- Co Pani sądzi o kryzysie w Polsce? Czy czasem nie jest to słowo - wytrych także do załatwiania własnych partykularnych interesów na różnych szczeblach władzy?
- Generalnie „kryzys" w skali globalnej jest dwuznaczny. Także i w tym sensie, że jest też okazją do wyłaniania się nowych ośrodków decyzyjnych przez koncentrację kapitału zbliżającego się do państwa - głównie powodowaną przez panikę zarówno w świecie biznesu, jak i w społeczeństwie.
Wyraźnie obniżają się aspiracje konsumpcyjne. Kryzys ewidentnie jest wykorzystywany do przebudowy kapitalizmu, także - być może - skoku technologicznego. I tutaj znamienne jest to, co mówiła Hilary Clinton w parlamencie europejskim: nie zmarnujmy obecnego kryzysu. Bo kryzys jest ekonomicznym kryzysem, ale jest też szansą do odbicia się, do skumulowania energii twórczej, by stworzyć coś nowego.
Chińczycy np. u siebie uruchomili pewien sposób myślenia o kryzysie - z perspektywy ich tradycji, czyli tak, aby zacofanie i słabe punkty przekuć w siłę. W Chinach więc wykorzystują ten kryzys, żeby przeprowadzić odkładane z powodów politycznych reformy, np. reformę rolną, która tworzy rynek potencjalnych zdolności kredytowych - bo powstaje własność, reformę emerytalną i zdrowotną - żeby uruchomić oszczędności.
- To chyba najlepsza droga walki z kryzysem. U nas takiego myślenia nie zauważyłam...
- No właśnie. U nas kryzys jest podwójny. Rzeczywiście jest odpływ kapitału wygenerowanego w bardziej rozwiniętych krajach ze względu na lukę między procesami realnymi w sferze finansów i produkcji, a wirtualną piramidą nadbudowaną. Tu rozziew się tak powiększył, że realne procesy przestały być kotwicą, gwarantem. I, oczywiście, pękło zaufanie i wszystko popłynęło. To jedna sprawa. Druga to fakt, którego nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że kryzys ujawnia następstwo (post) rozwoju zależnego. W czasach komunizmu funkcjonowaliśmy w pewnym politycznie kontrolowanym mechanizmie zależności. Koniec komunizmu oznaczał ich przerwanie, zmianę kierunku i typu zależności, za co zapłaciliśmy bardzo wysoką cenę: padały zakłady, które nagle nie znajdowały rynków zbytu itd. A jednocześnie powstało u nas bezkrytyczne otwarcie na nową zależność i to bez wypracowania jakichkolwiek mechanizmów ochronnych. Integracja wymagała takiego otwarcia, ale... Mówiono nam: nie powielajcie naszych błędów. Naiwnie więc uwierzyliśmy, że do poziomu krajów wysoko rozwiniętych możemy dojść na skróty. Nie stosowaliśmy żadnych instrumentów, ani nie stworzyliśmy instytucji, które tamte kraje uruchamiały, gdy były na tym etapie rozwoju, na którym my jesteśmy obecnie.
Weszliśmy w łańcuch rozwoju zależnego z ośrodkami akumulacji kapitału, także ośrodkami badawczymi, funkcjonującymi na zewnątrz i wbudowaliśmy się w te mechanizmy jako końcówka pewnych cykli. W czasie tego kryzysu, kiedy ewidentnie zwija się globalizacja - miejmy nadzieję przejściowo, ale nie jest to pewne - następuje zmniejszenie konsumpcji, wycofanie pewnych ciągów produkcyjnych, więc znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy to nasze ostatnie ogniwo jest unieruchomione. Przy braku kapitału i wewnętrznych sił, które są rozproszone w drobnym i średnim sektorze, szarej strefie, możemy złapać oddech, ale na znacznie niższym poziomie struktury. Bo wyspy nowoczesności nagle będą unieruchomione. Globalny kryzys obnażył u nas kruchość modelu „rozwoju zależnego", ujawnił bezradność państwa i bierność sektora publicznego.
Kryzys na świecie jest szansą na skok w górę. U nas nikt w ten sposób nie chce myśleć. Nie ma tego momentu, że reforma uruchamia zamrożoną energię. Jest to po prostu rozkład pewnego systemu i tej energii nie ma. Ludzie już się przesuwają do innych systemów i odzyskanie jakiejś sterowności polegającej także na skupieniu energii jest niemożliwe - właśnie z jej braku.
Z drugiej strony, pojawia się również problem kulturowy, bo temu kryzysowi towarzyszą - moim zdaniem - dwa fundamentalne procesy kulturowe. Po pierwsze: widać wyraźnie - i to już było widać w Traktacie Lizbońskim - że Zachód dostrzega, iż myślowo można sobie radzić ze złożonością sieciowych zasad regulacji, stosując pewne narzędzia i sekwencje jakby z kręgu logiki trójwartościowej, funkcjonować w równoległych systemach wartości na zasadzie synkretyzmu, a nie dyskursu, myśleć o „stawaniu się" w tej przestrzeni, a nie twardym „byciu" w niej.
- „Być" a „stawać się" to ogromna różnica...
- Oczywiście, bo „być" oznacza też jednoznaczną tożsamość, a przy próbie stworzenia czegoś normalnego następuje wymuszona przez praktykę reorientacja, taki przełom epistemologiczny - zmienia się perspektywa intelektualna. Mamy więc dwa odmienne światy: Zachód ze swoimi nowoczesnymi technologiami i ekonomią i Azję, z której ów Zachód myślowo przejmuje pewne elementy perspektywy kulturowej, co innego uznając za realność, którą trzeba rozumieć i nazywać. U nas, oczywiście, ten proces wymuszania rewolucji intelektualnej nie funkcjonuje, bo my jesteśmy bezrefleksyjnym odpryskiem tych ciągów, które są na zewnątrz. Z drugiej strony - moim zdaniem - zbliżamy się obecnie do kresu tego, co w późnych latach dwudziestych Ortega y Gasset nazwał „gustem mas", czyli dyktatu zdrowego rozsądku, przekonania, że pogarda dla intelektu i antyelitaryzm są drogami właściwymi, wymagania, żeby rządzący byli tylko odpryskiem mas i porozumiewali się tym samym językiem.
- Straszne!
- Tak, to jest straszne. Dyskurs jest nastawiony na kokietowanie mas, często poniżej ich własnych standardów. I dzisiaj te tzw. masy dostrzegają w tym kryzysie, że zdrowy rozsądek nie wystarcza, że zdrowy rozsądek wręcz znika przy tej zmianie epistemologicznych założeń cywilizacyjnych. I nagle pojawia się potrzeba elit. Naszym problemem jest ich zupełny brak. Nastąpiła taka degradacja systemu edukacyjnego, że elit nie ma i jeszcze długo nie będzie. Edukacja jest u nas nastawiona na produkowanie ludzi zuniformizowanych, bezrefleksyjnych. To jest logiczne z punktu widzenia rozwoju zależnego. Ale to nie produkuje elit.
Same masy zaczną się ich domagać dostrzegając, że aby opanować tę sytuację trzeba wiedzy i umiejętności. A tej wiedzy i tych elit nie będzie. Ten kryzys uświadamia nam te dwa procesy w wielu warstwach.
- Nauka polska jest w kryzysie nieustającym...
- Moim zdaniem, jeśli chodzi o naukę, to jest tu błąd wyjściowy. Mogliśmy zrobić z naszego potencjału edukacyjnego, jeszcze z czasów komunizmu, nasz atut. Po drugie, w ramach rozwoju zależnego nastąpiło coś, co się nazywa detechnizacją. Oczywiście, wprowadzono pewne technologie, często nowocześniejsze, ale one powstały i są rozwijane w ośrodkach badawczych poza naszym krajem. W związku z tym zmniejszyła się liczba ośrodków badawczo - rozwojowych w gospodarce. Nie ma też tego niezbędnego dla rozwoju „ssania", bo praktycznie nasz przemysł funkcjonuje już tylko na zasadzie odprysku technologii, które powstały gdzie indziej. Z drugiej strony, nastąpił u nas niesamowity drenaż mózgów. To w sposób znaczący i już widoczny wpływa na atmosferę na naszych wyższych uczelniach. Najzdolniejsi ludzie, jeszcze przed doktoratem, są kaptowani, żeby robili ten doktorat na dobrych uczelniach na Zachodzie. Z ich punktu widzenia jest to słuszne. Ale z punktu widzenia państwa jest to dramatyczne. Bo oni praktycznie tutaj nie mają do czego wracać. Nie ma nowoczesnych laboratoriów, nie ma kreatywnych ośrodków, nie ma nowoczesnych uczelni.
- Są za to uczelnie z systemem feudalnym i przestarzałymi programami...
- Właśnie. Każdy, kto przyjeżdża z zewnątrz z dobrym dyplomem jest traktowany jako zagrożenie, a zarobki na uczelniach, jeśli chodzi o młodych ludzi nie zachęcają do twórczego wysiłku, itd. To wszystko prowadzi do obniżania poziomu. To widać po studentach, po doktorantach. Dodatkowo nakłada się na to drastyczny system oszczędzania, likwidacja asystentur, brak stabilizacji dla młodego człowieka, przyjmowanie doktorantów jako omnibusów, żeby mogli zastępować asystentów. Doktorant więc pracuje jak asystent, często w dziedzinie, która go nie interesuje. Tym samym na uczelniach nie ma atmosfery entuzjazmu, która jest niezbędna, by tworzyć coś nowego. Ten system niszczy fundament, w którym jest największa dynamika, atmosfera poszukiwań, buntu, dyskursów, walki o własne zdanie. To u nas jest martwe. Jest takie fantastyczne przedsięwzięcie jak Fundusz dla Dzieci Specjalnie Uzdolnionych. Miałam tam wykłady. Są fantastyczni, ale w systemie szkolnym się nie mieszczą. Mało: oni się nie mieszczą w naszym systemie uniwersyteckim! Bo ten system też ściąga w dół. Na to wszystko w naukach przyrodniczych, technicznych nakłada się ów brak ssania, innowacji.
- W naukach humanistycznych wcale nie jest lepiej...
- W naukach humanistycznych jest to także problem przeszłości. W tej chwili profesorami są ludzie, którzy byli asystentami w latach 70., kiedy była bardzo ostra polaryzacja. Wielu ludzi niekonformistycznych wtedy z uczelni wyrzucono. Pozostali ci, którzy schylali głowy. Oczywiście, były wyjątki, ale ja mówię o obrazie ogólnym. Byli, aby przetrwać, w ZMS, ZSP, itp. Dzisiaj ta sytuacja wytwarza atmosferę nieczystego sumienia, milczenia. W naukach humanistycznych jest to zabójcze. Nie podejmuje się pewnych tematów, bo jakby wewnętrznie się czuje, że nie bardzo ma się do tego prawo.
Mamy więc problem studiów doktoranckich, które pełnią rolę zapychania dziury po asystentach i wycinają ludzi z pasją. Mamy ludzi, którzy awansowali nie zawsze na merytorycznych podstawach.
Po trzecie, w naukach przyrodniczych i ścisłych mamy degradację warsztatu w sensie niedoinwestowania, drenaż najzdolniejszych ludzi na studia za granicę i brak ssania gospodarki. Panuje wielowymiarowa fałszywa sytuacja. Na to wszystko nakłada się generalny problem: zmiana struktury społecznej towarzysząca transformacji.
Koniec komunizmu to jest też koniec mitu inteligencji jako środowiska, które ma prawo tworzyć standardy, hierarchię wartości, które jest czymś innym niż ekspert. Inteligent to był pewien sposób bycia, wiedza może powierzchowna, ale szeroka, uznany za elitę. To pękło. Także i dlatego, że zmniejszyła się rola słowa. Komuniści bali się słów, bo panowało głębokie przekonanie, że słowo coś znaczy. W tej chwili - i to paraliżuje nauki społeczne dodatkowo - można wszystko powiedzieć, bo to nie ma znaczenia. Instytucje są imitacyjne, bezrefleksyjne, elity polityczne są odłamami mas. Środowiska naukowe nie biorą udziału w tym, co się dzieje w Polsce. Jesteśmy w takiej fazie milczenia. Nie mówi się o ważnych problemach, to wszystko jest jak gdyby obok, co dodatkowo deprecjonuje naukę jako czynnik pobudzający i sprawczy.
W humanistyce nastąpił też kres pewnej odwagi, jaką niosła peryferyjność, tzn. nagle cały świat się odkrywało prywatnie i dla siebie. My jesteśmy teraz w takiej dziurze: ani nie ma odwagi syntez, ani nie ma warsztatu, ani potrzeby kontaktów. Jest mieszanina kryzysu inteligencji, rynku, komercji i pauperyzacji.
- Wszyscy zakładamy, że to musi się zmienić...
- Tak, ale u nas nie ma skąd brać napędu do tego nowego. Wyższa edukacja, sfera prawdziwej kultury - nie ma tych rzeczy. Jest też dekompresja, bo o wszystkim decyduje medialność. Piszę teraz książkę, w mediach już się o niej mówi, coś cytuje, coś komentuje. To jest takie wypuszczanie pary. Jednak to napięcie w humanistyce w okresie komunizmu, gdy się na daną książkę czekało, gdy słowo było ważnym instrumentem, miało swoją wagę, wymiar i znaczenie. To, co dzieje się dzisiaj tworzy atmosferę deintelektualizacji, na czym cierpi nauka.
- A fakt, że jednak nie wszyscy zdolni wyjeżdżają nie jest jakoś pocieszający?
- Nie. Młodzi, którzy są bardzo zdolni i nie chcą wyjeżdżać mają poczucie pustki, nie bardzo mają się do kogo zwrócić. To nie jest już problem konfliktu pokoleń, ale upadku autorytetów, zgoda na umasowienie wszystkiego, aprobaty dla intelektualnego lenistwa, bylejakość, którą obecny system promuje, przekładania wszystkiego na pieniądze. Praktycznie nie ma dyskusji, bo nie ma ciekawości, a ciekawość jest motorem nauki. Uniwersytet jest strukturą feudalną. Uczę m.in. w prywatnej uczelni na Wydziale Politologii w Nowym Sączu. Tam powstał od zera program nauki o polityce. Bardzo innowacyjny. W ciągu trzech lat ten wydział, mimo rzucanych kłód pod nogi itd., w rankingach ogólnopolskich znalazł się na drugim miejscu. Tam się pracuje z młodzieżą, która ma pasję i tam pracują entuzjaści. Jest tam też autentyczny potencjał naukowy. Ale takie uczelnie nie stanowią żadnej przeciwwagi dla sfeudalizowanych uniwersytetów, itd. Środowiska naukowe u nas przestały być inteligenckim ośrodkiem odpowiedzialności za kraj, który jak coś się dzieje złego czy niepokojącego, to wchodzi zwarty w problem i podejmuje dyskusję. Mieliśmy tylko jedno takie zwarcie - obronne - w związku z lustracją. W żadnych innych sprawach dotyczących Polski nic się nie działo i nie dzieje. To jest zabójcze.
- Znajdujemy się tu, gdzie się znajdujemy...
- Jest to parabola. Pewne oczekiwania, nadzieje, aspiracje nie zostały zrealizowane. To nie jest tylko kwestia błędów, ale i luki między nami a światem, czyli pewnego procesu historycznego. Kryzys to wszystko wydobywa i pogłębia. Kończy się pewien układ, w którym masy oczekują, żeby elity były bardziej dla nich, a nie odpryskiem ich samych. To moment na rozpoczęcie bardzo poważnej dyskusji na ten temat. Robi się co prawda prognozy, jaka będzie Polska za 10 czy 20 lat, pokazuje taki program w telewizji, ale bez żadnej świadomości, jak ważne są w tej chwili ograniczenia wynikające z przeszłych błędnych wyborów, jak zacieśnia się swoboda manewru. To jest spirala, którą trzeba zatrzymać. Media, partie, rządzący szermują demagogicznymi hasłami, z których przecież nic nie wynika. Nastąpiła totalna demobilizacja, której konsekwencją będą reżimy przetrwania.
- Dziękuję za rozmowę.