W kraju, gdzie około cztery piąte ludności deklaruje swoją przynależność do kościoła katolickiego, powinno się, jak nigdzie indziej, powszechnie stosować naczelną zasadę regulującą stosunki międzyludzkie na gruncie etyki chrześcijańskiej: „miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”.
Ma ona zresztą nie tylko wymiar religijny, w szczególności chrześcijański, ale ogólnoludzki. W związku z tym warto, żeby ta reguła postępowania była powszechnie przestrzegana przez ludzi wierzących i areligijnych.
Miłość bliźniego to nie tylko lubienie się nawzajem, ale odnoszenie się do innych z szacunkiem, życzliwość, chęć niesienia pomocy i tolerancja. To wszystko, co wiąże się z umiłowaniem bliźnich sprawia, że ludzie darzą się wzajemnym zaufaniem i w związku z tym liczą no to, że nikt nikomu nie będzie wrogiem, że nie oszuka, nie przechytrzy, nie będzie miał jakichś skrytych niecnych zamiarów, nie będzie knuł czegoś potajemnie, nie okradnie, okaże pomoc w każdej sytuacji i że można liczyć na drugiego; słowem – jak to określał T. Kotarbiński – że ludzie będą spolegliwi.
Tymczasem z praktykowaniem tej zasady postępowania coś jest nie tak. Na każdym kroku spotyka się pogardę dla niej. Powiększa się rozdźwięk między deklaracją miłości bliźniego - raczej od święta - a więc w gruncie rzeczy bezprzedmiotową, a brakiem przejawów na co dzień choćby zwykłej życzliwości. Niestety, życie dostarcza niezliczonej ilości dowodów na to.
Panowanie biurokracji
Z brakiem szacunku dla człowieka spotykamy się nagminnie w różnego rodzaju urzędach, instytucjach, firmach i organizacjach. A im wyższy szczebel władzy, tym mniej miłości dla bliźniego, tym większe lekceważenie petenta, którego traktuje się jak kogoś, kto zakłóca błogi spokój urzędasom. Niezwykle rzadko zdarza się, żeby urzędnik podsunął mu krzesło i poprosił, by usiadł.
Ta chamska asymetria w relacji między przedstawicielami władzy a petentami - urzędnik rozparty w fotelu i interesant stojący pokornie – ma wyraźnie pokazać, kto tu jest ważniejszy i stawia petenta w roli uniżonego i poniżonego sługi, zdanego na łaskę urzędnika. Wypisz, wymaluj, jak ongiś w carskiej Rosji.
Kiedy indziej znowu, jeśli uda się komuś dostąpić łaski spotkania z jakimś urzędnikiem na wysokim stanowisku, albo z dygnitarzem, to każe mu się czekać (też przeważnie na stojąco) na spotkanie face to face, mimo że ten dygnitarz nic nie robi. Ale tu chodzi o to, by petent spokorniał, stojąc jak trusia przed drzwiami gabinetu i o to, by po prostu poniżyć go (stopień pokory i poniżenia jest proporcjonalny do czasu oczekiwania) i nie liczyć się z nim za bardzo albo najlepiej, żeby po dłuższym czasie zrezygnował ze spotkania.
Charakterystyczną postawą urzędnika wobec petenta jest traktowanie go, jak kogoś, kto w ogóle zmusza do pracy, a w szczególności przysparza dodatkowego wysiłku. A przecież tak dobrze nic nie robić w oczekiwaniu na koniec godzin urzędowania! Dlatego typową reakcją urzędnika, który był łaskaw zapoznać się z jakąś sprawą, jest stwierdzenie, że nie da się jej załatwić. No, bo po co się trudzić? A jeśli z góry twierdzi on, że się nie da, to chyba z trzech powodów: albo sądzi, że w ten sposób uniknie ujawnienia swej niekompetencji, albo że nie będzie musiał wysilić swej mózgownicy, albo liczy na dodatkowe wynagrodzenie, czyli łapówkę, bo inaczej mu się nie opłaca.
Płaca ani awans urzędnika nie zależy od jego wysiłku ani od ilości załatwionych pozytywnie spraw, tylko od czasu spędzonego za biurkiem w godzinach urzędowania. Nic więc dziwnego, że urzędnicy traktują swoją pracę i petentów jak dopust boży i są przekonani o tym, że pracują z łaski. Wykonywanie usługi traktują jak świadczenie łaski, dlatego pracują byle jak. Nie dociera do ich świadomości, a może nie chcą wiedzieć o tym, że ich wynagrodzenia pokrywają petenci-podatnicy i że petent, który opłaca urzędnika, ma prawo domagać się od niego rzetelnej obsługi w myśl zasady: płacę i żądam. Usługa świadczona przez urzędnika jest takim samym towarem, jak inne, za które się płaci i wymaga właściwej jakości.
Winni takiego zachowania się urzędników są również sami petenci, którzy też nie grzeszą zbytnią kulturą osobistą, a oprócz tego boją się upomnieć o swoje prawa i traktują urzędników, jak święte krowy.
Takie zachowanie ludzi oraz stereotypy urzędnika pochodzą z dawnych lat i funkcjonują wciąż w naszym społeczeństwie przekształcającym się w społeczeństwo obywatelskie z dość dużymi oporami. Podobnie, jak urzędnicy, zachowują się inni ludzie, od których jest się w jakiś sposób i w jakimś stopniu zależnym: sprzedawcy, rzemieślnicy, lekarze, nauczyciele, księża itd. Im wyższy stopień zależności formalnych lub nieformalnych, tym większe lekceważenie interesantów.
Ideologia to jedno, ale podstawą - kultura
Hierarchia zależności, nieodzowna dla każdego systemu zarządzania, zawsze kryje w sobie potencjalne niebezpieczeństwo złego traktowania ludzi znajdujących się na niższych jej szczeblach. Ujawnia się ono w odpowienim kontekście społecznym ukształtowanym przez system władzy i całokształt uwarunkowań kulturowych. Niemniej jednak, ogromną, jeśli nie istotną, rolę odgrywa kultura osobista oraz wewnętrzna wola rzetelnego wykonywania swoich obowiązków pracowniczych wynikających z tytułu zajmowanego stanowiska i nie tylko.
Na nic zdają się kodeksy różnych grup zawodowych, kiedy nie egzekwuje się zapisanych w nich norm zachowania i postępowania. W relacjach „pracownik organizacji - interesant” animozja i nonszalancja mają przewagę i to bardziej w postawach pracowników niż interesantów; jest to wciąż jeszcze zjawisko charakterystyczne dla naszego społeczeństwa. Bynajmniej ich źródłem są nie tyle uwarunkowania zewnętrzne - chociaż nie wolno pominąć wpływu kontekstu społecznego - co czynniki subiektywne, przede wszystkim cechy osobowościowe. A one nie kształtują się dopiero w procesie pracy zawodowej, lecz wcześniej, zanim osiągnie się dojrzałość społeczną, w procesie wychowania w rodzinie i szkole.
Bezspornie, formowanie charakteru dokonuje się przede wszystkim pod znaczną presją takich składników otoczenia kulturowego jak ideologia, tradycja i religia. Jednak w warunkach postępującej laicyzacji i stopniowym odchodzeniu od tradycji przemożny wpływ wywiera ideologia. Aktualnie - ideologia konsumpcjonizmu.
Powszechnie wiadomo, że foruje ona indywidualizm, egoizm, zazdrość, zawiść i wrogość, od których to cech w dużym stopniu zależy zwycięstwo w walce konkurencyjnej o wszystko. W zasadzie jest jej obca empatia oraz życzliwość, czyli te cechy charakteru, jakie przede wszystkim powinien posiadać ten, od którego postawy, zachowania się i działania zależą sprawy innych ludzi.
Ale to nie do końca tak jest. Przecież w innych krajach o takim samym ustroju politycznym i w warunkach panowania tej samej ideologii ludzie zachowują się mimo wszystko inaczej niż u nas. Są bardziej wyrozumiali, życzliwsi i okazują większą chęć pomagania innym. Po prostu, charakteryzuje ich maksimum dobrej woli.
W niektórych bardziej cywilizowanych krajach inna jest kultura urzędników i inny sposób ich podejścia do petentów. Tam spotkanie zaczyna się od pytania: „W czym mogę pomóc?”, a urzędnik stara się, na ile jest w stanie i nie szczędząc trudu pozytywnie załatwić sprawę, tzn. ku zadowoleniu petenta. Załatwienie czegoś sprawia mu niekłamaną satysfakcję.
A więc, braku dobrej woli, empatii oraz chęci niesienia pomocy komuś innemu, nie usprawiedliwia do końca żadna ideologia ani warunki społeczne. Posiadanie i manifestowanie dobrej woli na co dzień i na każdym kroku zależy wyłącznie od samego człowieka, od jego charakteru, kultury osobistej i norm etycznych zakorzenionych w świadomości i praktykowanych, a w szczególności od chęci spełniania dobrych uczynków, między innymi w myśl nakazu religijnego o miłości bliźniego.
Porażka ideologiczna Kościoła i sług jego
Ale te nakazy, podobnie jak inne przykazania kościelne, przestały być najważniejszym celem wychowania religijnego. Coraz więcej funkcjonariuszy kościoła katolickiego, który na fali nowej ekonomii i pod wpływem ideologii konsumpcjonizmu zdążył już zmarketyzować się i przekształcić w monopolistyczną globalną korporację wyznaniową, bardziej zajętych jest troską o dobro Kościoła, czyli jego majątek i panowanie oraz o własne interesy ekonomiczne i polityczne, aniżeli o moralność wiernych.
Przeważnie zajmują się poszukiwaniem stronników politycznych, symonią, albo handlem usługami kapłańskimi, które - jak wszystko w kapitalizmie - stały się elementami uczestniczącymi w obrotach towarowych na wielomiliardowym rynku religijnym, zwanym też rynkiem dusz. Dlatego w wielu wypadkach oni również z łaski pełnią swoje obowiązki duszpasterskie i coraz częściej zachowują się tak, jak niechętnie pracujący i nieżyczliwi urzędnicy.
Właściwie nie ma już zauważalnej różnicy między instytucjami i funkcjonariuszami kościelnymi a świeckimi. Zwykli ludzie znajdujący się na najniższych szczeblach hierarchii społecznej i nie mający wypchanych portfeli są traktowani od niechcenia; unika się codziennych kontaktów z nimi, co najwyżej od święta, kiedy jest okazja zabłysnąć w mediach. Tak jak w instytucjach świeckich, tak i w kościelnych z trudem udaje się coś załatwić bez pieniędzy, koneksji politycznych albo protekcji.
Niepoprawne relacje między funkcjonariuszami, urzędnikami i pracownikami różnych organizacji a interesantami wywołują niekorzystne skutki tak dla interesantów jak i instytucji, firm i organizacji. Są przyczyną stresu pojawiającego się często już na samą myśl o tym, że ma się coś załatwić.
To rodzi awersję do pracowników organizacji. Potęguje się ona proporcjonalnie do częstotliwości nabywania złych doświadczeń w wyniku obcowania z nimi. Tworzy się negatywny stereotyp funkcjonariusza.
Ta awersja przenosi się siłą rzeczy również na organizacje, których pracownicy niewłaściwie odnoszą się do interesantów. Tym samym w świadomości interesantów powstaje całkiem bezwiednie negatywny wizerunek organizacji, a nawet na jakiekolwiek zwierzchnictwa i władzy w ogóle.
Są też, oczywiście, tacy pracownicy i takie organizacje, gdzie wykonywanie obowiązków, grzeczność, kultura, przestrzeganie kodeksów etyki zawodowej i dobra wola należą do standardów w relacjach z interesantami. Jednak jest ich zdecydowanie za mało i dlatego należą do wyjątków, a nie do reguły.
Długi marsz
Aktualna relacja funkcjonariusz-interesant wywołuje powszechne niezadowolenie oraz irytację. Ale - jak wynika z doświadczenia – nic nie wskazuje na to, by zmieniła się ona na lepsze, ponieważ właściwie niczego nie robi się, by ją poprawić.
Elity władzy, jakie by one nie były, i tak będą rządzić niezależnie od tego, jaki prezentują stosunek do podwładnych, ponieważ ktoś musi rządzić. Natomiast interesanci, którzy naturalnie nie są w stanie zorganizować się, żeby mieć odpowiednią siłę polityczną, nie są w stanie zmienić złych nawyków urzędniczych.
Znaleźliśmy się więc jakby w sytuacji bez wyjścia. Wobec tego trzeba cierpliwie czekać, dopóki nie nastąpi zmiana obyczajów urzędniczych w wyniku pracy od podstaw w zakresie kultury zachowań, albo zmiana panującej ideologii.
Na razie nie zanosi się na to i chyba nie nastąpi to w czasie życia jednego pokolenia.
Wciąż jeden drugiemu stara się na różne sposoby albo szkodzić, albo utrudnić mu życie, a przynajmniej nie ułatwić mu go, albo … niech czytelnik sam wstawi w miejsce wielokropka tutaj i w tytule stosowne mniej lub bardziej cenzuralne słowo wyrażające to, co człowiek człowiekowi chce złego uczynić, by na przekór zasadzie miłości bliźniego dopiąć swego, postawić na swoim, podkreślić swoje ja, wywyższyć się, ograć drugiego, poniżyć go itd.
Nie na wiele zdają się gołosłowne deklaracje wyznaniowe na temat miłości bliźniego, ani mnożenie kodeksów etycznych wobec zwykłego braku dobrej woli, rezygnacji z przesadnego egoizmu i nieżyczliwości w stosunkach wzajemnych między ludźmi, niezależnie od ich światopoglądu, zajmowanej pozycji społecznej, stanu majątkowego, pochodzenia i wyglądu.
Wiesław Sztumski
17 sierpnia 2012