>
>
Co jakiś czas, przeważnie w sytuacjach kryzysowych, wprowadza się – a robią to filozofowie, politycy, ideolodzy, dziennikarze itp., dokładnie nie wiadomo kto - do publicznego obiegu jakieś słowa-zaklęcia, które zazwyczaj mają sens mistyczny i funkcjonują jak hipostazy.Za nimi kryją się odpowiednie idee, którym przypisuje się nadprzyrodzoną moc magiczną i dlatego wierzy się, że ich wdrożenie pozwoli uniknąć niebezpieczeństw, albo wyjść z kryzysu.
W czasach nowożytnych takimi słowami były wolność, równość i braterstwo, zaś w najnowszych - socjalizm odmieniany przez wszystkie przypadki i formy a także solidarność. Stopniowo wychodziły one z obiegu – przestawały być modne – kiedy okazywały się zwykłymi pustosłowiami.
Niemniej jednak, w odpowiednim czasie spełniały one swoją rolę dziejową, ponieważ podrywały masy społeczne do działań rewolucyjnych na rzecz transformacji ustrojów politycznych oraz sposobów gospodarowania, na przykład w wyniku rewolucji antymonarchistycznej we Francji, Wiosny Ludów w Europie, rewolucji październikowej w Rosji, czy rewolucji „solidarnościowej” w Polsce.
Przyczyniały się one do likwidacji jednych sprzeczności i napięć społecznych, a więc do rzeczywistego lub pozornego zażegnywania kryzysów wskutek transformacji ustrojowych, ale nie chroniły przed powstawaniem nowych, które wkrótce narastały.
Chociaż ludzie zawodzili się na tych hasłach czy ideach, bo przekonywali się, że nie da się ich w pełni zrealizować, to do dziś znajdują one zwolenników na zasadzie jakiejś inercji poglądów i dziedziczenia ich.
Trzy zaklęcia
Niestety, ludzie wciąż są niepoprawnie naiwni i wierzą, że nowe słowa-zaklęcia i slogany na pewno zlikwidują aktualne trudności i polepszą ich życie. Dlatego ulegają propagandzie głoszącej nowe pustosłowia i idee, zwłaszcza, kiedy odzwierciedlają one ich oczekiwania. Ostatnio, modne stały się trzy słowa i odpowiadające im idee: demokracja, nie do końca ani jednoznacznie zdefiniowana – każdy rozumie ją na swój sposób, jak mu wygodnie, ekologia – przedrostek „eko” doczepiany jest często absurdalnie do wszystkiego – oraz rozwój zrównoważony - w wielu wypadkach odnoszony bezsensownie do czego się da i przyczyniający się do nadużyć semantycznych.
Krótko mówiąc, świat ma być demokratyczny, ekologiczny i zrównoważony. Ale dlaczego ma być właśnie taki, a jeśli tak, to, czy w ogóle da się go takim uczynić?
Na pierwsze pytanie trudno odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. Trzeba by zrobić jakieś ogólnoświatowe referendum, w którym ludzie wypowiedzieliby się, jaki model świata im odpowiada i czy chcieliby go kształtować. Oczywiście, jest to zadanie praktycznie niewykonalne z wielu powodów. A zatem, pozostaje tylko zdać się na pomysły różnych uszczęśliwiaczy ludzkości, a przede wszystkim ich samych.
Pozostaje jednak otwarta kwestia, czy ich pomysły na szczęśliwy świat odpowiadają na tyle licznej populacji, żeby można ją było uznać za reprezentatywną dla całego świata.
Jak dotychczas, jesteśmy skazani na dyktaturę tych pomysłodawców - uszczęśliwiaczy na siłę. Oni uzurpują sobie prawo do narzucania całej ludzkości takich modeli świata, które uznają za najlepsze - chyba dlatego, że najlepiej służą ich interesom. (Czy przypadkiem nie potwierdza to w jakimś stopniu spiskowej teorii dziejów?) A każdy z tych modeli przedstawia się jako najlepszy ze wszystkich światów, jak mawiał Leibniz.
W tym przejawia się jedna z form współczesnej tyranii globalnej. Dywagacjami na ten temat - skądinąd ciekawymi - nie będę się tutaj zajmować. Przypuśćmy, że faktycznie należy realizować ideę doskonałego świata za pomocą rozwoju zrównoważonego, ale zastanówmy się nad jego istotą i możliwością realizacji.
Błędne koło
W artykule Czy rozwój zrównoważony jest fikcją, utopią, iluzją czy oszustwem?, opublikowanym w „Problemach Ekorozwoju” (2008, vol. 3, Nr 2; http://ekorozwoj.pol.lublin.pl) wyraziłem pogląd, iż idea rozwoju zrównoważonego, która jest zarazem po części iluzją, utopią i oszustwem, jest zdroworozsądkową reakcją obronną na wyniszczającą ludzi ideologię konsumpcjonizmu i jakąś alternatywą dla niej.
Dziś mam pewne zastrzeżenia co do tego. Wydawało mi się, że dzięki tej idei zostanie przyhamowane tempo rozwoju gospodarczego narastającego od połowy XX wieku gwałtownie i w sposób niekontrolowany, w wyniku którego równie szybko postępuje niszczenie zasobów surowcowych jak i organizmów ludzi.
W bogatej literaturze z zakresu ekologii i w wielu raportach o stanie środowiska udokumentowano, że skutkiem postępu społecznego czy cywilizacyjnego (w wyniku niezwykle szybkiego rozwoju nauki i techniki) jest pustoszenie środowiska przyrodniczego, społecznego i duchowego. A coraz liczniejsze i dociekliwsze badania w zakresie biologii, medycyny i psychologii potwierdzają również niszczenie organizmów ludzi. Narasta ono proporcjonalnie do zmian kontekstu ich życia, czyli całokształtu uwarunkowań środowiskowych spowodowanych przez postęp cywilizacyjny.
Wyniszczanie wszystkiego naokoło i samego siebie jest ceną, jaką ludzie płacą za to, żeby mogli wygodniej żyć i wydłużać swój średni czas życia dzięki temu postępowi.
Inna sprawa: komfort nie zapewnia człowiekowi szczęścia i degraduje go jako istotę biologiczną – osłabia układ immunologiczny i dlatego czyni go mniej odpornym na działanie czynników przyrodniczych zagrażających jego zdrowiu fizycznemu i psychicznemu. Chyba też osłabia jego odporność na zmiany zachodzące w społeczeństwie.
W konsekwencji, czyni go istotą coraz bardziej ułomną, która, by utrzymywać się przy życiu i poprawnie funkcjonować, musi w coraz większym stopniu korzystać z wciąż wymyślniejszych farmaceutyków oraz protez. Tym samym ludzie stają się coraz bardziej zależni od techniki – wyzwalaniu się człowieka od sił przyrody towarzyszy popadanie w niewolę techniki.
To nasuwa obiekcję odnośnie do sensu wydłużania czasu życia wspomaganego przez technikę. Wątpliwości te są natury ekonomicznej, etycznej i biologicznej.
Koszty ulepszeń
Urządzenia techniczne (protezy) i leki podtrzymujące życie są coraz droższe – ich koszt produkcji stale wzrasta z różnych przyczyn - nieproporcjonalnie do wzrostu siły nabywczej mas społecznych. W związku z tym, nie każdego stać na nie.
Jeśli uwzględni się fakt rażącej dysproporcji dochodów ludności - przeciętnie jedna piąta ludzi w poszczególnych krajach (niezależnie od ich gospodarki) i na całym świecie żyje na skraju ubóstwa, to czy naprawdę cieszą wielkie osiągnięcia techniki, która w pierwszym rzędzie, najpierw i przeważnie wspomaga życie ludzi bogatych?
Czy powinny cieszyć osiągnięcia techniki, jeśli przyczyniają się one do degradacji środowiska, nadmiernej chemizacji żywności i produkcji żywności genetycznie zmodyfikowanej, co w końcu niekorzystnie odbija się na zdrowiu ludzi i przyczynia się do powstawania nowych chorób? Chorób, z którymi medycyna radzi sobie coraz trudniej i które wymagają wytwarzania nowych leków o rozleglejszych i groźniejszych skutkach ubocznych. W dodatku coraz droższych.
Do tego należy dodać wzrastające koszty leczenia wymagającego drogiego sprzętu medycznego i drogich lekarstw. Nie jest w stanie ich pokryć ani większość społeczeństwa, ani państwo w ramach różnych form ubezpieczeń zdrowotnych.
Być może dlatego coraz więcej krajów redukuje wydatki na opiekę zdrowotną, albo chyłkiem wycofuje się z ubezpieczeń państwowych. Dalszy postęp w dziedzinie medycyny wymaga wzrostu nakładów na badania, a powszechna dostępność do nowoczesnej medycyny, nawet nie najwyżej rozwiniętej i do skutecznych leków najnowszych generacji wymaga wzrostu zamożności społeczeństwa.
Jedno i drugie można realizować tylko w wyniku maksymalizacji wzrostu gospodarczego, bo on jest źródłem bogacenia się, a więc zupełnie na przekór idei rozwoju zrównoważonego.
To tak, jak z ochroną środowiska, która w miarę postępu techniki wymaga coraz większych nakładów finansowych na utylizację, rekultywację, rewitalizację i podobne zabiegi, a środki te może zapewnić niezrównoważony rozwój gospodarczy zorientowany na maksymalizację zysku.
Jak długo wszystko będzie zależeć od ilości pieniędzy i bogactwa, tak długo rozwój w sferze gospodarki - a w ślad za nim w innych obszarach - nie powinien być zrównoważony.
Wspomniane kwestie ekonomiczne rodzą wątpliwość etyczną: jak realizować podstawowe zasady etyki - sprawiedliwości społecznej, solidaryzmu, równości, altruizmu itp. w obecnych warunkach społecznych.
I wreszcie istotne zastrzeżenie natury biologicznej: czy życie ludzi coraz słabszych pod względem fizycznym i psychicznym, mniej odpornych na pogarszające się parametry fizyczne i narastające wraz z postępującą degradacją środowiska stresy, ludzi chorych i ułomnych, czyli kalek utrzymywanych sztucznie przy życiu i funkcjonujących dzięki protezom oraz syntetycznym lekarstwom, a także ludzi karmionych żywnością chemicznie preparowaną, nie odbije się negatywnie na kondycji biologicznej gatunku ludzkiego w przyszłości?
Już teraz notuje się wzrost tzw. chorób cywilizacyjnych spowodowanych anormalnym rytmem życia i pracy (choroby układu krążenia, nowotwory, nerwice, alergie, depresje), sposobem odżywiania się (otyłość, choroby układu trawiennego) i poruszania się (choroby układu mięśniowo-kostnego). Coraz liczniejsze wypadki drogowe przyczyniają się do lawinowego wzrostu liczby ludzi niepełnosprawnych.
Odpowiedzi mogą być różne, w zależności od tego, czy jest się zwolennikiem postępu cywilizacyjnego realizowanego dotychczas, czy też jest się eko-optymistą, bądź eko-pesymistą.
Po nas choćby potop
Dzisiaj nie jesteśmy w stanie stwierdzić, komu przyznać rację. O tym, przekonają się dopiero przyszłe pokolenia, które nic nam nie zrobią, co najwyżej będą psioczyć na to, że zgotowaliśmy im taki los. Oby tylko nie było już za późno, kiedy nie będą mogły zawrócić z ślepego zaułka postępu, w jaki nieuchronnie brniemy, gnani chęcią życia w komforcie i bogacenia się.
Richard von Weizsäcker napisał kiedyś: W tym świecie, jaki jest, tylko wtedy można nadal żyć, jeśli się głęboko wierzy, że nie pozostanie on taki, lecz stanie się takim, jakim powinien być. (Carl Friedrich v. Weizsäcker: www.aphorismen.de/Zitat/178280; 20.8.2013).)
To piękny aforyzm, ale kto z nas dzisiaj wie, jakim powinien być świat dobry dla przyszłych pokoleń? Nie tylko nie wie, ale nawet nie potrafi sobie go wyobrazić.
W tej sprawie bardziej przekonuje mnie przyziemny realizm założeń ekologii człowieka (human ecology), aniżeli uduchowiony czy religijny surrealizm ekohumanistów (ekohumanizm oznacza partnerskie współdziałanie na rzecz środowiska przyrodniczego i dla dobra wspólnego wszystkich ludzi żyjących teraz i później, oparte na zasadzie miłości bliźniego) i dlatego bardziej optuję za eko-pozytywizmem niż za eko-romantyzmem.
Tym bardziej, że od tysiącleci religia nakazuje ludziom częściej spoglądać na Niebo niż na Ziemię, więcej być w Niebie niż na Ziemi. Wskutek tego ludzie wierzący, a ich jest przytłaczająca większość - bardziej troszczą się o sprawy Nieba z całym panteonem bóstw, świętych, aniołów itd. oraz o duszę, aniżeli o warunki życia na Ziemi i o ciało.
Religia – niezależnie od tego, jak bardzo angażuje się w sprawy ekologii – w rzeczy samej bardziej sytuuje człowieka w niebie niż na Ziemi. Wobec tego, ludzie traktują sprawy ziemskie jako drugorzędne.
Taką relacje między człowiekiem, Niebem i Ziemią dosadnie odzwierciedla aforyzm R. Delavy’ego: Człowiek w niebie – Ziemia w d… ("Human being in Heaven -The planet Earth in the ass."- http: //www.rene-delavy.com; dostęp: 15.7.2013)
Uznawanie prymatu świata przyrody nad kulturą duchową nie wyklucza jej wpływu na życie ludzi. W wielu przypadkach jest on znaczący i dlatego nie wolno go lekceważyć, ale nie powinno się go przeceniać. A skądinąd, nikt nie udowodnił racjonalnie ani empirycznie, że przyrodniczo uwarunkowane przez niezmienne prawa przyrody (w szczególności przez prawa biologii) myślenie, postawy i działania ludzi są - ze względu na interesy jednostek, społeczeństwa i gatunku – gorsze od tych, które narzucają ludziom często zmieniające się normy kulturowe.
Historia dowodzi, że to raczej odchodzenie od przyrody i kierowanie się zasadami kultury nie wychodziło ludziom na dobre - ani im, ani ich środowisku życia. Postęp techniczny, który jest narzędziem i przyczyną dominacji kultury nad przyrodą, prowadzi do coraz większej degradacji środowiska i dehumanizacji społeczeństwa. Z tej racji, co jakiś czas, w momentach opamiętania, odżywają idee powrotu do natury, ostatnio idea szeroko rozumianej ekologizacji.
Rozwój zrównoważony? Ważniejszy zysk!
Wiadomo, jak z gwałtownym postępem cywilizacji, jaki dokonuje się od około stu lat, równie gwałtownie ulega degradacji nasze środowisko i maleją zasoby ziemskie. W końcu do świadomości ludzi dotarło, że jak tak dalej pójdzie, to stosunkowo szybko ludzkość stanie w obliczu globalnej katastrofy ekologicznej, której prawdopodobnie nie przeżyje. To dało asumpt do powstawania różnych ruchów społecznych - organizacji ekologów i partii „zielonych” - które starają się wywrzeć skuteczny wpływ na decydentów politycznych i gospodarczych w poszczególnych krajach. Okazuje się jednak, że nie jest on tak wielki, jak trzeba.
Niemal wszyscy zgadzają się, że ekolodzy mają rację i że coś należy zrobić, aby zapobiec grożącej katastrofie. Ale za deklaracjami za mało idzie czynów, ponieważ politycy są zależni od biznesu, biznes rozkręca się w miarę wzrostu gospodarczego, ten zaś musi dokonywać się kosztem degradacji środowiska i uszczuplania zasobów ziemskich, a decydenci ekonomiczni nie mogą działać wbrew interesom finansjery światowej.
Dopóki pieniądz rządzi światem, aktywność polityczna i gospodarcza będzie kontrolowana przez biznes, a apele ekologów będą tylko w takim stopniu respektowane, w jakim nie tylko nie zaszkodzą interesom biznesmenów, tzn. nie zredukują ich profitów, ale przyczynią się do ich wzrostu (na wytwarzaniu „ekologicznych” towarów można dużo zarobić).
Granicę działań proekologicznych wytycza wielkość zysku finansjery światowej.
„Cnota” marnotrawstwa
Apele ekologów sprowadzają się do tego, żeby zapobiegać dalszemu zatruwaniu środowiska, a pryncypia zawarte w koncepcji rozwoju zrównoważonego nakazują kierować się w ekonomii - w zakresie produkcji i konsumpcji – zasadą ograniczania (najlepiej całkowitej likwidacji) marnotrawstwa substancji i energii. Należy zużywać ich tyle, ile tego wymaga zaspokajanie rozsądnie uzasadnionych potrzeb konsumentów.
To znaczy, nie powinno się niczego produkować na wyrost, tylko tyle, ile jest się w stanie skonsumować, mimo że produkować można, ile się chce i na ile pozwalają siły wytwórcze, a konsumować tylko tyle, ile można.
Nie ulega wątpliwości, że planowanie produkcji musi też uwzględniać wytwarzanie pewnej ilości produktów zbytecznych, ale takich, które mogą być skonsumowane dzięki różnym chwytom marketingowym, a nie takich, o których niejako z góry wiadomo, że nigdy nie znajdą nabywców i które tworzy się po to, by zapewnić korzyści wynikające z ciągłej produkcji.
Uniknąć marnotrawstwa w gospodarce nie da się. Można je redukować do sensownych granic, ale z pewnością nie w warunkach współczesnego systemu ekonomicznego, który zakłada, że rozwój gospodarzy może dokonywać się wyłącznie w wyniku maksymalizacji zysku, czyli nakręcania spirali produkcji i konsumpcji.
Nie zważa się na to, że realizacja tego założenia jest bezsensowna, ponieważ maksymalizacja zysku powoduje spadek realnej wartości pieniądza - pomnaża ilość pieniędzy pustych, bo bez rzeczywistego pokrycia, a wskutek maksymalizacji produkcji postępuje wzrost marnotrawstwa. Jest ono potwierdzane masowo na co dzień i jakby wkomponowane w naturę teraźniejszej ekonomii; stanowi cechę wyróżniającą dzisiejszych snobów, których naśladuje ogół społeczeństwa. Teraz nie oszczędność, lecz marnotrawstwo uchodzi za cnotę – człowiek racjonalnie, czyli oszczędnie gospodarujący szybko przekształca się w człowieka rozrzutnego. (Pisałem o tym w artykule Od homo rationalis do homo prodigus, „Sprawy Nauki” Nr 1, 2013)
Brak umiaru, czyli samozagłada
Warunkiem zachowania równowagi we wszystkich systemach, nie tylko gospodarczych jest przestrzeganie miary. Również rozwój zrównoważony wymaga zachowania określonej miary. Ale tego wymogu nie da się spełnić w warunkach dzisiejszych, kiedy niepodzielnie panuje ideologia niepohamowanego konsumpcjonizmu i powszechna gonitwa za zyskiem. Rozwój zrównoważony dotyczy przede wszystkim gospodarki, ale rozciąga się na inne sfery życia społecznego, bo dopiero wespół z nimi może w efekcie ukształtować zrównoważony ekosystem. A o to właśnie chodzi w zrównoważonym rozwoju, jeśli ma on zagwarantować szansę na przeżycie następnym pokoleniom.
Gdyby nawet rozwój zrównoważony polegał na równowadze dynamicznej – a tylko taka ma miejsce w układach dynamicznych, jakimi jest gospodarka i inne obszary działań społecznych – to w tego rodzaju równowadze pojawia się przewaga raz jednych, raz drugich działań przeciwstawnych, czyli asymetria. Ale jest ona krótkotrwała, ponieważ po stosunkowo krótkim czasie te przeciwstawne dążenia wyrównują się.
Tymczasem asymetria rozwoju zrównoważonego - tak jak on faktycznie dokonuje się w naszych czasach – jest cechą tak poszczególnych faz jak i całego jego przebiegu. I nic nie wskazuje na to, żeby ta asymetria i dysharmonia kiedyś znikła w wyniku stosowania się do zasady złotego środka. (Zob. G. Zecha, The Golden Rule and Sustainable Development, w: „Problemy Ekorozwoju”, vol. 6. Nr 1, 2011)
Jednym z podstawowych zadań ekologii jest poznanie miar immanentnych systemom przyrody i społeczeństwa, a ostatecznym celem wdrażania idei rozwoju zrównoważonego - jak go rozumiem - jest zachowanie miary w ekosystemie ziemskim po to, żeby zapewnić przetrwanie żywym istotom, a wśród nich przede wszystkim gatunkowi ludzkiemu. (Pojęcie miary kryje w sobie równowagę, symetrię i harmonię - wszystko to, co odzwierciedla relacje między całością ekosystemu i jego częściami i co składa się na porządek, albo ład panujący w nim. (G. Picht, Zum Begriff des Maßes, w: C. Eisenbart, red., Humanökologie und Frieden, Forschungen und Berichte der Evangelischen Studiengemeinschaft, Bd. 34, Stuttgart: Klett-Cotta 1979, s. 420.)
Bowiem przetrwać może to, co zachowuje miarę i dopóty może przetrwać, dopóki jej nie naruszy w sposób nieodwracalny.
Stałe naruszanie miary w odniesieniu do produkcji, konsumpcji, potrzeb, żądań i odnoszenia się do swego otoczenia prowadzi nieuchronnie do zniszczenia przez ludzi swego oikos i do ich samozagłady. Zachowanie miary ekosystemu jest warunkiem koniecznym do utrzymania jego stabilności, a rozwój zrównoważony ma zapewnić tę stabilność. Jednak tego żądania on nie spełnia i dlatego nasz ekosystem wciąż oddala się od stanu równowagi - coraz bardziej staje się dysypatywny i kruchy, co skutkuje licznymi kryzysami w różnych obszarach życia społecznego, głównie w gospodarce.
I tak długo nie będzie go spełniać, jak długo będzie podporządkowany prawom neoliberalnej ekonomii funkcjonującej w warunkach narastającego konsumpcjonizmu. I dopóki osiągnięcia nauki i techniki będą służyć do inicjowania nieodwracalnych procesów systematycznego burzenia równowagi w ekosystemie, a postęp ekonomiczny będzie zakłócać działanie mechanizmów homeostazy, jakie w nim funkcjonują.
Do czasu zastąpienia obecnego modelu rozwoju gospodarczego przez inny, w którym względy ekologiczne będą tak samo ważne jak ekonomiczne, społeczeństwo będzie musiało rozwijać się w sposób nie do końca zrównoważony.
Wiesław Sztumski
26 sierpnia 2013