Zaczęło się skromnie. Pierwsze programy dotyczyły spraw wówczas ważnych dla gospodarki oraz poznawania Kosmosu. Technologia utwardzania elementów stosowanych w maszynach, nowe rozwiązania dla budownictwa, wykrywanie fałszerstw banknotów, stosowanie ozonu, badania gwiazd i wnętrza Słońca. Szefowie telewizji doceniali edukacyjne przesłanie programu. „Laboratorium" było wówczas nadawane w porze największej oglądalności. Jak się wydaje, program robił na poważnych widzach spore wrażenie.
Jak nie zostałem milionerem?
W połowie lat 80. XX w. w Polsce pojawiły się przedsiębiorstwa polonijno-zagraniczne. Dysponowały dużymi (jak na krajowe warunki) pieniędzmi.
Cotygodniowy program „Laboratorium"realizowałem wówczas od ponad roku. Zawsze w scenografii, która stwarzała wrażenie ośrodka badawczego. Do każdego wydania z instytutów wypożyczaliśmy odpowiednią aparaturę lub rekwizyty. Jak się okazało, złudzenie było zupełne.
Któregoś dnia odebrałem telefon, że w telewizyjnej portierni czeka na mnie dwóch panów. Eleganckie garnitury i modne wówczas teczki-walizeczki.
Goście (z dużego miasta wojewódzkiego) poprosili, bym wpuścił ich do hali w której dokonuję swoich wynalazków (!). Oni będą dyskretni, rozejrzą się tylko, porobią zdjęcia, a na zakończenie, niepostrzeżenie zostawią mi jedną ze swoich walizeczek. Pełną pieniędzy.
Na próżno tłumaczyłem, że ja nie robię wynalazków. Nie chcieli uwierzyć.
„Wiemy, że Pan tak musi mówić, ale przecież trzeba wspierać krajowych przedsiębiorców".
Starałem się wyjaśnić, że to tylko dekoracja telewizyjna, że nie mam żadnych „wynalazków", że całe wyposażenie laboratorium mieści się w 2 szufladach (szklane naczynia) i w jednej szafce. Biznesmeni nie chcieli uwierzyć. Przecież widzieli na własne oczy (na ekranie) poważną halę badawczą, różne urządzenia i wykonywane pomiary. Przy pożegnaniu widziałem, że są obrażeni na moją „nieżyczliwość". Po prostu jestem społecznym „nieużytkiem". Walizeczkę zabrali. Na szczęście.
{mospagebreak}
Gdzie diabeł nie mógł...
Programy „Laboratorium" zawsze były dla mnie przygodą. Dały mi ogromną radość, wiele satysfakcji i spotkania z ciekawymi ludźmi. Poznałem kilkunastu laureatów Nagrody Nobla i wielkich entuzjastów. Byłem na najwyższych dachach i kominach (często moi asystenci rezygnowali z tej przyjemności), ale także w najgłębszej kopalni. Stałem na chwiejącym się na wietrze stalowym maszcie o wysokości ok.200 metrów. W hucie byłem przy garze, do którego lała się ciekła stal, a w szpitalu - w sali operacyjnej, gdzie lekarze patrzyli, czy zemdleję na widok krwi (nie zemdlałem). Na pustyni i na tropikalnych wyspach. Na Spitsbergenie i w Peru. W San Francisco i w Moskwie.
Latałem śmigłowcem i szybowcem. W tym ostatnim kamera zaklinowała się między tzw. orczykiem a moim brzuchem. Przez chwilę pilot szarpał się z opornym drążkiem, wreszcie przewrócił szybowiec w bok i tak nas uratował.
Latałem także balonem oraz tzw. ultralightem, czyli super lekkim samolotem z metalowych rurek i płatów tkaniny, gdzie nie było kabiny. Siedziałem na deseczce przymocowanej do rurki, drugą rurkę miałem pod nogami, w ręku kamera i to wszystko. Bardzo dużo świeżego powietrza.
Czołgałem się w zawalonym chodniku kopalni soli, a nawet wchodziłem na największą koparkę (strasznie trzęsie i kiwa się na wszystkie strony). Oglądałem miniaturowe sztuczne ważki i największe, wielopiętrowe detektory cząstek elementarnych. Nie ukrywam, że przez wiele lat fascynowały mnie gigantyczne urządzenia naukowe, takie jak ogromne radioteleskopy. Wejście na czaszę i spacer po ażurowym chodniku ok.100 metrów nad ziemią (Effelsberg) to jest to!
W trakcie realizacji programów próbowałem na sobie działania kosmetyków, a także kąpałem się zimą w otwartym basenie. Przebierałem się w najrozmaitsze stroje (nawet damskie), próbowałem pracy kowala, odlewnika czy cieśli. Jeśli opowiadałem o badaniach, czy pracach naukowych, to zwykle wcześniej widziałem je na własne oczy.
Czym i jak zaciekawić?
Najważniejsze to przyciągnąć i utrzymać uwagę widza. Moje podróże i przygody wynikały z chęci zainteresowania odbiorców tematami. Właśnie dlatego przebierałem się w zabawne stroje, żartowałem z postępującej łysiny i własnej nieporadności. Wykonując jakiś fragment pracy rzemieślnika, podkreślałem jego umiejętności, trud pracy czy fachowość. Starałem się aranżować zabawne sytuacje w gabinecie kosmetycznym z maseczką na własnej twarzy, czy efektowne skutki wybuchu w studiu (poszarpane ubranie i okopcona twarz).
W miarę możliwości chciałem atrakcyjnie przedstawić polskich naukowców, postawić miniaturowy pomnik ich ciężkiej pracy.
Prezentacja wyników badań bywa niebezpieczna. Na moje programy popularnonaukowe zwykle brakowało pieniędzy. Musiałem zatem wymyślać pokazy i prezentacje na tyle interesujące, by widzowie chcieli choć chwilę spędzić przy odbiornikach. W czasie 24 lat nadawania „Laboratorium" musiałem setki razy czymś zainteresować odbiorców. Stąd przebierałem się w stroje nurków czy strażaków.
Czasem jednak nie wystarczył barwny kostium. W efekcie skoku razem ze strażakami z wysokości 3 piętra na brezentową poduszkę pneumatyczną nadwerężyłem sobie kręgosłup. Ze strachu zapomniałem podkurczyć ręce, by spadać w pozycji embrionalnej. Co prawda, poduszka zamortyzowała upadek, ale uderzenie rękami w napięty brezent było potężne. Zdawało mi się, że głowa z rękami poleciała w górę, a reszta w dół. W rezultacie spędziłem miesiąc w obroży usztywniającej kręgosłup. Ostatniego dnia zdjąłem ją i... jeszcze raz skoczyłem, bo przecież program nie był jeszcze nagrany.
Po latach dowiedziałem się, że podobne skoki w celach „doświadczalnych" czy treningowych zostały zabronione, ponieważ powodowały zbyt wiele wypadków. Poduszki pneumatyczne są dziś używane tylko do ratowania życia w sytuacji, gdy inne metody całkowicie zawodzą.
W czasie nurkowania w basenie doświadczalnym na głębokości około 10 metrów złapał mnie kaszel (miałem grypę). Zanim wydostałem się na powierzchnię wypiłem pewnie beczkę wody.
Inne nurkowanie i wstrząsające przeżycie: ratownicy górnicy ćwiczyli w zalanej wodą sztolni, a i ja też postanowiłem spróbować. Kręciliśmy coś w rodzaju reportażu uczestniczącego. Była to symulacja akcji ratowniczej. Po zanurzeniu się w wodzie ogarnął mnie zwyczajny strach.
Woda okazała się czarną cieczą składającą się z mułu węglowego i jakichś smarów. W efekcie nie mogłem zobaczyć nawet światła reflektora, który trzymałem w ręku. Natychmiast straciłem orientację i wtedy przypomniałem sobie słowa ratowników: "Niech pan uważa, bo tam dalej są poprzewracane belki. Jak się pan tam zaplącze, to już nie uda się wyjść". Widocznie zauważono moje kłopoty, bo z pomocą linki ratowniczej wyciągnięto mnie na brzeg.
Poparzenia, skaleczenia, drobne porażenia prądem - to sprawy zupełnie niewarte wzmianki. Jeśli udało się sfilmować samo zdarzenie - efekt był nieco lepszy. Następne wydanie miało na ogół większą widownię.{mospagebreak}
Na własnej skórze, własną krwią...
W jeszcze innym programie, tym razem o rowerach, postanowiłem pojechać na bicyklu. Przednie koło ma około 1,5 m średnicy. Już raz próbowałem takiego sportu i szło mi nawet nieźle. Tym razem, po 10 latach, chciałem samodzielnie wystartować, bez przytrzymania. Pierwsza próba i bolesny upadek. Poprosiłem członków ekipy, żeby włączyli szybko kamerę. Znów próba, przednie koło stanęło w miejscu, a ja przeleciałem przez kierownicę. Krzyk i... okazało się, że mam bezwładną rękę. Złamanie.
Niestety, był to dopiero początek realizacji programu. Najbliższego „Laboratorium" nadal nie było. W tej sytuacji miły pan z Towarzystwa Cyklistów pomógł mi wsiąść na bicykl. Powadziłem jedną ręką. Druga bezwładnie zwisała na kierownicy. Przejechałem zygzakiem kilka metrów do kamery, ze skrzywioną od bólu twarzą wygłosiłem zaplanowany wstęp, po czym pojechaliśmy do pogotowia ratunkowego.
W programie pokazałem na początku scenę upadku, a na zakończenie stanąłem z ręką w gipsie. Zaskakująca pointa, choć znajomi uważali, że był to zabawny żart. Dziennikarz nie ma prawa do bólu. Nikt nigdy nie widział zwolnienia lekarskiego zamiast programu.
W połowie lat 80. realizowałem jedno z pierwszych, wówczas głównie studyjnych wydań programu „Laboratorium". Było poświęcone badaniom krwi, odczynowi Biernackiego, grupom krwi, itp. W studiu pani kapitan z Zakładu Kryminalistyki KG MO miała przeprowadzić najprostsze próby. Brakowało tylko krwi.
Pojechałem do stacji krwiodawstwa. Niestety, tego dnia nie zgłosił się żaden dawca. Czekała scenografia, studio, operatorzy. Sam zatem oddałem krew i pobiegłem do samochodu. W holu telewizji ktoś zwrócił uwagę, że coś kapie mi z rękawa marynarki. Krew. W pośpiechu po prostu nie zacisnąłem żyły. Krew zalała ubranie, samochód i wszystko dookoła. Szkody były spore. Za to program wypadł znakomicie. Krwi do doświadczeń przecież nie brakowało.
Gdy wszystko dobrze przygotowane...
W 2004 roku filmowałem polskie urządzenie do gaszenia pożarów z pomocą mgły wodnej wyrzucanej z prędkością naddźwiękową. Efekty były rzeczywiście zadziwiające. Niewielka ilość wody tłumiła pożar paliwa i oleju jadalnego. Zaletą było to, że po akcji gaśniczej nie ulegały zniszczeniu sprzęty i budynek. Postanowiliśmy to sfilmować.
Strażacy w swoim centrum badawczym mieli niewielki domek, w którym postawiono regały wyładowane segregatorami biurowymi, papierami i książkami. Całość została fachowo podpalona. Ja filmowałem akcję gaśniczą przez niewielkie okienko.
Na sygnał strażak wszedł do środka z urządzeniem rozpylającym mgłę. Rozległ się huk, płomień przygasł po czym... został wydmuchnięty przez okienko prosto na mnie i kamerę. Zajęła się osłona obiektywu, osłona mikrofonu i pokrowiec kamery. W gaszeniu sprzętu pomogli Japończycy, którzy obserwowali pokaz.
Wyszedłem ze spalonymi włosami, brwiami i rzęsami oraz czarną sadzą na twarzy. Zdjęcia do programy wyszły dość efektowne.
Specjalnych problemów zawsze dostarczały zdjęcia realizowane w akceleratorach, halach reaktorów atomowych itp. Operatorzy, a czasem także asystenci-dźwiękowcy bali się takich miejsc.
Pamiętam, że długo tłumaczyłem jak działa akcelerator w Darmstadt i na ile jest bezpieczny. Potem musiałem powstrzymywać operatora, który chciał filmować w czasie pracy źródło jonów pracujące pod bardzo wysokim napięciem. Podobnie było i w innych miejscach.
Oczywiście, pracowałem także z zaprzyjaźnionymi operatorami, którzy mieli do mnie pełne zaufanie i nie bali się. Dzięki temu udało się zrealizować zdjęcia w Instytucie Energii Atomowej w Świerku, ale także w CERN pod Genewą, w Dubnej pod Moskwą, w DESY pod Hamburgiem i w innych ośrodkach. Sam także filmowałem akceleratory w Brookheaven, Berkeley i Grenoble. Jakoś jeszcze żyję.
Realizując cykl programów poświęconych energetyce jądrowej byliśmy w elektrowni atomowej Lovisaa w Finlandii, niedaleko Helsinek. Na widzach największe wrażenie zrobiło picie wody chłodzącej z reaktora co zrobił przed kamerą doc. dr Andrzej Strupczewski z IEA (woda pochodziła z tzw. trzeciego obiegu) oraz zapowiedź programu, podczas której siedziałem na pokrywie działającego reaktora. Oczywiście, najpierw dozymetrem zmierzyliśmy poziom promieniowania i wiedziałem, że mogę tam przebywać nawet do 8 godzin dziennie. Niemniej efekt był poruszający. Moje zdjęcie na reaktorze było publikowane także w znanym tygodniku telewizyjnym.
Bywa, że dobre chęci prowadzą do niepożądanych skutków. W 1986 roku realizowałem program w instytucie chemicznym. Chciałem uzyskać efekt głębi obrazu, pokazać wielkość laboratorium. Kamera stała zatem za jednym stołem z próbówkami, a ja z rozmówcą przy kolejnym. Operator dźwięku narzekał jednak na pogłos w laboratorium. By być bliżej kucnął przed moim rozmówcą z mikrofonem. Z niezrozumiałych względów operator kamery zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Podczas przeglądu nagranego materiału okazało się, że uwagę widzów przyciąga dźwiękowiec wykonujący drobne skoki „żabką". Na niczym innym nie można było skupić uwagi. Materiał wylądował w koszu.{mospagebreak}
Niestety, nie wszyscy uczeni są złotouści. Reportaż filmowy przedstawiający jeden z projektów badań naukowych. Młoda pani adiunkt tuż przed nagraniem krótkiej wypowiedzi, zaczęła się bardzo denerwować po czym... rozpłakała się. Musiałem ją zabrać do innego pokoju i uspokajać. Głaskałem po włosach, przekonywałem, że przecież jest inteligentna. Po ponad godzinie udało się zarejestrować jej trzyzdaniową, prostą wypowiedź. W innej, dużej uczelni profesorowie po nagraniu wyrazili mi słowa współczucia z tego powodu, że muszę z nimi pracować. Każdy z nich próbował bowiem przedstawić swoją wypowiedź po kilka razy. Niektórzy nie mogli przebrnąć nawet przez pierwsze zdanie.
Są także wspaniałe chwile
Podczas nagrań w instytutach w całym kraju spotykam się z młodymi naukowcami. Niejednokrotnie to właśnie oni ratowali sytuację, gdy nic nie dawało się zrobić, nie było sprzętu, starszych uczonych lub pracowników laboratorium. „Wychowaliśmy się przecież na programach „Laboratorium", zaraz coś zorganizujemy". Dla mnie było to coś więcej niż złoty medal. Kilka razy usłyszałem: „Laboratorium" zmieniło moje życie. Zobaczyłem zjawisko ..... i mnie to zafascynowało. Właśnie dlatego poszedłem na studia, a niedawno obroniłem doktorat z tej dziedziny". To największa przyjemność, jaka mogła mnie spotkać.
500 wydań programu „Laboratorium". Każde przywołuje inne wspomnienia. Na co dzień rzadko mam okazję do wspomnień. „Jesteś tak dobry jak twój ostatni projekt"- mówią fachowcy. Właśnie dlatego myślę o następnych programach, które w możliwie najciekawszy sposób pokazują osiągnięcia nauki i techniki. Staram się pokazać powiązania między różnymi dziedzinami wiedzy i technologii, a naszym codziennym życiem.
Mijają lata, a mimo to wciąż ten sam entuzjazm towarzyszy powstawaniu kolejnych odcinków cyklu. W jaki sposób pokazać współczesną naukę i zmiany technologiczne, które wpływają na nasze życie? Czy uda się odpowiednio zaprezentować osiągnięcia i zaangażowanie polskich naukowców? Jak zainteresować techniką, szczególnie młodych widzów? Zespół twórców programu wciąż próbuje nowych rozwiązań. Co najlepiej przyciągnie uwagę odbiorców? „Laboratorium" stara się pokazywać naukę blisko życia. Prosto, atrakcyjnie i zrozumiale. Tak, aby widz zobaczył piękno nauki. Nawet w tysięcznym odcinku programu.
Wiktor Niedzicki
oem software