Dziwne, że w naszym kraju (choć nie tylko) poprawa funkcjonowania szkolnictwa i oświaty nie stała się przynajmniej tak ważna dla polityków, jak kopanie piłki.
Zewsząd słyszy się narzekania na szkoły i ich funkcjonowanie, na sposób uczenia i kształcenia umiejętności, na programy nauczania, nauczycieli i wreszcie na uczniów.
Jeśli jest to utyskiwanie powszechne i nie tylko u nas, ale również w innych krajach - i to chyba bardziej w krajach wyżej, aniżeli słabiej rozwiniętych, występujące coraz częściej przy różnych okazjach - to wygląda na to, że kwestia fatalnego funkcjonowania szkół w zakresie nauczania i wychowania urosła już do poważnego globalnego problemu społecznego.
Dziwne, że w naszym kraju (choć nie tylko) poprawa funkcjonowania szkolnictwa i oświaty nie stała się przynajmniej tak ważna dla polityków, jak kopanie piłki przez zawodowych graczy, którzy nabijają sobie konta osobiste i zapewniają miliardowe zyski organizatorom igrzysk dla ludu. Ciągle do świadomości władców nie dociera fakt, że inwestowanie w oświatę i wiedzę jest z punktu widzenia biznesu nie mniej intratne niż w pseudo-sportowe imprezy i o wiele bardziej korzystne dla przyszłego rozwoju społecznego, cywilizacyjnego, technicznego oraz ekonomicznego narodu i państwa.
Nie chodzi tylko o finansowanie badań naukowych, ale nauczania. Dalsze pozostawianie na uboczu spraw szkolnictwa spowoduje zepchnięcie narodu do roli niewolników czy wyrobników pracujących na korzyść innych, mądrzejszych i bogatszych od nas. Warto zauważyć, że kraje tzw. trzeciego świata, które mają ambicję wyzwolenia się z jarzma zależności ekonomicznej najbogatszych krajów - a to świadczy o mądrości ich polityków i o ich trosce o losy własnych narodów - postawiły już, albo stawiają na rozwój oświaty i nauki. Dzięki temu osiągają znaczny wzrost dochodu narodowego.
Tylko taki polityk, dla którego liczy się prywata, lub który „zdobył” dyplom uczelni na przysłowiowym odpuście, albo miał kłopoty w szkole, nie wykazuje troski o rozwój oświaty, ani chęci naprawy szkolnictwa.
Brak większego zainteresowania szkolnictwem bierze się również stąd, że efekty tego zainteresowania dają znać o sobie czasem w odleglejszej przyszłości, a nie natychmiast w formie efektownego fajerwerku, jak np. budowa stadionu lub autostrady, czym można się pochwalić przed wyborcami.
Szkolnictwo a nowa filozofia ekonomii
Wprawdzie tu i ówdzie podejmuje się próby naprawy szkolnictwa, ale ich rezultaty są mizerne, częściej żadne. Natomiast wysiłki podejmowane przez władze oświatowe różnych szczebli oraz przez nauczycieli przypominają pracę legendarnego Syzyfa. Bowiem nie da się dokonać radykalnej zmiany sposobu funkcjonowania szkolnictwa bez spełnienia dwóch istotnych warunków: znacznego wzrostu nakładów finansowych oraz radykalnej zmiany filozofii oświaty.
W pierwszym przypadku trzeba zdobyć się na odwagę i zwiększyć nakłady finansowe ma szkolnictwo kosztem innych dziedzin życia społecznego, jak np. niesłychanie rozrastającego się aparatu urzędniczego oraz niewspółmiernych do dochodu narodowego wydatków na zbędne luksusy i reprezentacje. Wciąż zapomina się o tym, albo celowo lekceważy to, że niedoinwestowanie zdrowia i oświaty - dwóch sfer najważniejszych dla egzystencji oraz funkcjonowania społeczeństwa - skutkuje nieuniknionym spadkiem gospodarki. Czas w końcu wreszcie wyjść z błędnego koła napędzającego ujemne sprzężenie zwrotne między głupotą i biedą: „Dlaczego biedny? Bo głupi. A dlaczego głupi? Bo biedny”.
W ekonomii nadal przeważa pojmowanie kapitału i zysku w aspekcie monetarnym. Co nie daje się wyrazić w pieniądzach, nie liczy się. Dlatego kapitał finansowy dominuje nad społecznym albo ludzkim. Z różnych względów musi się dokonać nawrócenie, metanoia świadomości ekonomicznej, polegająca na redefinicji pojęcia kapitału, w którego zakres powinno wchodzić też to, co wprawdzie pozostaje niewymierne czy nieprzeliczalne na pieniądze, ale co współtworzy bogactwo kraju.
Opracowanie i wdrożenie nowej filozofii ekonomii jest wymogiem naszych czasów. Inaczej ciągłe będą nękać świat faktyczne lub wymyślone kryzysy gospodarcze.
Zerwać z archaizmem
W drugim przypadku chodzi o nowatorskie postrzeganie szkoły - od najniższego do najwyższego etapu kształcenia - adekwatne do teraźniejszego i przyszłego poziomu rozwoju cywilizacyjnego oraz do rzeczywistych potrzeb. Najwyższa pora, by porzucić archaiczne stereotypy o szkole i stworzyć pojecie szkoły odpowiadające naszym czasom i na nim realizować wizję nowoczesnej szkoły. Na dobrą sprawę, nie dokonała się jeszcze istotna rewolucja w oświacie, mimo szybko rozwijających się nauk o edukacji od ubiegłego wieku. Znamienne jest, że takie rewolucje dokonały się w sferze produkcji (przemysłu), nauki, ekonomi i polityki, ale nie w dziedzinie oświaty. Tu, jakby czas stanął w miejscu.
Od niepamiętnych czasów najważniejszym elementem szkoły jest nauczyciel przekazujący swoją wiedzę oraz grupa uczniów (klasa szkolna), która jest mniej lub bardziej (raczej mniej niż bardziej) zainteresowana przyswojeniem sobie tej wiedzy. A istotną rolę w procesie nauczania gra przymuszanie na różne sposoby uczniów do zdobywania wiedzy - poprzez zachętę i perswazję, aż do bardziej drastycznych środków. Skutek bywa zawsze ten sam: niechęć do wysiłku intelektualnego uczniów i awersja do nauczycieli i szkoły. Trudno winić za to nauczycieli i uczniów. Jedni - choćby nie wiadomo, jak dobre efekty pracy chcieli uzyskiwać - i drudzy - nawet, jeśli zdarzają się wśród nich ambitni - są krępowani przez ograniczenia tkwiące w panującym obecnie tradycyjnym i przestarzałym systemie oświaty. Nauczyciele, na ogół, dość dobrze znają je, a uczniowie - intuicyjnie wyczuwają.
Wiele jest powodów, dla których ten niewydolny system wymaga radykalnej przebudowy. Jednym z nich jest niedostosowanie przedmiotów nauczania oraz ich treści programowych do aktualnego zapotrzebowania społecznego w zakresie przygotowania zawodowego. Ciągle szkoły „produkują” ludzi, którzy nie sprostają potrzebom rynku pracy i powiększają kadrę bezrobotnych specjalistów niepotrzebnych nikomu. A z drugiej strony, istnieje wiele miejsc pracy, których nie ma kim obsadzić. Jedną z przyczyn tego paradoksalnego zjawiska jest brak kształcenia różnych umiejętności przydatnych w życiu. Naucza się przede wszystkim teorii, a nie praktyki, rzadko wiązania jednego z drugim. Wskutek tego absolwenci studiów technicznych, inżynierowie, znają prawa działania urządzeń technicznych i potrafią nawet wyrazić je w skomplikowanej algebrze, ale nie wiedzą, jak najbardziej efektywnie trzymać młotek, albo wbić gwóźdź, ani jak naprawić najprostsze urządzenie stosowane w gospodarstwie domowym.
Jeśli uczeń nie wie, do czego może mu być przydatna wiedza teoretyczna z danego przedmiotu nauczania, to zdobywanie jej traktuje jak balast obciążający jego pamięć i jako marnowanie czasu i dlatego jak dopust boży. Nic dziwnego, że uczeń nie uczy się z wewnętrznej potrzeby tylko z przymusu, żeby zdać, zaliczyć oraz dostać dyplom, i że niechętnie odnosi się do tego, który go zmusza do takiej nauki – do nauczyciela.
Urzędnicza oświata
Tu znowu daje znać o sobie czynnik ekonomiczny. Uczenie umiejętności technicznych czy warsztatowych wymaga po pierwsze, odpowiedniej liczby godzin lekcyjnych i po drugie, dobrego wyposażenia pracowni albo laboratoriów - a do tego trzeba pieniędzy.
Z formalnego punktu widzenia niby wszystko jest w porządku, bo przecież każdy konspekt lekcyjny zawiera rubrykę „cel praktyczny”, a syllabus – w rubryce „efekty kształcenia” punkt „umiejętności”. W rubryki te wpisuje się, standardowo powielane slogany, którymi nikt się nie przejmuje i których z reguły nie przestrzega się. Ale urzędnicy w ministerstwach, którzy je wymyślili, mają satysfakcję ze swoich racjonalizatorskich pomysłów, dzięki którym z pewnością będzie się osiągać lepsze wyniki nauczania. (Swoją drogą, tych, którzy wymyślili i zatwierdzili idiotyczne wzory syllabusów będących zmorą wykładowców, należałoby nominować do nagrody Nobla w dziedzinie głupoty!)
Inną przyczyną jest brak elastyczności programów nauczania w zakresie wyboru przedmiotów, treści oraz liczby godzin i przykrawanie ich do możliwości finansowych państwa oraz organów prowadzących szkoły – samorządów i właścicieli szkół prywatnych. Redukcja przedmiotów nauczania do minimum programowego i postępujące zmniejszanie liczby godzin lekcyjnych, wykładowych, ćwiczeniowych i zajęć praktycznych, wymuszone przez cięcia finansowe, sięgają granic absurdu i wołają o pomstę do nieba.
Niewątpliwie, programy nauczania powinny być odchudzane w miarę uzyskiwania dostępu do źródeł internetowych, ale nie do rozmiarów karykaturalnych. (Nota bene, wielu uczniów nie stać na płacenie za Internet, a na nic nie zdaje się komputeryzacja szkół, jeśli służą one raczej ku ozdobie.)
Sytuacja np. w uczelniach niepublicznych - w państwowych zresztą podobnie - przedstawia się tak, że w planach studiów zawarte są przedmioty wymagane odgórnie, ale liczba godzin przeznaczonych do ich realizacji absolutnie nie wystarcza do wyłożenia lub przedyskutowania treści programowych. (To ostatnie jest szczególnie ważne na studiach humanistycznych).
Inaczej mówiąc, programy zawierają niezmienne treści, a liczba godzin stale się zmniejsza. Na pokaz, sądząc z zapisów w indeksie, student zaliczył wszystko, co przewiduje plan studiów, tyle tylko, że szczątkowo - dostał dyplom, uzyskał odpowiednie uprawnienia do wykonywania zawodu, ale niewiele wie i niczego nie umie zrobić. Toteż coraz częściej absolwenci szkół szkoleni są przez pracodawców, zanim podejmą pracę; zakłady pracy wykonują więc robotę za szkoły.
Jeśli nadal będzie postępować ograniczenie finansowanie w oświacie, to należałoby odchudzić szkolnictwo, czyli zlikwidować te szkoły, które nie gwarantują odpowiedniej liczby godzin na realizację programów nauczania Zostawić te, które na to stać.
To, rzecz jasna, nie jest dobrym rozwiązaniem z wielu powodów: obniża stopień skolaryzacji, przyczynia się do wzrostu bezrobocia nauczycieli, pozostawia na pastwę losu młodzież, która nie znajdzie miejsca w szkołach itd. A więc, ciągle o naprawie szkoły decyduje bardziej czynnik ekonomiczny niż ludzki.
I wreszcie, przyczyną niedomagań, a raczej zapaści oświaty jest niedostosowany do współczesności pogląd na oświatę i złe podejście do kwestii szkolnictwa. Dotyczy to przede wszystkim ludzi odpowiedzialnych za to, głównie we władzach centralnych, ale również innych.
Poza tym, oświata przestała być przedmiotem troski zwykłych ludzi, którzy bardziej zajęci są innymi sprawami, dyktowanymi przez ideologię konsumpcjonizmu. Faktyczny, a nie pozorowany, rozwój oświaty nie sprzyja szerzeniu się jej, gdyż przeszkadza w ogłupianiu ludzi. W opinii masowej dyplom wart jest tyle, ile się za niego zapłaci, a niektóre z nich warte są tylko tyle, ile kosztuje ich wydrukowanie. Tę postawę w stosunku do szkolnictwa należałoby zmienić na gruncie nowej filozofii szkoły także po to, by uzyskać aprobatę dla dokonywania koniecznych przesunięć wydatków budżetowych.
A odpowiedź na pytanie, czego się Jaś nie nauczy we współczesnej szkole, można by sformułować krótko: tego wszystkiego, co potrzebne mu do życia bez szukania pomocy u innych oraz do wykonywania zawodu, na który jest zapotrzebowanie na rynku pracy oraz tego, co pozwoli mu samodzielnie myśleć kreatywnie i krytycznie. W zamian za to nauczy się oszukiwać w wyniku nagminnego i powszechnie tolerowanego korzystania z ściąg i podpowiedzi, wymigiwania się od rzetelnego wysiłku umysłowego, wkuwania w pamięć wielu nieprzydatnych informacji oraz korzystania z różnych środków dopingujących pracę mózgu, które pomagają zwyciężać w walce szczurów o lepsze wyniki testów.
Wiesław Sztumski
13.05.2012