banner

Redakcja Spraw Nauki przedstawia niepublikowane dotąd wspomnienia wybitnego optoelektronika prof. Zdzisława Jankiewicza z Wojskowej Akademii Technicznej – jednego z pionierów budowy laserów w Polsce.
Wspomnienia Autora dotyczące historii badań nad wzmacniaczami kwantowymi w WAT są nie tylko bogatym źródłem wiedzy o początkach i rozwoju nowoczesnych technologii optoelektronicznych, ale i refleksją na temat postępu w nauce, organizacji badań naukowych i ich związków z gospodarką oraz polityką. Są też głosem w ciągle żywej polemice, jaka toczy się od lat w polskim środowisku naukowym na temat niebieskiego lasera.

 


jank.3 1Z zagadnieniami elektroniki kwantowej spotkałem się w 1961 roku. Krótko po studiach byłem pracownikiem Katedry Podstaw Radiotechniki WAT, a jej szefem został wtedy mjr dr inż. Zbigniew Puzewicz. Specjalizowałem się w metrologii elektronicznej, mimo to zostałem zaangażowany w realizację mikrofalowego wzmacniacza kwantowego – masera. Zagadnienia te wiązały się z sobą, a na dodatek na prace związane z maserem katedra otrzymywała dodatkowe środki z wojska. Nie były to duże pieniądze, nie zawierały tzw. dewiz, ale były. Znakomicie ułatwiało to nam wykonywanie zadań.

Zastanawiałem się, dlaczego badania związane z tą tematyką były dotowane przez armię. Powszechny dość pogląd, że w Szefostwie Badań i Rozwoju Techniki Wojskowej (takie istniało w Wojsku Polskim i odpowiadało za prace nad nowym uzbrojeniem) zatrudnieni byli koledzy Zbyszka (piszę Zbyszek, gdyż ze swoim szefem byliśmy zakolegowani), dzięki którym on te pieniądze „załatwił”, nie do końca mnie przekonywało. Sądzę raczej, że pojawienie się nowych wzmacniaczy, wykorzystujących inny niż dotychczas mechanizm wzmacniania mikrofal, interesował nasz wywiad (p. W. Suworow, Szpieg, czyli podstawy szpiegowskiego fachu, Rebis 2017). Uczeni udowodnili swoją przydatność w czasie ostatniej wojny i naukowe nowości były skrzętnie odnotowywane.

Skłania mnie do tej wersji także informacja otrzymana od prof. Wiesława Wolińskiego, iż to samo Szefostwo zamówiło w 1962 r. na Politechnice Warszawskiej referat dotyczący laserów, dostarczając im stosowne materiały opublikowane w USA. To właśnie te materiały zainspirowały ich do zainteresowania się tematyką laserową.

Zajmowanie się maserami stawiało przed nami nowe, mało znane dotychczas zadania. Mając na względzie przydatność dla wojska, zdecydowaliśmy zająć się dwoma ośrodkami czynnymi: rubinem i rutylem. Stanowią one podstawową część– serce - masera. Ale powinny być odpowiednio przygotowane i znajdować się w bardzo specyficznych warunkach. To właśnie to przygotowanie i specyficzne warunki stanowiły zasadniczą trudność przy budowie tego urządzenia.

Zarówno rubin, jak i rutyl są kryształami anizotropowymi. Powinny one zostać odpowiednio zorientowane, wycięte i obrobione, a następnie umieszczone w rezonatorze lub tzw. strukturze spowalniającej, dostrojonych jednocześnie do dwóch częstotliwości: sygnału wzmacnianego i pompy (Każdy wzmacniacz (generator) korzysta z innego rodzaju energii, którą przetwarza w energię elektromagnetyczną. W klasycznych generatorach jest to energia elektryczna prądu stałego.
Masery korzystają z generatorów pola elektromagnetycznego o większej częstotliwości, które nazwano pompą). Powinny być ponadto umieszczone w jednorodnym, stałym, lecz precyzyjnie regulowanym co do wartości i kierunku, polu magnetycznym, a na dodatek być kriogenicznie chłodzone w zasadzie do temperatury ciekłego helu (4,2 K).

Powyższy krótki opis stanowi wykaz głównych zagadnień, którymi powinniśmy byli się zająć. W ich zakresie opracować i wykonać odpowiednie elementy i podzespoły, z których na koniec dałoby się zestawić całe urządzenie - maser. Gdyby chcieć wymienić, czym z tego wykazu wtedy w formie gotowej dysponowaliśmy, należałoby ze smutkiem stwierdzić, że praktycznie niczym.

Coś z niczego

A jednak w ciągu niespełna dwóch lat większość zadań z tego pokaźnego wykazu została w dużej części zrealizowana. Najbardziej newralgiczne było zapewnienie chłodzenia kryształów do temperatur ciekłego helu. Hel był wtedy gazem bardzo drogim i należało go odzyskiwać zarówno w trakcie transportu, jak i przeprowadzania eksperymentów. W kraju (tym bardziej w WAT) nie było naczyń do przewozu skroplonego helu. Nie było także instalacji do gromadzenia parującego gazu w trakcie jego przewozu i prowadzenia badań. Ponieważ nie dysponowaliśmy odpowiednią pulą dewiz, urządzenia te należało zbudować we własnym zakresie.

To nieprawda, że w Polsce nawet wtedy, w tym siermiężnym PRL-owskim okresie, nic nie można było zrobić. Nowa tematyka przyciągała wielu specjalistów z różnych dziedzin, nawiązywała się ożywiona współpraca, a grono współwykonawców szybko rosło.
Należy podkreślić, że znakomicie pomocny okazywał się mundur. Byliśmy przecież oficerami. Mundur otwierał nam drzwi do dyrektorskich gabinetów nawet dużych zakładów przemysłowych, zapewniał znaczenie i powagę zagadnień, z którymi się zwracaliśmy i gwarantował ich polityczny (w tym czasie był to bardzo ważny, nawet gdy tego nie podkreślaliśmy, argument) priorytet. Natomiast dla bezpośrednich wykonawców nawet niewielkie dodatkowe pieniądze, jakimi wówczas dysponowaliśmy, były istotną zachętą. Umożliwiały one wykonywanie niezbędnych prac poza godzinami służbowymi.
Nasze zlecenia nie naruszały więc tzw. zadań planowych. Był to zadziwiająco poważny argument. Musieliśmy zapewniać, że nasze zamówienie ma incydentalny charakter i nie spowoduje zmiany planowego asortymentu produkcji, a wykonana usługa lub wyrób na pewno nie wejdą do przyszłych planowych zadań zakładu. Może się to wydać niezrozumiałe, ale zakłady broniły się przed zamówieniami produktów, które potrafiłyby wykonać. Takie czasy.

Wykorzystując te sposoby, zmieniliśmy asortyment rubinów produkowanych w Hucie Aluminium w Skawinie (o niższej zawartości chromu i o większych wymiarach), otrzymaliśmy falowody o niestandardowych rozmiarach z Huty Baildon w Katowicach (na pasmo K), rozpoczęliśmy udane eksperymenty wykonywania metodą głębokiego tłoczenia i wyoblania cienkościennych naczyń z niemagnetycznej stali 1H18N9T na naczynia do przechowywania skroplonych gazów, w tym ciekłego helu.
Te ostatnie eksperymenty wykonywali dla nas pracownicy Fabryki Narządzi Chirurgicznych w Milanówku produkującej głównie igły do iniekcji. To nie żart. Tą metodą wytwarza się igły iniekcyjne, a dla nas wykonywane były z tej stali naczynia o średnicy od kilku do kilkunastu centymetrów i długości do kilkudziesięciu centymetrów.

Nie będę opisywał innych zakładów pracy, które udało namówić się do współpracy. Było ich wiele. Należy ubolewać, że właściwie nie było wśród nich warsztatów prywatnych. Na przeszkodzie stały przepisy praktycznie zabraniające składania tam zamówień. Zderzyłem się osobiście z tym problemem. Wydawało mi się, że zrobiłem doskonały interes, znajdując w Krakowie warsztat jubilerski, gdzie oferowano mi cięcie, szlifowanie i polerowanie rubinów za kilkakrotnie niższą cenę, jaką płaciliśmy w Instytucie Obróbki Skrawaniem tylko za cięcie. Zaryzykowałem i o mało nie skończyło się to katastrofą. Aby złożyć w tym warsztacie zamówienie, musiałem dostarczyć trzy odmowy z zakładów państwowych. Co prawda, żaden z nich tej usługi wykonać nie chciał, ale odmowy przyjęcia zamówienia też nie. Każdy z nich dowodził, że po otrzymaniu odpowiednich środków na rozbudowę zakładu gotów jest uruchomić taki oddział produkcyjny i zamówienie przyjąć. Uratowała mnie pracująca w sekcji zamówień Pani Róża, która dała się zaprosić na kawę i wiedziała, jak takie problemy można ominąć.
Z owego warsztatu jubilerskiego wyniosłem inną ważną naukę. Dostąpiłem zaszczytu zwiedzenia tzw. części produkcyjnej. Pozwoliło mi to przekonać się, że urządzenia do cięcia, szlifowania i polerowania kryształów i szkła są niezwykle proste, wręcz prymitywne. Cały kunszt wykonywania elementów z tych materiałów leżał w rękach ludzi. Byli oni bardziej artystami niż rzemieślnikami. W przyszłości prace te, a także niektóre inne, wykonywaliśmy już w ramach pomocniczych warsztatów tworzonych przy Katedrze, kupując lub budując stosowne narzędzia i zatrudniając odpowiednich fachowców.

Na początku 1963 roku mieliśmy zbudowany elektromagnes o wymaganych parametrach, wykonane i przebadane próbki materiałów czynnych (rubin i rutyl), mieliśmy falowody na tory dla sygnałów wzmacnianych (pasmo X) i pompy (pasmo K) oraz zaawansowane projekty i wykonawstwo zespołów do chłodzenia helowego: zestaw naczyń (dewarów) chroniących hel przed nadmiernym parowaniem płaszczami próżniowymi i z ciekłego azotu, oraz pojemnik do odzysku i gromadzenia odparowującego, jakże cennego i drogiego helu. Możliwość zbudowania masera stała się realna.
Wtedy to (ja przynajmniej tak to zapamiętałem), dwóch szefów katedr naszej uczelni: szef Katedry Podstaw Radiotechniki - Zbigniew Puzewicz i szef Katedry Urządzeń Mikrofalowych - Kazimierz Dzięciołowski, uczestnicząc w konferencji, która odbywała się w Stanach Zjednoczonych, przywieźli wiadomość o istnieniu i budowie lasera.

Nowe wyzwanie

Jak wiadomo, pierwszy laser (rubinowy) został uruchomiony przez Theodore’a Maimana w lipcu 1960 roku, a kolejny – gazowy He-Ne (na mieszaninie helu i neonu) na początku roku 1961. Wkrótce, stosunkowo szybko, powstało szereg dalszych. Dlaczego tak szybko? Udzielę w tej sprawie głosu twórcy masera Charlesowi Townesowi, który w wywiadzie udzielonym pismu „Laser and Application” w 1984 r. na pytanie czy był zaskoczony, gdy pojawił się laser Maimana odpowiedział: „Muszę stwierdzić, że rzeczywiście nie przypuszczałem, iż zbudowanie lasera jest tak łatwe, jak się to później okazało”.
To stwierdzenie dotyczy wszystkich pierwszych laserów, w tym gazowych, a nie tylko lasera rubinowego Maimana. Rzeczywiście ta konstrukcja była wyjątkowo prosta, wręcz prymitywna. Ale jaki efekt! Metoda wzmacniania i generacji promieniowania elektromagnetycznego zaproponowana w 1917 r. przez Alberta Einsteina i nazwana później wzmacniaczem kwantowym okazała się zupełnie nieprzydatna dla wytwarzania sygnałów o mniejszych (aż do mikrofal włącznie) częstotliwościach, za to idealna do wytwarzania fal optycznych, od podczerwieni przez cały zakres widzialny, aż do ultrafioletu.

Wróćmy jednak do prac krajowych. Gromadzone i budowane z wielkim trudem podzespoły dla przyszłego masera wcale nie gwarantowały sukcesu, czyli jego uruchomienia. Ponadto pojawiające się publikacje wskazywały na małą przydatność tego wzmacniacza dla celów praktycznych z radarami włącznie, a o to przecież chodziło naszym zleceniodawcom i oczywiście nam. Ten wzmacniacz miał tylko jedną cenną zaletę: małe szumy, za to cały szereg wad: duże wymiary i ciężar (elektromagnes), a przede wszystkim konieczność kriogenicznego chłodzenia. To właściwie eliminowało go z powszechnych zastosowań wojskowych.

Laser w swej istocie do działania nie wymagał ani stosowania tak dużego pola magnetycznego, ani niskich temperatur. Mógł generować w temperaturze otoczenia. Rozpalał także wyobraźnię wyższych sfer wojskowych. Z lasera można było uzyskać promieniowanie w postaci skolimowanej wiązki o kącie rozbieżności tysiąc razy mniejszej niż w mikrofalach i tyleż razy krótsze impulsy.
O możliwości zastosowania laserów w optycznych radarach do pomiarów odległości nawet do księżyca pisał jeden z twórców pierwszych laserów Gordon Gould. Tak skutecznie przekonał on Departament Obrony USA o ważności tej tematyki, że otrzymał milion dolarów na zbudowanie urządzenia emitującego coś w rodzaju „promieni śmierci”. Pierwszego lasera nie zbudował, ale najważniejsze jego przewidywania co do możliwości zastosowań tego promieniowania okazały się prorocze.

Powracając na krajowe podwórko, nie należy się dziwić, że tematyka laserowa zainteresowała wspomnianych już szefów katedr uczestniczących w konferencji i wystawie, na której laser był prezentowany. W pierwszym rzędzie skupiono się na laserze gazowym He-Ne. Jego budowa była stosunkowo prosta i dla nas łatwiejsza. Laser stanowiła rurka szklana o długości około jednego metra i średnicy pojedynczych milimetrów. Na końcach była ona oszlifowana pod kątem Brewstera i zamknięta doklejonymi płytkami szklanymi. Rurka napełniona była w odpowiednim stosunku mieszaniną helu i neonu o niewielkim (kilku torów) ciśnieniu. Całość umieszczona była pomiędzy dwoma zwierciadłami tworzącymi znany już w optyce rezonator Fabry’ego-Perota. Laser pobudzany był przez jarzeniowe rozładowanie w gazie prądem wielkiej częstotliwości.

Ten krótki opis ma pokazać, że urządzenie pod nazwą laser He-Ne miał rzeczywiście niezbyt skomplikowaną budowę. Ważniejsze było jednak co innego. Niezbędne technologie i elementy do jego budowy były dostępne w kraju, a niektóre nawet w naszej uczelni. Produkowaliśmy lampy próżniowe do odbiorników i nadajników radiowych, lampy gazowane, świecące neonowe reklamy, także specyficzne urządzenia dla celów specjalnych, przyrządy optyczne z nanoszonymi warstwami zwierciadlanymi i przeciwodblaskowymi. Wszędzie tam wykorzystywane były technologie wymagane również przy budowie lasera gazowego. Wiedząc to wszystko, byłoby grzechem nie zainteresować się aktywnie tą tematyką.

Mówiąc o łatwości budowy lasera (w porównaniu z maserem), nie chcę być posądzony o trywializowanie tego zagadnienia lub niedocenianie wielu zagadnień naukowych i konstrukcyjnych, które musiały być przy tej okazji rozwiązane. W Katedrze Urządzeń Mikrofalowych (szef mjr mgr inż. Kazimierz Dzięciołowski) powołana została nowa Pracownia Elektroniki Kwantowej, a do jej składu przyjęto absolwenta o specjalności technologii wysokiej próżni PW Jana Malinowskiego, który spełniał rolę kierownika pracowni. To on zbudował stanowiska pompowo – dozownicze, próżniowe pompy olejowe, próżniomierze olejowe i inne niezbędne oprzyrządowanie do uzyskania wysokiej próżni i czystości w rurze oraz do jej napełniania w odpowiednim stosunku gazami składowymi: neonem i helem. Problemem też było centrowanie kapilary, centralne ustawienie zwierciadeł i wyjustowanie całości (to takie fachowe określenie procesu dostrajania) rezonatora. Tego i wielu jeszcze innych rzeczy należało się nauczyć i doświadczyć. W międzyczasie studiowaliśmy teorię wzmacniaczy kwantowych, korzystając z wiedzy profesorów z zakresu fizyki PW (między innymi prof. Bohdana Karczewskiego).

Wejście w tematykę laserową podjęte zostało niezależnie od zajmowania się maserami, tym bardziej, że maserem zajmowali się pracownicy Katedry Podstaw Radiotechniki, a laserem głównie pracownicy Katedry Urządzeń Mikrofalowych. Jednak uruchomienie w sierpniu 1963 r. pierwszych laserów gazowych (Ne-Ne) w WAT spowodowało powolne wygaszanie tematyki maserowej. Zaniechanie dalszych prac nad maserami, patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, ocenić należy ze zrozumieniem.
Kierunek ten nie prowadził do otrzymania wyników mających realne znaczenie praktyczne w szczególności dla wojska. Myśmy jednak te prace przerwali, masera nie zbudowawszy. Stąd doniesienie prasowe o uruchomieniu w WAT masera rubinowego jest co najmniej przesadzone; szczerze mówiąc jest nieprawdą. Brak zresztą potwierdzenia tego faktu w literaturze fachowej nawet rangi lokalnej, np. w Biuletynie WAT. Nie powstał żaden artykuł w czasopiśmie naukowym potwierdzający ten fakt. Z tego zakresu kontynuowana była jedynie tematyka dotycząca trzech rozpoczętych prac doktorskich, w tym mojej dysertacji łączącej obydwa kierunki - maserowy i laserowy (maser rubinowy pompowany promieniowaniem rubinowego lasera). Wszystkie trzy dysertacje zostały ukończone i obronione.

Laserowy sukces

Fakt uruchomienia w Polsce lasera (w trzy lata po Stanach Zjednoczonych) został uznany za duży sukces i odpowiednio rozpropagowany. Na dodatek postęp prac był w miarę szybki. Oprócz lasera He-Ne w tym samym roku (listopad 1963) zbudowany został laser rubinowy. Podjęto także udane próby skonstruowania urządzeń wskazujące na możliwość praktycznego wykorzystania laserów w tym najbardziej pożyteczny, poszukiwany przez lekarzy, rubinowy koagulator do przytwierdzania odwarstwionej siatkówki w oku. Powstała także w tym czasie mikrodrążarka laserowa do lokalnego topienia i odparowywania trudnoobrabialnych materiałów (stali, ceramiki itp.).
Lasery rubinowe były prezentowane na Targach Lipskich w kwietniu 1964, koagulator i mikrodrążarka na Targach Poznańskich w kwietniu 1965, zaś sam koagulator w Sofii na wystawie sprzętu medycznego w 1966. Tam za naszą zgodą nakręcono film z koagulatorem w roli głównej pokazujący jego możliwości leczenia odwarstwienia siatkówki oka.

… i porażki

Często zadawane jest mi pytanie, dlaczego początkowy postęp w rozwoju tej dziedziny w kraju był bardzo szybki, a jednak z czasem zostawaliśmy w tyle. Sądzę, że częściową próbę odpowiedzi na to pytanie już podjąłem.
Nie deprecjonuję entuzjazmu i zaangażowania młodego zespołu budowniczych pierwszych laserów w Polsce, w tym w WAT. Jednak były to urządzenia stosunkowo proste.
Technologia budowy pierwszych urządzeń laserowych nie stawiała nam wygórowanych wymagań. Ta, jaką dysponowaliśmy w kraju, była wystarczająca do pierwszych uruchomień. W laserze rubinowym z powodu niezbyt dobrej jakości kryształów rubinu ważnym zagadnieniem była sięgająca kilodżuli energia pompy. Popularne flesze takiej energii nie miały. Zastosowane rozwiązanie było bardzo pomysłowe. Do wyświetlania filmów importowane były ksenonowe lampy o stosunkowo dużej mocy. Stosowano w nich potężne przejścia metal – kwarc, które nigdy się nie zużywały i z wyeksploatowanych, bezużytecznych już lamp mogły być odcinane i użyte do kilodżulowych lamp ksenonowych pobudzających lasery. Były one może zbyt duże i konstrukcyjnie niewygodne, ale w pierwszych uruchomieniach na takie drobiazgi nikt uwagi nie zwracał.

Postęp w dowolnej dziedzinie w miarę upływu czasu zmienia ten punkt widzenia. Zaczynamy zwracać uwagę przede wszystkim na sprawność i długowieczność działania urządzeń. To wymusza poważniejsze zmiany technologiczne. W przypadku laserów ciała stałego (należał do nich laser rubinowy) podstawową okazała się jakość kryształu. Dodatkowo pojawił się nowy, lepszy od rubinu, materiał: granat itrowo-aluminiowy domieszkowany neodymem znany także pod skrótową nazwą Nd:YAG. Mógł on być wytwarzany bardziej zaawansowaną metodą Czochralskiego (rubiny w Skawinie były wytwarzane starszą, mniej precyzyjną, metodą Verneuila). Mimo że metoda ta była w kraju dostępna i stosowana do produkcji krzemu, przejście do krystalizacji granatów nie było automatyczne. Wymagało głębszych, bardziej szczegółowych opracowań i oczywiście nakładów.

Na kłopoty… ITME

W przypadkach uznanych za szczególnie ważne rozwiązania były znajdywane. Dotyczyło to np. potrzeb wojskowych. W latach 70. Instytut Elektroniki Kwantowej (IEK) WAT opracowywał dalmierze laserowe na potrzeby polskiej armii. Jednym z nich był system o kryptonimie Merida przeznaczony do zastosowań w czołgach. W Meridzie stosowany był laser, w którym materiałem czynnym był wspomniany już Nd:YAG. Produkowaliśmy wtedy czołgi. Ponieważ zapadła decyzja, że będą one wyposażane w system Merida, należało zapewnić produkcję prętów z owych neodymem domieszkowanych kryształów.
Jak zdołałem się dowiedzieć w ITME, (w pracach nad wojskowymi laserowymi dalmierzami nie brałem udziału, specjalizował się w nich mój przyjaciel, już nieżyjący Wiesław Wyrębski), były to niewielkie pręty (średnica 4 mm, długość 5 cm). Potrzeba ich było około 120 - 150 sztuk rocznie. Niby niewiele, ale ich koszt wtedy był znaczny. Należało brać także pod uwagę istniejące embargo na zakupy z krajów zachodnich i uniezależnienie produkcji dla wojska od jakichkolwiek ograniczeń.

Rozwiązanie, jakie wtedy przyjęto, wydaje mi się bardzo rozsądne. Mieliśmy do dyspozycji instytuty badawcze. Powoływane były do współpracy z przemysłem. Mogły z powodzeniem zastępować zakłady przemysłowe, szczególnie w zakresie wyrobów wymagających wysokich kwalifikacji i niewielkich potrzeb. Tak się stało w tym przypadku. Instytucją, w której stosowano już krystalizatory Czochralskiego do wytwarzania krzemu, był Instytut Technologii Materiałów Elektronicznych (ITME). Narzucało się, by ITME obarczyć obowiązkiem zapewnienia dostaw materiałów czynnych do lasera stosowanego w Meridzie.
W ślad za tym, w firmie Malvern zakupionych zostało dla ITME pięć krystalizatorów Czochralskiego oraz oprzyrządowanie (obtaczarka, szlifierka, polerki i sprzęt pomiarowy) do wytwarzania prętów z wyhodowanych w tych krystalizatorach kryształów YAG.

Do procesu produkcyjnego włączony został także WAT. W IEK WAT, który miał status instytutu badawczego, wytwarzane w ITME pręty były sprawdzane i do tych zastosowań kwalifikowane. Nakładano na nie także warstwy przeciwodblaskowe. Stosowną napylarką do nakładania takich warstw IEK dysponował. Tak wykonane pręty przesyłane były do PCO, producenta systemu Merida, która z kolei wędrowała do producenta czołgów.
Sądzę, że dziś także podobne rozwiązania mogłoby być z pożytkiem dla naszej gospodarki stosowane.

Produkowane w ITME pręty laserowe YAG miały konstrukcję przystosowaną do lampowego pobudzania. Dodatkowo domieszkowano (sensybilizowano) je chromem. Podnosiło to ich sprawność działania. Nie dysponuję danymi, na ile skutecznie one konkurowały z prętami produkcji czechosłowackiej, które w tym samym celu dodatkowo domieszkowano nie chromem, a cerem. PCO miało do dyspozycji obydwa wyroby i mogły wybierać lepsze. Widocznie polskie wyroby nie ustępowały im, bo były produkowane przez przeszło dziesięć lat. Sprzedawano je także do Pakistanu i Iraku. Irak chciał nawet zakupić licencję ich produkcji i wytwarzać je u siebie. Wybuch wojny w Zatoce Perskiej (1990 r.) przerwał daleko posunięte pertraktacje w tej sprawie.

Zamówienia krajowe na system Merida malały, a w ślad za tym także na laserowe pręty YAG. Był to czas, gdy lampowe pobudzanie laserów ciała stałego zastępowano pobudzaniem za pomocą laserów półprzewodnikowych, popularnie nazywanych diodami laserowymi (DL). Mogły być one stosowane także do pobudzania materiału czynnego z Nd:YAG. Miał on jednak wtedy inną formę (kształt i rozmiary) oraz nieco zmienioną budowę. Przede wszystkim nie potrzebował sensybilizacji. Dodatkowe domieszkowanie chromem było w nim zbędne. Systemy typu Merida powinny w tym czasie ulec modernizacji. Należało uwzględnić nowy sposób pobudzania dalmierza laserowego za pomocą DL. Do tego, o ile wiem, nie doszło. Pewnie także zapotrzebowanie na czołgi w kraju zmalało. Zmniejszyła się dość znacząco liczebność naszej armii.

W tym czasie udało się uruchomić w kraju Program Zamawiany „Diody laserowe dużej mocy i lasery z ciałem stałym pompowane diodami laserowymi”, którym kierowałem. Wiedziałem, że nowe typy laserów ciała stałego z pompą DL staną się niezbędne dla zastosowań wojskowych. Zwróciłem się do dyrektora PCO z prośbą o współpracę. Nie prosiłem o pieniądze czy wykonywanie czegokolwiek, chociaż ostatnie byłoby korzystne. Prosiłem o sprecyzowanie parametrów i realnych wymagań na laser, który mógłby być zastosowany w dalmierzach dla czołgów, śmigłowców, artylerii itp.
W programie były zadania dotyczące budowy laserów krótkich impulsów z pompą diodową. W ramach tych zadań można by budować układy o konkretnym przeznaczeniu, np. najbardziej potrzebnego w uzbrojeniu laserowego dalmierza. Wykonanie takiego lasera mógł podjąć się IEK WAT (sądzę, że mógł także jeden z zespołów PWr.), zaś kryształów na ośrodek czynny i pasywny przełącznik strat rezonatora - ITME.
Odpowiedź dyrektora nie tylko mnie zaskoczyła, ale chyba także oburzyła. Napisał, że żadnej pomocy od nauki nie potrzebuje. Możemy przekazać mu te 4 mln zł (tyle mieliśmy przydzielone na PBZ), a on je potrafi wykorzystać.
Oczywiście nie mogłem zagwarantować dyrektorowi PCO, że wykonamy taki laser, który będzie mógł być bezpośrednio wstawiony do systemu kierowania ogniem czołgu czy artylerii. Traciliśmy jednak szansę podjęcia prac ważnych na przyszłość, wykorzystujących nowe, pojawiające się wtedy trendy w budowie tych urządzeń. PCO miało wtedy nawiązane kontakty biznesowe z firmami izraelskimi i nas nie potrzebowało, chociaż przecież jedno nie powinno przeszkadzać drugiemu. Szkoda, że ta szansa została zaprzepaszczona.
Zdzisław Jankiewicz

Od Redakcji: Jest to pierwszy odcinek wspomnień prof. Zdzisława Jankiewicza. Kolejne będziemy publikować w następnych numerach Spraw Nauki.

Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.