banner

Trudno dziś opisywać Amerykę, USA. Trudno, bo coraz więcej Polaków tam gości, coraz więcej pracuje, coraz ściślejsze są polskie związki rodzinne, towarzyskie i zawodowe z tym najpotężniejszym państwem świata. Niemniej każdy Amerykę widzi inaczej – zależnie od czasu pobytu tam, miejsc jakie odwiedził i ludzi, jakich spotkał.

Moja podróż trwała trzy tygodnie i przebiegała przez całe Stany Zjednoczone: od wybrzeża wschodniego po zachodnie, podczas której spotykałam się z ludźmi nauki, polityki, administracji federalnej i stanowej, także Polakami z różnych emigracji i o różnym statusie społecznym. Stąd moje spostrzeżenia i refleksje dotyczą wielu dziedzin życia w kilku stanach USA.


A na ulicach – same grubasy


Pierwszy szok przeżywam w Waszyngtonie: po ulicach chodzą monstra – ludzi tak otyłych nie spotyka się ani w Polsce, ani w Europie – no, może chorych, ale to wyjątki. I co dziwne: większość z nich to Murzyni, którzy są rasą wręcz modelową, jeśli chodzi o piękno sylwetki. Tzn. byli, bo Murzyni mieszkający od pokoleń w USA należą do grupy najbardziej schorowanej, o największych problemach zdrowotnych. W Waszyngtonie, którego 70% mieszkańców to właśnie Murzyni – widać to na każdym kroku: pokręcone sylwetki, otyłe, z trudem poruszające się. Wynika to z niskiego statusu materialnego i społecznego tej grupy ( w USA – ok. 12 % obywateli). Złe odżywianie, zła opieka lekarska, niskie wykształcenie – to czynniki sprzyjające tuszy, acz nie jedyne, skoro na otyłość cierpi ok. 30% Amerykanów.

Już inaczej wygląda ulica nowojorska, gdzie często spotyka się Murzynów afrykańskich – przepiękne kobiety, szczupłych mężczyzn. Mój cicerone tłumaczy, iż jest to także wynik charakteru miasta, w którym są chodniki, sklepy, gdzie ulica służy do życia. W Waszyngtonie po ulicach chodzą głównie turyści, Amerykanie siedzą w biurach, restauracjach, a jeśli się poruszają to wyłącznie autem. I właśnie auto oraz sute, fatalne jakościowo posiłki są przyczyną „zapasienia się” ludzi. Nic nie pomagają biegi uskuteczniane w kamiennych miastach, na asfaltowych dróżkach, w spalinach aut, ani popularne sporty uprawiane na każdym skwerze. Ćwiczą szczupli, grubi zajadają chipsy, hamburgery, fistaszki i każdy wyrób spożywczy, który na opakowaniu ma wypisaną długą listę składników chemicznych, z jakich został wyprodukowany.


Żywienie - tuczenie


Gdyby nie imigranci, ich kultura kulinarna, jaką ze sobą przywożą do USA – Europejczyk chodziłby tam wiecznie głodny. Chyba, że nie miałby żadnych wymagań żywieniowych. Studiując skład żywności podawany na każdym opakowaniu odnosi się wrażenie, iż dla Amerykanina ważne jest, aby w produktach była odpowiednia ilość składników odżywczych: tyle a tyle białka, tłuszczu, węglowodanów. Smak nieważny. Takie podejście można porównać tylko z hodowlą zwierząt. Nieistotna jest także kultura jedzenia: jada się byle jak i byle gdzie, najczęściej w biegu, z plastikowych naczyń i niechlujnie. Dla sybarytów i estetów jest to nie do przyjęcia. Zarazem uświadamia nam, jak ważna częścią kultury europejskiej jest jedzenie, biesiadowanie, delektowanie się posiłkiem.
 

Sytuacje ratują tylko kuchnie regionalne: chińska, meksykańska, czy wykorzystująca owoce morza i ryby – popularna na wybrzeżach. Ale trudno je nazwać rdzennie amerykańskimi, bo taką jest wszechpotężny hamburger, stek i hot dogi. Nb. smak mięsa amerykańskiego jest zupełnie inny od tego, jaki znamy, podobnie smak chleba. Konia z rzędem temu, kto w USA znajdzie dobre – w znaczeniu europejskim – pieczywo. Nie tylko że chleb jest tam „plastikowy”, ale także francuskie croissanty są gumowe. Gorsze niż w Zakopanem na Krupówkach.


Także piwo amerykańskie trudno nazwać piwem – to raczej podpiwek. Natomiast win jest dostatek – także znakomitych kalifornijskich, które na polskie pieniądze są bajońsko drogie. W Dolinie Napa w Kalifornii, w jednej z winiarni, znakomite gatunki wina czerwonego typu Sauvignon kosztują ok. 40 – 100 dolarów. Oczywiście, są gatunki na każdą kieszeń, acz... nie dla każdego. W Karolinie Północnej jeden z kolegów próbował kupić wino w sklepie i został wylegitymowany, bo ekspedientka uznała, że nie ma 21 lat. A ponieważ nie miał dokumentów przy sobie, wino mu zabrano i nam też nie sprzedano, bo jako grupa – moglibyśmy rozpić „małolata”. Na nic zdały się interwencje u kierownika sklepu (wyposażonego w kajdanki!). Żeby nikt nie miał wątpliwości, kto rządzi, kierownik poprosił policjanta (na stałe urzędującego w sklepie, też wyposażonego w kajdanki i inne akcesoria do łapania przestępców), który podtrzymał jego decyzję. Odeszliśmy jak niepyszni, ale jak nam wytłumaczono – co stan, to obyczaj, tzn. inne prawo.


Za to unifikacja występuje w lodzie. Ameryka nie może żyć bez lodu i wcale nie wynika to tylko z klimatu. Lód dodaje się do wszystkich napojów, lód się je, gryzie. Herbata z lodem, kawa z lodem, soki z lodem winny w nazwie na pierwszym miejscu mieć lód. Niektórzy twierdzą, że kultura amerykańska jest kulturą lodu i stąd bierze się niechęć Amerykanów do podróżowania po świecie. No bo jak można żyć w kraju, gdzie lodu może zabraknąć, bądź będzie nie dość zmrożony?


Pan samochodzik


Chociaż samochód jest wszechobecny, nie dyktuje warunków na ulicach miast. W Waszyngtonie pieszy – choćby wtargnął na jezdnię nieprawidłowo – jest zupełnie bezpieczny. Każde auto zatrzymuje się, a kierowcy nie rzucają wyzwiskami, jak to się dzieje w Polsce. W ogóle kultura użytkowników jezdni w USA rzuca Polaka, zwłaszcza z Warszawy, na kolana.
W USA żaden kierowca widząc pieszego na jezdni nie wciska pedału gazu, mało tego – tam nikt nie jeździ tak szybko jak w Polsce (maksymalna prędkość w mieście – 40 km/h). Grzeczność, uśmiech, życzliwość – to powszechne we wszystkich stanach, choć może nie we wszystkich aż tak dobitnie odczuwane jak w Waszyngtonie. Pojazdy do tego stopnia są podporządkowane pieszemu, że nawet rowerzyści jadący chodnikami zatrzymują się, aby przepuścić pieszego, jeśli ocenią, że jest za wąsko do swobodnego przejazdu! To są dla Polaków doświadczenia szokujące, nawet jeśli rozumie, iż ta kultura ma swoje źródło w skutecznej egzekucji surowego, mocno bijącego po kieszeni, prawa.
 

Powszechność samochodu nie oznacza też egoizmu: w Waszyngtonie na drogach dojazdowych i miejskich są wydzielone w godzinach szczytu pasy szybkiego ruchu, po których mogą się poruszać tylko auta przewożące nie mniej jak 3 osoby. Jeśli policja złapie indywidualistę – wlepia mu mandat 300-dolarowy, co dla Amerykanów zarabiających rocznie ok. 27 tysięcy dolarów jest sumą ogromną. Ponadto traci on dwa punkty – bo i tam mają podobne jak w Polsce „oczko”. Indywidualistów samochodowych wiec nie ma!
 

Drogi są na ogół wspaniałe, ale w miastach bywa różnie. W waszyngtońskiej, ekskluzywnej, zacisznej dzielnicy Georgetown trafiają się uliczki z dziurawym asfaltem, podobne można znaleźć i w Raleigh, w Karolinie Północnej, czy w Des Moines, w Iowa. Ale drogi główne, autostrady są bez zarzutu. Mimo to, nie można rozwijać na nich prędkości większej niż 108 km/h (65 mil/h). Rzadko wiec kto ryzykuje szybszą jazdę, bo wiąże się to nie tylko z wysokim mandatem, ale i zwyżką opłat ubezpieczeniowych.
 

Niestety, rozwój transportu samochodowego i to indywidualnego spowodował upadek transportu publicznego. W miastach konsekwencją tego są korki. Na wsiach, a właściwie na farmach (bo w USA nie ma wsi w kształcie europejskim) brak transportu publicznego bywa kłopotliwy. Uskarżali się na to farmerzy m.in. w stanie rolniczym Iowa. Zamarł także transport kolejowy, który odegrał tak wielką rolę w kolonizowaniu Ameryki. Władze miast próbują rozwijać publiczne środki transportu – tak się dzieje np. w Waszyngtonie, gdzie zbudowano sprawne, schludne i eleganckie metro. Niemniej inwestycja ta – choć prowadzona odcinkami na powierzchni - trwała dość długo – budowa trzech stacji ciągnęła się 6 lat!
Dziś jednak, kiedy metro dociera daleko poza Waszyngton, jeździ nim coraz więcej ludzi (w odróżnieniu od metra w innych stanach, gdzie liczba pasażerów nie zwiększa się). Najtańszy bilet kosztuje 1,1 dolara, ale istnieje cały system biletów okresowych, więc takie podróżowanie jest opłacalne. Trzeba przy tym pamiętać, że Amerykanie mieszkają zwykle daleko poza miastami, toteż pozycja samochodu osobowego długo jeszcze będzie dominująca.


Samolotowa codzienność


Oglądanie mapy USA przy największej wyobraźni nie daje wyobrażenia o wielkości tego kraju, 30 – krotnie większego od Polski. Te przestrzenie trzeba poczuć. Przemierzyłam wszerz, tam i z powrotem, całe terytorium USA, łącznie ok. 8 tys. km, co zajęło mi prawie tydzień - na samych lotniskach, które bywają – jak Ohara w Chicago – cudem nie tylko techniki, ale i hymnem na cześć amerykańskiego pragmatyzmu i kultury bycia na co dzień. Wszędzie pochylnie, ruchome schody, coraz częściej – ruchome chodniki, sklepiki (m.in. z torbami podróżnymi), barki, toalety (ciągle sprzątane, wyposażone w środki opatrunkowe za niewielką opłatą), mnogość telefonów, przejrzystość informacji, jej dostępność, wózki dla niepełnosprawnych – wszystko, o czym się Polakowi tylko śni. A i nie tylko Polakowi. USA to państwo idealne dla niepełnosprawnych. Można nie mieć rąk, nóg, nie widzieć, nie słyszeć, a mimo to – wygodnie podróżować. Bo oprócz urządzeń jest jeszcze życzliwa obsługa, która pomaga w przemieszczaniu się. Aż dziwne, że tak prostych rozwiązań nikt nie raczy zastosować w Polsce!
 

Gorzej jest z punktualnością samolotów. Prawdopodobnie spowodowane jest to powszechnością tego środka transportu w tak wielkim kraju. Podczas przesiadki w Chicago nie mieliśmy żadnej pewności, kiedy odbędzie się lot do Des Moines, gdyż nie było skompletowanej załogi. W Nowym Jorku z kolei czekaliśmy na lotnisku Kennedy'ego 1,5 godziny w zapiętych pasach, bez klimatyzacji, na pozwolenie startu.
 

Pragmatyzm Amerykanów widać także podczas odpraw celnych: nie trzeba targać bagażu do stanowiska celnika – można przed wejściem do hollu poprosić pracownika z przewoźnym komputerem i bagażnikiem, aby dokonał odprawy. Jest to wygodne zwłaszcza przy podróżach grupowych. To, że niekiedy komputery nie mają połączenia z bazą danych nie jest problemem, bo takich wózków jest dostatecznie dużo i w razie kłopotów natychmiast podjeżdża następny.
W odprawach celnych jest jednak coś, co nas śmieszy: dwa pytania zadawane każdemu traktowane są niezwykle poważnie - czy znam zawartość swojego bagażu i czy cały czas po spakowaniu miałam nad nim kontrolę? Jeśli nie zrozumie się pytań lub odpowie w roztargnieniu na jedno „tak” – celnik podsuwa kartkę, na której je wypisano. Jeśli odpowiedź mimo to byłaby „tak” – bagaż (i my) – nie poleci. Jest to amerykański (ponoć skuteczny) sposób na kontrolę narkotyków i innych, niebezpiecznych lub zakazanych, materiałów. Czy to byłoby skuteczne w Polsce?
 

Skuteczna natomiast byłaby psia brygada, jaka pracuje na lotnisku Dulles w Waszyngtonie. Sympatyczne nieduże pieski, rasy bliżej nieokreślonej przechadzają się z celniczką po bagażowni. Do kogo podejdą, na tego...bęc. Wszyscy myślą, że szukają narkotyków, a tymczasem znajdują także żywność, której do USA wwozić nie wolno. Nie dość, że zostaje odebrana, to jeszcze można zapłacić karę w wysokości 1000 dolarów. Na szczęście, pieski nie na wszystkie produkty mają wyczulone nosy. Na jakie nie – nie podam. Ale na bardzo smaczne dla Polaka.
 

Denerwuje natomiast nas, którzy nie znają terytorium USA, brak w samolotach informacji na temat terenów, nad jakimi się leci. Biorąc pod uwagę niski poziom wiedzy ogólnej w społeczeństwie amerykańskim – taka informacja przydałaby się i pasażerom krajowym. Tymczasem podczas lotu, na monitorach wyświetla się głupie reklamy, równie głupie filmy i podaje notowania giełdy! Żadnego programu edukacyjnego, przyrodniczego, nic kształcącego. To samo dotyczy prasy na pokładzie samolotów: wyłącznie reklamowa. Większość pasażerów jednak wykorzystuje lot do drzemki, jedzenia i picia.
 

Domy, domki, wozy Drzymały
 

Aż 70% Amerykanów posiada własne domy, ale ... zwykle niespłacone. Kredyty bierze się na ogół na 30 lat, a kiedy przechodzi się na emeryturę, dom – już spłacony – biedniejsi sprzedają i kupują... „wóz Drzymały”. Tańszy (kosztuje ok. 20 tys. USD), który można przewozić z miejsca na miejsce. Ponoć czynią tak starsi ludzie, często podróżujący, gdyż wozy Drzymały stawia się w koloniach pod miastem – łatwiej wówczas o sąsiedzką opiekę nad nimi. Takie kolonie wozów można spotkać w Karolinie Północnej. Z kolei pod Sacramento, w Kalifornii buduje się gęsto zabudowane osiedla domków jednorodzinnych (z gotowych elementów drewnianych – płyt paździerzowych), co z daleka i bliska przypomina getto.
Ale generalnie większość Amerykanów mieszka w ładnych, wygodnych domach na obrzeżach miast – nawet jeśli ich sytuacja materialna drastycznie się pogorszy – nie są z nich usuwani. W Saint Louis istnieje nawet organizacja charytatywna, która pomaga żyć zbankrutowanym bogaczom. Wolontariusze uczą, jak należy się ubierać przy zmianie pogody, regulują opłaty związane z utrzymaniem domu, dbają o porządek w nim i wokół niego i dowożą jedzenie. Do niedawna jeździli specjalnie oznakowanym samochodem, ale po protestach podopiecznych, którzy czuli się tym upokorzeni – samochody nie mają żadnego oznakowania.


Miasta – klocki


Śródmieścia wszystkich odwiedzanych przeze mnie miast były prawie identyczne: liczne, obok siebie postawione wysokie klocki zasłaniające światło. Jakby o nie rywalizowały. Na ogół szczyty kamiennego, szklanego i plastikowego bezguścia. Apogeum takiego rozumienia i stworzenia przestrzeni miejskiej to zbudowane 20 lat temu Des Moines w Iowa, gdzie nie ma nawet na czym oka zawiesić i gdzie się przejść. Klocek obok klocka, pustawe w dzień, zupełnie puste po południu i nocą. Downtown służy do pracy, nie do mieszkania. Ulice śródmieścia Waszyngtonu po południu zieją pustkami, a w rejonie muzeów (wstęp bezpłatny) nie ma nawet gdzie przysiąść na kawę, bo kawiarnie są, ale w muzeach. Te natomiast są czynne tylko do godz. 16 – 17, a w jeden dzień tygodnia – do 19.30.
Bo amerykańskie miasta – budowane w pośpiechu - pełnią zupełnie inną funkcję niż miasta europejskie. W europejskich można mieszkać, robić zakupy, spacerować, uczestniczyć w imprezach publicznych. Amerykańskie miasta – choć nie wszystkie – tych funkcji nie spełniają. Odmiennym miastem jest Nowy Jork, najbardziej zbliżony - z tych, jakie odwiedziłam - charakterem do miast europejskich, ale też trudno powiedzieć, czy tłumy na ulicach o każdej porze doby wynikają z liczby turystów, czy mieszkańców. Podobnie jest z San Francisco.

Zadziwia duży kontrast między rozrzutnym gospodarowaniem terenem na obszarze pozamiejskim i wręcz skąpstwem w obrębie miasta, gdzie budynki są stłoczone jeden przy drugim i niemiłosiernie wysokie. O ile pewne wytłumaczenie znalazłby tu Nowy Jork, budowany na skale, tak już nie wiadomo, dlaczego taką samą zasadę przyjęto w Des Moines, gdzie wolnej przestrzeni dostatek. Może wynika to z braku potrzeb estetycznych? Widać to przecież nie tylko w budownictwie miejskim pozbawionym gustu, ale i innych budowlach cywilizacyjnych jak np. metro. W Waszyngtonie, Saint Louis, czy nowym Jorku metro to dziura w ziemi, wybetonowana, nie zawsze utrzymana w stanie czystości, bez żadnych ozdób (to nie Moskwa czy Warszawa!). Zadaniem tej dziury jest ułatwienie transportu, a nie doznania estetyczne!
 

Pamięć historii


To, co zachwyca Polaka w USA to na pewno liczba muzeów i galerii. Muzea sztuki w Nowym Jorku, czy Waszyngtonie mogą nawet u ludzi bywałych w świecie wywołać zawrót głowy. Nie tylko wartością i wielkością zbiorów (nawet jeśli część z nich to imitacje), ale i budynków, sposobem ekspozycji i informacją. Bo z obsługą bywa już różnie: tutaj nie ma – jak w Europie - sentymentów dla kochających sztukę. W Muzeum Afryki w Waszyngtonie strażnik bezpardonowo wyrzuca ostatnich zwiedzających.
 

Niestety, są także muzea, w których króluje bezguście. W Gate Arch w St. Louis, gdzie umieszczono ekspozycję pokazującą drogę imigrantów z wybrzeża wschodniego na Zachód i jego kolonizację – nie brakuje gadającego Indianina, czy sklepikarza snującego pouczającą historię swojej rodziny. Postacie są zrobione z plastiku udającego ludzkie ciało, co daje koszmarny efekt. Ale Amerykanie to lubią, skoro takie „lalki” można spotkać i w Iowa, i w Kalifornii, a pewnie i innych stanach.
 

Gustują także w realistycznych pomnikach, jako żywo przypominających nasze z okresu socrealizmu (są też budynki podobne do Pałacu Kultury i Nauki). Jak żywa jest ta tradycja i ten smak artystyczny można prześledzić na burzliwej dyskusji, jaka rozgorzała podczas budowy pomnika weteranów wojny wietnamskiej. Konkurs wygrała młoda Chinka, która zaprojektowała pomnika w postaci długiej rozpadliny w ziemi obrazującej nie zabliźnioną ranę. Uskok jest wyłożony czarnym granitem, na którym wyryto nazwiska poległych.
Pomnik ten wywołał tyle kontrowersji, że środowisko o konserwatywnych poglądach na sztukę postanowiło obok umieścić inny pomnik upamiętniający wojnę wietnamską: realistyczną grupę trzech bojowców. Zaraz po tym odezwały się pielęgniarki uczestniczące w tej wojnie – dlaczego nie ma pomnika kobiet? I pomnik taki – też realistyczny – postawiono obok! Równie dosłowny jest pomnik żołnierzy z wojny koreańskiej – naturalnej wielkości postacie poustawiane w szyku bojowym. Nie wiadomo, jaki będzie pomnik dotyczący udziału Amerykanów w II wojnie światowej – dotychczas zadbano bowiem tylko o pamięć ludzi uczestniczących w agresjach imperium.
 

Pragmatyzm nade wszystko
 

Amerykanin jak nie musi, to nie myśli – z taka obiegową opinią zetknęłam się wielokrotnie. Patrząc jednak na funkcjonowanie państwa, widać, że musi myśleć. Bo jak inaczej wytłumaczyć tak wielką innowacyjność w każdej dziedzinie życia? Dla słabo widzących wymyślono stojak z ogromnym szkłem powiększającym, na choinkę – świecidełka w kształcie sopli, na podróż – nesesery z przemyślnie ustawionymi dwiema parami kółek, aby neseser się nie przewracał, dla młodzieży – buty z kółkiem pod piętą, a nawet z silniczkiem!
 

W uczelni stanowej w Karolinie Północnej, każdy z naukowców, jeśli tylko nauczył się wykonywać dobrze jakąś procedurę – wychodzi z uczelni i zakłada własną firmę. I to jest normalne. Jak do tego rozwiązania przekonać naszych naukowców? Może tajemnica tkwi w chłonności rynku, innych mechanizmach gospodarczych, relacjach naukowców z innymi zawodami? Może w pozostałościach historycznych podziałów na szlachtę i plebs? W USA żadna praca nie hańbi, bo ludzie wierzą, iż jeśli dziś pracują jako pucybuty, jutro los się do nich uśmiechnie! Nie ma więc pracy społecznie pogardzanej – przynajmniej w opinii ludzi, z którymi się spotykałam.

Wracając do pragmatyzmu – widać go na każdym kroku: w waszyngtońskiej katedrze jest kaplica dla dzieci, z małymi ławkami i poduszeczkami haftowanymi w koszmarne zwierzaki, w nawie głównej krzesła są sponsorowane (z tabliczkami ich użytkowników), przy każdym wisi poduszka – klęcznik, a na krzesłach znajdują się zbiory hymnów i modlitw. W nowojorskiej katedrze św. Patryka w kieszeniach krzeseł umieszczone są zaadresowane koperty z deklaracjami ( do wypełnienia) darowizn na kościół.
 

Pragmatyzm przejawia się w każdej dziedzinie życia: począwszy od ergonomicznego pakowania zakupów w sklepie, wózków samojezdnych dla chorych, czy starszych, niezwykle praktycznego nazewnictwa i układu ulic w mieście, wszechobecnej automatyzacji, po organizację życia codziennego (tutaj po prostu wiedzą co to jest ergonomia i stosują ją, natomiast w Polsce uczeni nad nią debatują od 50 lat). Oczywiście, różnice miedzy Nowym Jorkiem, czy Waszyngtonem, a stanem Iowa, Missouri, czy Północną Karoliną bywają niekiedy bardzo wyraźne, na niekorzyść tych ostatnich.


Imperium


Tym, co irytuje przybyszów jest z pewnością poczucie wielkomocarstwowości Amerykanów i wynikający z tego paternalizm. Zupełnie bezpodstawny, biorąc pod uwagę znikomą wiedzę Amerykanów (na różnych szczeblach drabiny społecznej i pełniących różne funkcje) na wiele tematów. Polska ciągle jest tam postrzegana jako kraj niedźwiedzi, a Europa – jako kontynent zacofany (choć bardzo pożądany gospodarczo). Urzędnicy administracji państwowej, z jakimi stykałam się często nie mieli elementarnych wiadomości dotyczących państw innych niż USA w zakresie spraw, jakimi się zajmują. Co nie przeszkadzało im udzielać pouczeń, jak Polacy i Europejczycy winni postępować i czego chętnie ich nauczą amerykańscy specjaliści, którzy są najlepsi na świecie, etc.... Oczywiście tak, aby korzyści odnosiło USA, które wie, co jest dla świata najlepsze.
 

To zadufanie we własną nieomylność wynika także z faktu, iż Amerykanie nie mają żadnych kompleksów, zahamowań, a brak wiedzy nie hańbi. Wyrównują to bezkrytycznym zaufaniem do swoich polityków, co dla Europejczyków jest niepojęte. W naszej kulturze nadal bowiem większym zaufaniem cieszy się naukowiec niż polityk. Bardzo wysoko cenią sobie także swój system prawny i swoją państwowość, co można zauważyć choćby po liczbie flag państwowych ozdabiających nawet kościoły.

Tę wielkomocarstwowość my znamy z innej strony świata, toteż jesteśmy na nią wręcz uczuleni. A jeszcze kiedy w waszyngtońskich sklepikach widzimy pocztówki ze zdjęciami prezydenta, prezydenta z rodziną, prezydenta z wiceprezydentem, prezydenta na tle byłych prezydentów, etc. – przypominają się zdjęcia sekretarzy z okresu ZSRR.

Tych podobieństw jest zresztą bardzo wiele, w wielu dziedzinach funkcjonowania państwa, w kulturze, sztuce, purytańskiej obyczajowości. Także w filozofii budowania toalet – które są w USA na nieporównywalnie wyższym poziomie technicznym i higienicznym, niemniej także nie zapewniają intymności (poznasz po nogach, kto z nich korzysta...).

I jeszcze jedna uwaga: to na pewno nie jest kraj liberalizmu w wydaniu polskim. To jest państwo – jak na obecne nasze warunki – nadopiekuńcze, socjalne (bezrobocie – niecałe 4%, bardzo rygorystyczne, federalne prawo pracy – np. nie wolno płacić mniej niż 6 USD za godzinę), z dość silną kontrolą obywateli, choćby im się wydawało inaczej (np. liczne zakazy, np. palenia, czy picia w miejscach publicznych, jawności danych osobowych, których w Polsce nie można ujawniać).

O samodzierżawiu, warcholstwie tam trzeba zapomnieć. Owszem, można robić, co się chce, pod warunkiem, że nie będzie to sprzeczne z obowiązującym prawem. Jeśli się je naruszy – nieuchronnie przychodzą bardzo przykre konsekwencje. Przede wszystkim - dostaje się po kieszeni.

Jeden z urzędników administracji federalnej, aby przybliżyć nam, Polakom, źródło potęgi USA wskazał na proces powstawania tego państwa. Tworzyli go europejscy emigranci niezadowoleni ze swoich państw, rugujący z tego nowego wszystkie rozwiązania, które ich wcześniej krępowały w działaniu. W tym nowym, odmiennym od istniejących, obowiązują proste reguły gry, wynikające z dominacji przedsiębiorczości. Z tego wynika też inne podejście do rozwiązywania każdego problemu.

O ile Europejczyk nim coś zastosuje, długo będzie się zastanawiał nad możliwymi skutkami tego zastosowania, tak Amerykanin nie zastanawiając się – po prostu to zastosuje. Jeśli okaże się, że dało to skutki negatywne – poprawi rozwiązanie i będzie to czynić do czasu, aż stanie się doskonałe. Na szczęście, każda z tych dróg jest równie dobra i efektywna, co pokazało rozszyfrowywanie ludzkiego genomu. Daje nadzieję, iż na globie zostanie zachowana różnorodność – nie tylko biologiczna, ale i kulturalna, co dla każdego, kto nie wyobraża sobie życia na modłę amerykańską, jest szalenie istotne.

Anna Leszkowska

24.07.2001