemu kastowego. Siłowa władza wojowników, finansowa kupców, duchowa kapłanów, nie mieszające się klany, kasty czy plemiona, porozdzielane seksualnymi i obyczajowymi tabu, separujące się biologicznie oraz kulturowo - to także może być trwałe. W Indiach, podobny stan trwa tysiąclecia, ale tam separacja tkwi głęboko w podstawach kultury. Taki system w skali globu wydaje się istotnie prawdopodobny dopiero po możliwości całkowitego biologicznego rozdzielenia kast, tak by nawet nie mogły się krzyżować, do czego powinna zresztą doprowadzić genetyka i biotechnologia, może już w perspektywie obecnego stulecia.

Można także porozdzielać ludzi kulturowo, poprzez indoktrynację, hermetyzację języków, zróżnicowanie w dostępie do wiedzy. Dobrze temu służą ideologie, religie, sekty, tajne służby i stowarzyszenia. Taka jednak separacja, doraźnie skuteczna i chętnie uprawiana, w dłuższej perspektywie zdaje się samorzutnie zmierzać do wyodrębnienia genetycznego.

Jest także możliwe, aby system faktycznej władzy był nieosobowy, funkcjonujący bez planetarnych naczelników. Sposoby na to byłyby co najmniej dwa. Pierwszy to automatyzacja władzy poprzez oddawanie różnych jej funkcji maszynom, algorytmom oraz procedurom. Władza wtedy może nawet istnieć materialnie, ale pozostawać nieosobowa. Drugi sposób to oparcie systemu na wielostronnej grze różnych mniejszych ośrodków władzy, nawzajem się ograniczających, i organizowanie spraw publicznych poprzez nieprzewidywalny i wiecznie nierozstrzygnięty wynik takiej gry. Wtedy rządziłaby jakaś „niewidzialna ręka". Niektórzy nawet wierzą, że gdzieniegdzie już tak jest.

Pierwszy model, władza maszyn, oznaczałby autonomizację technosfery i zredukowanie ludzi do roli trzody, a to zawsze drażni ambitne jednostki i skłania je do aktów sabotażu albo terroryzmu. Grozić by to mogło zaciekłą walką ludzi z maszynami, przyjmującą formy od tych, uprawianych kiedyś przez luddystów, do tych, przepowiadanych przez science fiction.

Drugi model zdaje się sprawdzać w niektórych sportach i czasem w parlamentaryzmie, ale w gospodarce wydaje się podobnie nietrwały, jak tak zwany wolny rynek, który konsekwentnie i nieuchronnie niszczą monopole, jeżeli tylko nie powstrzymuje ich jakaś pozarynkowa siła. Ponieważ, aby być w swym nadzorze skuteczna, taka siła, niejako nad-władza musi pozostawać poza systemem, niejako wracamy do modelu ukrytej elity.

Najbardziej stabilny okazuje się zatem system, który wydaje się także dla władz najbezpieczniejszy. Pewnie też do takiego powinny one dążyć.

Marek Chlebuś

http://chlebus.eco.pl/POWERS/GlobWladz.htm

Tytuł i podtytuly pochodzą od redakcji