banner

 

Zwiększenie liczby studiujących to wciąż powód do dumy polskiej polityki nie tylko edukacyjnej. Status prekariatu, jaki osiągają absolwenci to druga, wstydliwa twarz tego zjawiska.

Studenci, pracujący tak jak na etacie, zatrudniani są na umowy o dzieło lub bez umów. Godzą się na to, lub wręcz uważają takie rozwiązanie za korzystniejsze, są wdzięczni pracodawcy za umożliwienie połączenia studiów z pracą. Nie chodzi tu o kilka – kilkanaście godzin pracy w tygodniu pozwalające studentom związać koniec z końcem. Bywa, że studenci – sprzedawcy pracują 12 godzin dziennie przez 7 dni w tygodniu, otrzymując wynagrodzenie bliskie najniższej płacy.
Wyraźnym sygnałem niskich płac i kiepskich warunków pracy jest duża rotacja pracowników – świadczą o niej stale wyeksponowane wywieszki na wystawach niektórych sklepów „sprzedawców zatrudnię”. Duża liczba chętnych na zwalniające się miejsce nie skłania pracodawców do oferowania wyższych stawek lub korzystniejszych warunków pracy. Często studenci podejmują pracę nie tyle z przyczyn ekonomicznych, ale pod wpływem neoliberalnej indoktrynacji, by zdobyć doświadczenie zawodowe i dodatkowe punkty w CV. 

Często tacy studenci zaniżają płace, godząc się na niższe zarobki niż ich koledzy zmuszeni do podjęcia pracy sytuacją ekonomiczną. Masowa dostępność na rynku pracy studentów, gotowych pracować na czarno, za stawki niższe od minimalnych, i pragnących się wykazać, działa jak podcinanie gałęzi przez nich samych. Gdy zostają absolwentami, nie mogą liczyć na, często obiecywane przy rekrutacji, dalsze zatrudnienie na lepszych warunkach. Zamiast zatrudnić na umowę dotychczasowego studenta, taniej jest zatrudnić jego młodszego i mniej doświadczonego kolegę.

Zatrudnienie studentów, także studentów stacjonarnych, obniża ich późniejsze szanse na rynku pracy. Praca w pełnym wymiarze utrudnia lub niekiedy uniemożliwia ukończenie studiów. Na przykład, na Wydziale Ekonomiczno – Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie zachęca się studentów do przedsiębiorczości, walki o staże i zdobywania doświadczenia zawodowego, wymaga się jednocześnie niemal stuprocentowej obecności na zajęciach, także w trybie niestacjonarnym, a praca zawodowa nie pozwala wystąpić o indywidualną organizację studiów. Ci studenci, którym udaje się mimo pracy zawodowej studia ukończyć, często uzyskują gorsze wyniki na dyplomie, nie zostają laureatami konkursów i uzyskane z trudem dyplomy wyższych uczelni nie stają się ich przepustkami do karier. Studiując i pracując nie zrobili kursów czy staży zawodowych wymaganych przez pracodawców. Doświadczenie zawodowe, które zdobywali podczas studiów, także nie otwiera przed nimi karier zawodowych: doświadczenie w pracy biurowej, call center czy sprzedaży bezpośredniej, co najwyżej zwiększa szanse na zatrudnienie w tych samych sektorach.

Wiara w siłę dyplomu

Rozpoczynający studia wyższe wierzą, że wykształcenie zapewni im pracę. Wyższe wykształcenie jest wymogiem w coraz większej liczbie zawodów i na coraz większej liczbie stanowisk. Tam, gdzie o przyjęcie do pracy konkuruje wielu, przyjmuje się tych, którzy mają najwięcej „punktów”. Odrzuceni kandydaci podejmują studia, by za kilka lat móc wznowić ten wyścig już z dyplomem wyższej uczelni. Niestety, gdy uzyskują dyplom, odkrywają, że uzyskali go także inni konkurenci do wymarzonego stanowiska. Trzeba wtedy podjąć studia magisterskie, podyplomowe … - w ten sposób na rynku pracy pojawia się coraz więcej coraz lepiej wykształconych absolwentów, dla których nie przybywa pracy. Przy czym nie chodzi o zdobycie dyplomu dla zdobycia stanowiska kierowniczego – czasem chodzi o utrzymanie biurowej posady lub nawet zdobycie pracy „konserwatora powierzchni płaskich”.

Najbardziej przedsiębiorczy podejmują działalność gospodarczą, często w formie samozatrudnienia – ale trudno jest znaleźć taką niszę działalności, która zagwarantowałaby stabilną pracę i płacę w mieście niskich zarobków i niestabilnych prac. Samozatrudnienie jest też dla absolwentek barierą planów prokreacyjnych. Podjecie decyzji o urodzeniu dziecka odkładane jest na później, gdy znajdzie się hipotetyczna praca na umowę.

Za te mniej niż 2 tysiące...

Absolwenci podejmują pracę na umowę o pracę, o ile im się to uda. Najczęściej są to umowy na czas określony, a płace wahają się od minimalnej do 1200 - 1500 złotych netto. Podobną płacę można uzyskać bez wyższego wykształcenia – na przykład pracując przy pakowaniu produktów w Łódzkiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. 

Według portalu sprawdz-zarobki.pl w Łodzi do najgorzej opłacanych (spośród objętych niereprezentatywnym badaniem) należą: referent z płacą 1224 zł., kasjer – 1328 zł., recepcjonista – 1349 zł., sekretarka – 1357 zł i sprzedawca – 1357 zł netto - zarobki absolwentów są do nich zbliżone.
Według portalu wynagrodzenia.pl (dane ogólnopolskie z 2009 roku), choć wykształcenie na poziomie magisterskim statystycznie zwiększa zarobki o 550 złotych, co dwudziesty absolwent szkoły wyższej otrzymywał mniej niż 1000 złotych brutto.

Wśród osób, które nie mają magisterium, grupa zarabiających poniżej tysiąca złotych brutto jest już trzykrotnie liczniejsza. W dodatku na wynagrodzenia wpływa silnie staż pracy – w grupie magistrów dopiero zaczynających swe kariery zarobki są przeciętnie tylko o 25% wyższe niż przy wykształceniu średnim.
Poza tym, zarobki na stanowiskach szeregowych nie różnią się znacznie ze względu na wykształcenie. W rezultacie zarobki absolwentów studiów wyższych, zaczynających swą karierę lub nie mających szans na awans, nie będą odbiegać od zarobków osób z wykształceniem średnim, licencjackim lub studiujących.

Nauczycielom też można nie płacić

Umowa o pracę nie gwarantuje ochrony przez przepisy prawa pracy - niewypłacanie wynagrodzenia w terminie, obowiązkowe nadgodziny, nie płacenie za nadgodziny czy pracę w domu, ignorowanie przepisów BHP to raczej reguła niż wyjątek – uważają pracownicy, więc się na to godzą. Przed wyzyskiem nie chroni wyższe wykształcenie. Zdarza się niewypłacanie wynagrodzeń pracującym w prywatnym sektorze nauczycielom, także szkół wyższych.

Jedna z pierwszych powstałych w latach 90- tych prywatnych szkół średnich w ogóle przestała płacić nauczycielom i pod nowym szyldem kontynuowała działalność bez przeszkód na podobnych zasadach. Szkoły prowadzące kursy i korepetycje nagminnie wykorzystują pracę początkujących wykładowców na zastępstwo lub na próbę, nie podpisując żadnych umów i odmawiając wypłacania wynagrodzeń z braku podstawy prawnej!

Jedna z prywatnych wyższych uczelni nie płaciła swym pracownikom od stycznia 2010 roku, wykładowcy bezskutecznie strajkowali od marca, nie prowadząc zajęć i nie wpisując ocen do indeksów. Inna przez lata funkcjonowała zatrudniając tylko niezbędną dla minimum kadrowego część wykładowców na umowy, resztę zaś na dość elastycznych zasadach, często podpisując umowę jedynie na usługę „przeprowadzenia egzaminu”. Prawo pracy, także w zakresie wynagrodzeń, łamią też łódzkie uczelnie państwowe.

Wyzysk doktorantów

Rośnie grupa słuchaczy i słuchaczek studiów doktoranckich. Jest ich obecnie ponad 30 tysięcy, z czego jedynie 40% otrzymuje stypendium. Z jednej strony popularyzacja studiów doktoranckich to odpowiedź na wzrost liczby studentów na uczelniach, któremu nie towarzyszył wzrost liczby etatów na uczelniach. Z drugiej – ambitni i nastawieni na kariery najlepsi absolwenci wiedzą, że nie mają czego szukać na łódzkim rynku pracy, lub też świadomi konkurencji tłumu magistrów postanawiają zdobyć kolejny dyplom, który zapewni im przewagę na rynku pracy.
Doktoranci pełnią więc rolę „mięsa armatniego”, prowadząc zajęcia, często w zastępstwie pracowników mających uprawnienia do przeprowadzania egzaminów. Tacy „pracownicy” są dla uczelni niezwykle tani – stypendium doktoranckie pochodzi spoza budżetu uczelni. Nie mają statusu ani zatrudnionych, ani studiujących. Studia doktoranckie nie wliczają się do stażu pracy, a pobierane stypendium nie stanowi przychodu pozwalającego na wzięcie kredytu w banku, a nawet zawarcia umowy na abonament w sieci telefonii komórkowej. 

Dopiero po jakimś czasie doktoranci zaczęli być objęci ubezpieczeniem zdrowotnym, nie mają prawa do żadnych świadczeń, ani ochrony prawa pracy. Początkowo doktoranci podczas 4 lat studiów mogli liczyć na kilkaset do tysiąca złotych stypendium. Od kilku lat obserwuje się stopniowe znikanie stypendium z dziennych studiów doktoranckich – dostaje je mniejszość (około 40%) doktorantów, stypendium przyznawane jest owym nielicznym szczęśliwcom na okres roku, po którym konkursowa procedura przydziału stypendiów jest powtarzana. 

Doktoranci bez prawa do stypendium nadal prowadzą zajęcia ze studentami, za które nie są wynagradzani i tę formę wyzysku siły roboczej przedstawia się jako zdobywanie praktyki dydaktycznej. Po tym, jak „patent” na bezpłatnych wykładowców przećwiczył Uniwersytet Łódzki, zaczął być stosowany przez inne uczelnie – praktykę tę naśladuje obecnie Uniwersytet Medyczny.

Nowi biedni, prawie biedni, czy prekariat?

Badacze struktury społecznej zwracają uwagę na zjawisko nowych biednych – bezrobotnych, dla znaczącej części, których zarobkowanie jest nieodległym w czasie doświadczeniem, oraz pracujących, których dochody nie wystarczają na zabezpieczenie podstawowych potrzeb życiowych członków ich gospodarstw domowych. 
Charakterystyki working poor ujawniają, że są to ludzie aktywni, którzy podobnie jak ludzie nie doświadczający biedy, przez pracę szukają i gromadzą środki na zabezpieczenie potrzeb życiowych.

Na problem amerykańskich pracujących biednych zwróciła uwagę praca Barbary Ehrenreich, zaangażowanej dziennikarki, która wcieliła się w rolę niewykształconej siły roboczej i opisała to doświadczenie w książce „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć”. Podobny opis pracy nie pozwalającej na zaspokojenie podstawowych potrzeb mógłby powstać w oparciu o doświadczenie wielu Polaków – może dlatego nikt tu nie wpadł na ten pomysł, bo sytuację taką skłonni jesteśmy traktować jako normę. Barbara Ehrenreich, by związać koniec z końcem podejmowała równolegle dwie prace.

W Polsce trudno podjąć drugą pracę szwaczce czy kasjerce w supermarkecie, choć w zawodach robotniczych mamy długą i wciąż kultywowaną tradycję „fuch”, czyli dorabiania po pracy, głównie przez fachowców. Dziś dwuetatowcami lub dwuzawodowcami stają się częściej osoby z wyższym wykształceniem, jak lekarze, nauczyciele czy nauczyciele akademiccy. Ich niezadowalającym płacom towarzyszy system organizacji pracy pozwalającymi na pracę w kilku miejscach, czasem na kilku etatach, a kwalifikacje i uprawnienia pozwalają na uzyskiwanie dochodów ubocznych – jak korepetycje czy łapówki.

Near poor (nowi biedni ) określani są też jako missing class - kategorię tę spopularyzowała Katherine S. Newman. Opisuje ona biednych pracujących, którzy z braku lepszej pracy decydują się na zatrudnienie dorywcze w fast foodach. Ich możliwości zatrudnienia ograniczają się do prac niskopłatnych, niecenionych. Jest to pochodną sytuacji na rynku pracy braku „dobrej”, tj. stabilnej i dobrze płatnej pracy ( u Newman to m. in. przedstawiciele mniejszości etnicznych, ale także biali obywatele USA). W przypadku opisanym przez Newman ukończenie studiów owocuje lepszą, lepiej płatną pracą, awansem w hierarchii społecznej.

Termin missing class zwraca też uwagę na przeoczenie pewnego ważnego zjawiska społecznego przez badaczy społecznych. Członkami missing class są ci, którzy na drabinie społecznej lokują się powyżej linii biedy, zajmują miejsce między biednymi a klasą średnią. Dla 4-osobowego amerykańskiego gospodarstwa domowego są to dochody roczne 20 000-40 000 dolarów.

W przypadku Polski Jolanta Grotowska Leder szacuje tę wielkość ostrożnie, jako różnicę miedzy liczbą lokujących się poniżej minimum socjalnego i liczbą osób powyżej relatywnej linii biedy, tj. 34-40% ogółu osób w gospodarstwach domowych. Jeśli założyć, że 55-60% Polaków żyje poniżej minimum socjalnego, tzn. 21-13 mln., a odsetek relatywnie biednych kształtuje się na poziomie 14-18% (linia biedy relatywnej wyznaczona przez 50% średnich miesięcznych wydatków gospodarstw domowych), to zbiorowość near poor w Polsce liczy ok. 16 mln.
Członkowie missing class nie są jednak „ludźmi zbędnymi” Zygmunta Baumana, nie są także dependent welfare people, nie korzystają z pomocy społecznej. Powodem ich niepewnej egzystencji jest także brak oszczędności, własnego domu i zabezpieczeń, które są udziałem niebiednych.
Kategorie missing class, working poor i near poor bliskie są też współczesnym koncepcjom prekariatu – nowego proletariatu. Stanowią go już nie robotnicy, ale pracownicy. Prekariat w literaturze zachodniej to także grupa, która zastępuje znikającą klasę średnią.

Ale w Polsce klasa średnia zniknęła po drugiej wojnie światowej i mimo oczekiwań i nadziei wielu socjologów z początku lat 90-tych nie odbudowała się. Do zaniku klasy średniej przyczyniło się systematyczne eliminowanie inteligencji w czasie wojny, znalezienie się jej części poza Polską, a także polityka zatrudnienia PRL, faworyzująca zawody związane z produkcją i deprecjonująca branże nieprodukcyjne, co skutkowało niskimi płacami osób z wykształceniem uniwersyteckim. Nie tylko zarobki, ale inne formy pozapłacowe wynagrodzeń faworyzowały klasę robotniczą – magazynier w bibliotece, czyli pracownik fizyczny, nawet jeśli zabiał mniej niż kierowniczka biblioteki z magisterium bibliotekoznawstwa, otrzymywał dużo bardziej korzystne przydziały kartkowe.
Być może termin prekariat dobrze opisuje tych, którzy dziś zajmują środkowe pozycje w strukturze społecznej, nie spełniając jednak definicji klasy średniej. Klasa średnia powinna charakteryzować się zauważalnie odmiennym stylem życia – tu być może absolwenci uczelni tworzą odrębną grupę. Członkowie klasy średniej powinni też mieć oszczędności lub móc wziąć kredyt hipoteczny – tego kryterium absolwenci już nie zaliczają. 

Proces analogiczny do „prekaryzacji”, opisującej zmiany w społeczeństwie Niemiec można zauważyć także w Polsce, choć przybiera on zupełnie inne formy: polskim prekariatem stają się też, inaczej niż na Zachodzie Europy, osoby z wyższym wykształceniem, zwłaszcza młodzi absolwenci studiów.
Zwiększenie liczby studiujących to wciąż powód do dumy polskiej polityki nie tylko edukacyjnej. Status prekariatu, jaki osiągają absolwenci to druga, wstydliwa twarz tego zjawiska.
Opracowanie: Izabela Desperak (Katedra Socjologii Polityki i Moralności Instytutu Socjologii UŁ)
Współpraca: Judyta Śmiałek (doktorantka w powyższej Katedrze)

Powyższy tekst jest końcowym fragmentem raportu z badań wykonanych w 2010 roku przez dr Izabelę Desperat przy współpracy Judyty Śmiałek pt. Młodzi w Łodzi – prekariat z wyższym wykształceniem. W całości dostępny jest w Bibliotece Online Think Tanku Feministycznego 2010 pod adresem: . www.ekologiasztuka.pl/pdf/f099prekariat-lodz.pdf