banner


sztumski nowyWspółczesne nauki humanistyczne coraz bardziej nie przystają do modelu scjentystycznego z różnych powodów. Przede wszystkim, dyscypliny humanistyczne i społeczne, których nie daje się zmatematyzować, gdyż „W każdej nauce jest tyle prawdy, ile w niej matematyki” (Kant) stają się bardziej miękkie i elastyczniejsze, a przez to podatne na wprowadzanie elementów nieprawdy i fałszerstwa. Dotyczy to zwłaszcza historii, która jest nauką o dziejach, ich naukowym opisem.

Przez dzieje rozumiem sekwencję czasową faktów, a faktem jest realne wydarzenie prawdziwe, tzn. takie, które rzeczywiście ma lub miało miejsce w świecie zmysłowym, co zostało potwierdzone za pomocą metod naukowych. Dla historyka fakt jest tym samym, co na przykład zjawisko fizyczne dla fizyka.

Fakt różni się od jego opisu tak, jak życie (dzieje) człowieka od jego życiorysu (biografii): życiorys ma się jeden, biografii można mieć wiele. Fakty można postrzegać w optyce różnych stereotypów poznawczych, przeżywać na różne sposoby i różnie ustosunkowywać się do nich i w zależności od tego różnie opisywać.
O zaistniałych faktach można nie wiedzieć,  albo świadomie je skrywać, ale nie da się ich zmienić, ani wymazać z dziejów, co najwyżej z pamięci. Dziejów nie da się sfałszować, ponieważ fakty pozostają zawsze faktami, niezależnie od tego, czy się podobają i co się o nich sądzi. Inaczej ma się rzecz z historią. Tutaj istnieje możliwość żonglowania faktami – można je dowolnie porządkować zestawiać, interpretować, oceniać, uznawać za korzystne lub niewygodne, przedstawiać w fałszywym świetle oraz zamieniać je na domniemania lub zmyślenia. I tak, niestety, często się robi.

Z tej racji historia, głównie najnowsza, jest chyba najmniej wiarygodną nauką i najbardziej podatną na prostytuowanie się. (O postępującej prostytucji nauki w wyniku jej komodyfikacji pisałem kilka lat temu w wywiadzie Nauka się prostytuuje („Przekrój” Nr 31.7. 2008), Dewaluacja  nauki, („Przekrój“, 13.11.2008) oraz Sprzedajna nauka („Sprawy Nauki”, Nr 3, 2010), a o zaniku naukowości w nauce - w artykule Ile nauki w nauce  („Sprawy Nauki” Nr 10, 2008).
Napisałem tam: „Tyle jest jeszcze nauki w „nauce”, ile jest w niej prawdy pojmowanej w sensie arystotelesowskim, a stopień naukowości nauki wyznacza stosunek półprawd i kłamstw do prawd zawartych w niej. Postępujące upragmatycznienie i utowarowienie nauki pozbawia ją cnoty obiektywizmu i prawdy, a z naukowców czyni pariasów lub marionetki w rękach wszechwładnych elit finansowych i politycznych”.
Nadal jest to aktualne, a praktyka ostatnich lat coraz bardziej potwierdza tę wypowiedź).  

Historycy i artyści  

Zawsze historia była pisana z dużą domieszką subiektywizmu. Dlatego nie odzwierciedlała dziejów obiektywnie ani adekwatnie. Podobnie ma się rzecz z opisami literackimi i artystycznymi – z wyjątkiem naturalistycznych. Im bardziej twórca jest zaangażowany w politykę, albo światopogląd, im bujniejszą, albo chorą ma wyobraźnię, tym bardziej zdeformowane (surrealistyczne) tworzy opisy.

Historycy, oprócz faktografów, archiwistów i może jeszcze niektórych kronikarzy, też są twórcami kreującymi historię na swoją modłę
. Niektórzy czynią z niej instrument manipulacji społecznej i urabiania opinii publicznej albo ze względów ambicjonalnych, albo - coraz częściej - kierując się względami wyrachowanymi: merkantylnymi, serwilistycznymi lub karierowiczowskimi. „Najnowsza historia polityczna (datująca się od około stu lat) wydaje się być grą wytrawnych graczy politycznych („wybitnych" i jednostek „godnych kultu", albo stosunkowo małych grup, którym one przewodzą) w ich interesie przy mniej lub bardziej zaangażowanym udziale wielu milionów statystów” (W. Sztumski, Kto kształtuje historię?, w: „Sprawy Nauki”, Nr 1, 2011).

Zwykle historia zawiera elementy nieprawdy, ponieważ dziejopisarze, historycy, literaci, artyści i politycy, a nawet naoczni świadkowie przedstawiają fakty w sposób zniekształcony - albo wskutek zaburzeń pamięci, albo intencjonalnie dla różnych celów, zazwyczaj niegodziwych.  Historię fałszowano u nas zawsze. W zależności od tego, kto rządził, gloryfikowano jednych i czyniono z nich bohaterów, albo poniżano innych i czyniono z nich zdrajców, przyczyn zwycięstw nie ukazywano w kontekście realnych uwarunkowań dziejowych, tylko w mniemanych cudach, itd.
Artyści, kompozytorzy i literaci w ramach licentia poetica mają prawo do prezentacji dziejów (kreowania historii) w swoich książkach, epopejach, sztukach teatralnych, utworach muzycznych i filmach (z wyjątkiem dzieł dokumentalnych) i do ich interpretacji na swój sposób, w miarę obiektywnie, wiarygodnie i prawdziwie lub subiektywnie, nieprawdopodobnie i fałszywie.

Jednak kiedy np. reżyser filmu oświadcza w środkach masowego przekazu, które wywierają ogromny wpływ na świadomość historyczną narodu (głównie młodocianych), że jego film jest wprawdzie fabularny, ale historyczny, bo - jak twierdzi - oparty na faktach (a powszechnie wiadomo, że wydarzenia przedstawione w tym filmie są na razie tylko produktem bujnej czy patologicznej wyobraźni lub domysłów wymagających weryfikacji), to albo jest ignorantem, bo nie wie, co znaczy słowo „fakt” (wg Słownika Języka Polskiego „fakt to «to, co zaszło, lub zachodzi w rzeczywistości») i nie umie odróżnić faktów od mitów, albo hipokrytą, celowo okłamującym widzów i publiczność. Co innego, gdyby powiedział, że jego film oparty został na „faktach medialnych”, czyli informacjach rozpowszechnianych w mediach, niezgodnych z prawdą, ale mających wpływ na opinię publiczną.

Narzędzie polityków

Ale, co tam jakiś reżyser! Nie tylko on plecie bzdury. Gorzej, gdy tak wypowiadają się przedstawiciele elit politycznych i to nie z głupoty, (chociaż tak też bywa), ale gdy intencjonalnie i perfidnie oszukują społeczeństwo. Demonstracyjną obecność najwyższych władz państwowych dostojników itp. na nie najwyższej rangi artystycznej filmie kręconym rzekomo na podstawie faktów o Smoleńsku można oceniać jako apoteozę kiczu i bajania oraz jako wykorzystywanie swojego prestiżu wynikającego ze sprawowania wysokich urzędów do celów propagandy politycznej i masowego ogłupiania społeczeństwa w kwestii historii.
Nadgorliwi dyrektorzy szkół i nauczyciele z pobudek ideologicznych, albo chcący na wszelki wypadek przypodobać się „władcom”, organizują klasowe wyjścia na ten film, rzekomo nie przymusowe. (Ale, jeśli uczeń ma do wyboru być na lekcjach, albo w kinie, to jest wysoce prawdopodobne, że wybierze tę drugą opcję).
W ten sposób, zamiast rozwijać mądrość i krzewić wiedzę prawdziwą, ogłupiają uczniów. Twórcy, którzy  prezentują fałszywą historię na użytek propagandy i władzy politycznej, korzystają z relatywizmu etycznego (brak ostrej granicy między prawdą a fałszem) i z kultury antywartości (wartość „prawda” zastąpiona jest przez antywartość „fałsz”). Chcą, aby społeczeństwo uznało to, co mieści się tylko w sferze hipotetycznej (domysłów, przypuszczeń lub insynuacji) za niezbite wydarzenia, mieszczące się w sferze faktualnej. Nie zdają sobie sprawy z tego, że jeśli te domysły nie zostaną zweryfikowane, co jest wysoce prawdopodobne, to osiągną cel inny od zamierzonego – dzięki nim władza straci kredyt zaufania społecznego.

Propagandzie zakłamanych historii służy również tzw. narodowe czytanie książek z udziałem (czy pod dyktando) głowy państwa. Z pozoru to dobra inicjatywa. Niech wreszcie naród czyta książki polskich autorów, niech poszerza wiedzę o kulturze narodowej, niech dzięki temu czytelnictwo dorówna chociażby temu poziomowi, jaki był w czasach tzw. komunizmu, kiedy rzekomo wszystko było złe. Ale dlaczego – chyba nie przypadkowo - wybrano akurat Quo vadis H. Sienkiewicza?
Nie jest to powieść historyczna, gdyż nie respektuje prawdy historycznej. Zawiera zmyśloną historię o podpaleniu Rzymu przez Nerona, którego Sienkiewicz przedstawił tendencyjnie i karykaturalnie jako najgorszego cesarza Rzymu, debila i mordercę „niewinnych” (a faktycznie spiskujących) chrześcijan, oraz przejaskrawiony do rangi horroru opis prześladowania pierwszych chrześcijan przez Nerona. W tych czasach krzyżowanie, kamienowanie i palenie było naturalnym i powszechnym sposobem karania.

Nota bene, chrześcijanie wówczas nie byli tak licznie i okrutnie torturowani jak innowiercy, krytycy kościoła, heretycy, czarownice albo „nawiedzeni przez szatana” w czasach chrześcijańskiej „miłosiernej” Inkwizycji. Za Nerona zginęło około 1400 chrześcijan, a w okresie Inkwizycji co najmniej kilkanaście tysięcy osób (jest to liczba, do której przyznaje się kościół; prawdziwej nikt nie zna z braku wiarygodnych źródeł), przeważnie chrześcijan.
Wiedzę o Neronie zaczerpnął Sienkiewicz od historyków rzymskich (Tacyta i Swetoniusza), wrogich Neronowi, a więc fałszujących historię, oraz chrześcijańskich, wyżywających się na Neronie za prześladowanie, tzn. ze źródeł nieobiektywnych, bo one najlepiej odpowiadały ideologii autora Quo vadis.

A fakty były zgoła inne. „O ile sam pożar jest faktem historycznym, o tyle domniemanie, że to Neron był tym, który kazał podpalić Rzym jest oczywiście zwykłą fantazją. Dla współczesnych historyków jest rzeczą oczywistą, że Neron Rzymu nie podpalił. Swetoniusz przedstawił fałszywy obraz rzymskiego władcy. Neron był osobą niezwykle wrażliwą, wielkim mecenasem sztuki, człowiekiem, którego życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby tylko mógł zrealizować swe prawdziwe marzenie” (Jerzy Ciechanowicz, Rzym – ludzie i budowle, PIW, Warszawa 1987).
„W tych czasach pożary w Rzymie zdarzały się często. Tacyt twierdzi, że w tym czasie Neron przebywał nie w Rzymie, a w Anzio. Na wieść o pożarze szybko wrócił do Rzymu celem organizacji pomocy humanitarnej, na którą wyłożył pieniądze z własnych funduszy. Zaraz po pożarze cesarz otworzył swój pałac dla pogorzelców oraz zapewnił dostawy żywności. Po pożarze stworzył też nowy plan rozwoju miasta, w którym zaznaczono, że spalone domy maja być rozebrane, zaś na ich miejsce pobudowane nowe, z cegły, w większej odległości od drogi.
Poza tym Neron zbudował w miejscu pogorzeliska kompleks pałacowy nazwany „Domus Aurea”. Fundusze potrzebne na odbudowę miasta zostały zebrane ze specjalnych danin nałożonych na prowincje rzymskie”
(Philipp Vanderberg, Neron, Świat Ksiażki, Warszawa 2001). A Richard Holland (Neron odarty z mitów, Wyd. Amber 2001) obala mit Nerona sadysty, okrutnika i beztalencia, ukształtowany po jego śmierci i rozpowszechniony przez Sienkiewiczowskie Quo vadis?
Przecież w Roku Sienkiewiczowskim można było wybrać inną jego książkę historyczną, lepszą, np. Krzyżaków. Tyle, że w pierwszej autor gloryfikuje chrześcijan, a w drugiej ukazuje ich (Krzyżaków) jako podstępnych i okrutnych morderców, co akurat było faktem.
Można było również wybrać Ogniem i mieczem, ale to byłoby political incorrect wobec naszych wschodnich „przyjaciół” i drażniłoby ich uczucia patriotyczne.  

Narodowa katecheza

O co więc chodzi? Nietrudno domyślić się, że z pewnością nie o wątpliwe walory literackie i historyczne. Większość laików literatury uważa Quo vadis za arcydzieło, mniejszość koneserów - za kicz. Dla przykładu cytuję jeden z wielu krytycznych komentarzy anonimowych internautów na ten temat: „Dążąc do wielkich i efektownych „obrazów”, Sienkiewicz wzmacniał je do granic wytrzymałości. Ekspresywność scen ociera się o stylistyczny patos, emocja – o sentymentalizm, sytuacje fabularne o stereotyp. Nierzadko, i nie bez słuszności, stawiano pisarzowi zarzut płytkiej psychologii, uproszczonych formuł światopoglądowych, podporządkowania się niewybrednym gustom czytelniczym”.

Nie chodziło też o wychowanie patriotyczne (temu lepiej służą Krzyżacy lub Ogniem i mieczem). Chodziło o wychowanie religijne w wierze katolickiej i włączenie się w nurt przerażających opowieści kościelnych o współcześnie prześladowanych katolikach w całym świecie - tam, gdzie ich nikt nie zapraszał, nie chce słuchać ich nauk i ma ich dość.
W Epilogu Quo vadis Sienkiewicz ujawnił cel religijny, dla którego napisał swoją książkę – utrwalenie w świadomości czytelników wiecznego panowania kościoła katolickiego nad światem: „I tak minął Nero, jak mija wicher, burza, pożar, wojna lub mór, a bazylika Piotra panuje dotąd z wyżyn watykańskich miastu i światu”.

Tak oto narodowe czytanie okazuje się po prostu zakamuflowaną narodową katechezą i sprzyja bałwanieniu mas. W państwie demokratycznym uznającym wolność wyznania władcy mogą być religijni, wierzyć w co chcą i kierować się nakazami swojej wiary i kapłanów. Mają pełne prawo okazywać swą religijność, ale chyba nie powinni czynić tego ostentacyjnie (bardziej na pokaz), albo publicznie uczestniczyć w pielgrzymkach i innych imprezach kościelnych, a tym bardziej narzucać swojego światopoglądu całemu narodowi. W żadnym cywilizowanym kraju, poza islamskimi państwami wyznaniowymi, przywódcy państwowi - również chrześcijanie - tak się nie zachowują.

Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce odbywać się będzie narodowe odmawianie różańca pod przywództwem premiera oraz masowe odmawianie modlitw pod przywództwem ministrów, wojewodów, itp.
Trzeba być wyjątkowym hipokrytą, żeby na przekór faktom świadczącym o służalczości wobec kościoła twierdzić, że nasze państwo nie jest wyznaniowe. Ono takim jest i będzie coraz bardziej. Tylko czekać, kiedy w wyniku uznania wyższości klauzuli sumienia i prawa bożego (zwanego oszukańczo „naturalnym”) nad prawem stanowionym (świeckim) zostaną wprowadzone takie rygory religijne, jak w tzw. Państwie Islamskim.
Wiesław Sztumski