banner

Nie dorośliśmy w pełni do globalizacji. Ani mentalnie, ani społecznie, ani politycznie. Otwartość na świat i zmiany,  kapitał społeczny i ludzki, umiejętność współpracy, wszechstronne wykształcenie, poczucie spójności społecznej to zasadnicze warunki rozwoju. Zatraciliśmy się w wyścigu szczurów. Zginął nam w tym wyścigu pierwiastek humanistyczny – mówi prof. Anioł, autor książki „Paradoksy globalizacji” (2002) i ostatnio wydanej pracy „Szlak Norden. Modernizacja po skandynawsku” (2013).
 


aniol

Z prof. Włodzimierzem Aniołem z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, prezesem Fundacji Norden Centrum rozmawia Justyna Hofman – Wiśniewska
 

 
 

-    Kiedy jeździ się po Europie, widzi się wszędzie takie same sklepy i takie same towary w tych sklepach...
 

-    Powszechna makdonaldyzacja, którą już przed 20 laty trafnie opisał w swej książce George Ritzer. Już prawie wszystko, czego używamy na co dzień, produkują na potrzeby całego świata Chińczycy.  W tekstylia zaopatruje nas Bangladesz, a właściwie wielkie zachodnie koncerny wykorzystujące tamtejszą tanią siłę roboczą. We wszystkich krajach, także w Polsce, można kupić to samo. To taki zewnętrzny, rzucający się w oczy wymiar globalizacji, który, przyznaję, może irytować.
 

-  Za tym idą też wszędzie jednakowe oczekiwania i wymagania od ludzi. Mamy być tacy sami, mieć takie same ambicje, pragnienia…
 

-  Taka standaryzacja, uśrednienie, to  jeden z kłopotliwych, nużących wymiarów społecznych globalizacji. Ale globalizacja to także różnicowanie się form życia, w  dużej części w odpowiedzi na zalew tych samych standardów. To również rozwarstwienie społeczne, pogłębianie się dysproporcji. Widać to przede wszystkim w wymiarze ekonomicznym, gdzie „zwycięzcy biorą wszystko”, a reszta spychana jest na margines, ale procesy te przekładają się przecież na sytuację społeczną.
 

-  Ekonomia decyduje i warunkuje wszystkie dziedziny życia. Niekorzystne oblicze globalizacji, która nas dotyka to także zaniżanie poziomu…
 

-   Race to the bottom, czyli równanie do dna.  Zjazd  po równi pochyłej dostrzec można w różnych dziedzinach życia: w edukacji, kulturze, nauce, w mediach, w polityce…
 

-   A globalizacja w sferze kulturowej?
 

-   „Globalna wioska”, o której pisał kiedyś kanadyjski socjolog McLuhan, oczywiście ułatwia kontakt między różnymi kulturami, choćby za pośrednictwem Internetu czy telewizji satelitarnej. Ale globalizacja to także wielkie wędrówki ludów, wzmożone przepływy migracyjne. Wszyscy dziś jesteśmy nomadami, ale – jak podkreśla Zygmunt Bauman – o różnym statusie: jedni, zamożniejsi, są „turystami”, inni, ubożsi – zaledwie „włóczęgami”. Tak czy inaczej, coraz częstsze interakcje między ludźmi pochodzącymi z różnych zakątków świata rodzą nierzadko poważne napięcia wokół zderzania się rozmaitych wartości, kultur i cywilizacji. Samuel Huntington po zakończeniu  zimnej wojny pesymistycznie przepowiadał, że politykę międzynarodową zdominują teraz i w przyszłości starcia między wielkimi cywilizacjami. Przyszłe konflikty zbrojne będą się toczyć nie między państwami, ale dochodzić do nich będzie na uskokach tektonicznych dzielących wielkie kręgi kulturowe: zachodni, muzułmański, azjatycki itd. Podstawowe znaczenie przypisywał w tym kontekście odmiennościom religijnym, a zwłaszcza potencjalnej kolizji świata islamu ze światem chrześcijańskim.
Widzimy jednak, że różne kultury i wierzenia oddziałują  dziś na siebie nie tylko na styku cywilizacji, ale i w ich obrębie, nawet w ramach poszczególnych państw narodowych. Nasilający się napływ imigrantów do Europy stawia na porządku dnia kwestię ich stosownej integracji w nowych krajach pobytu. Mniejszości imigranckie zazwyczaj pragną chronić swą odrębną tożsamość, ale i rodzima większość domaga się respektowania swych praw i wartości. Trwa wzajemne wzbogacanie się, ale i rodzą się nastroje ksenofobii, niepokoju o spójność dotychczas jednolitych kulturowo społeczeństw. O tym, że  dotychczasowa polityka multikulturalizmu poniosła w wielu krajach Europy Zachodniej fiasko mówili niedawno głośno kanclerz Merkel czy premier Cameron.
 

-   To chyba tkwi i w psychice ludzkiej. Ludzie nie chcą być wszędzie tacy sami i żyć tak samo…
 

-   W wielu krajach zachodnich panuje pod tym względem swoista schizofrenia. Z jednej strony zaznacza się niechęć wobec „obcych”, z drugiej strony powszechna jest świadomość, iż stają się oni niezbędni. Z jednej strony są uprzedzenia, dystans wobec imigrantów, z drugiej zaś rynek pracy ich potrzebuje i wchłania. Bo m.in. są konkurencyjni (taniej i często lepiej  świadczą wiele usług), bo wykonują prace, których rodzimi członkowie społeczeństwa nie chcą wykonywać, itp. Imigracja zarobkowa bardzo się ostatnio zmienia. Do ustabilizowanych, zamożnych krajów przyjeżdża coraz więcej dobrych fachowców, ludzi dobrze wykształconych, np. z Polski, i oni na rynku pracy znajdują swoje miejsce. Już nie pracują tylko „na zmywaku”, lecz często w swoim zawodzie, jak lekarze czy informatycy, rozwijają się, odnoszą sukcesy. Duże znaczenie ma także obecny kryzys demograficzny – starzenie się społeczeństw. Napływ młodych  cudzoziemców, w wieku produkcyjnym, zapełnia luki na rynku pracy, ratuje, a nie obciąża systemy zabezpieczenia społecznego.
 

-   Czytałam, że dzietność Polek mieszkających w Wielkiej Brytanii jest wyższa niż w Polsce…
 

-   Tak, to prawda. Prawie dwumilionowa populacja Polaków, którzy po naszym akcesie do Unii Europejskiej w 2004 r. opuścili kraj i wyjechali przede wszystkim do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemiec, Norwegii, Holandii – to nie jest coś, z czego można by się cieszyć. Zwłaszcza, że w większości są to ludzie młodzi, zdolni, nieźle wykształceni, przedsiębiorczy, głodni sukcesu, ciekawi świata.
 

-  Należałoby zapytać dlaczego tak jest?
 

-   No właśnie. Czy aby zrobiliśmy i robimy wszystko - a przynajmniej dostatecznie dużo - by zatrzymać ich w kraju, stwarzając odpowiednio atrakcyjną alternatywę dla emigracji? Mamy rosnące bezrobocie wśród młodych, także wśród absolwentów szkół wyższych. Czy uczelnie i cały system edukacyjny właściwie przygotowują młodych ludzi do aktualnych potrzeb rynku pracy?
Inna rzecz to konieczność przejścia do innego rodzaju gospodarki, opartej na wiedzy i nowoczesnych technologiach. Trzeba przestawić się na inne atuty i przewagi konkurencyjne. Względnie tanią siłą roboczą wiele już w Europie, a tym bardziej na świecie, nie zwojujemy. Inni i tak będą tańsi – tkaczka z Szanghaju czy księgowy z Kalkuty. Trzeba być bardziej pomysłowym, innowacyjnym, samodzielnym, a nie tylko spełniać rolę podwykonawcy dla innych państw i zagranicznych koncernów, montując tylko pralki, lodówki czy auta światowych marek. Lekceważąc to wyzwanie, jako kraj tzw. średniego dochodu, tzn. przedzierający się właśnie z zacofanych peryferii do zaawansowanego w rozwoju centrum, możemy zabrnąć w ślepy zaułek.
 

-  Nasi decydenci tego chyba nie rozumieją. Widzą jakby tylko jeden punkt: pieniądze. Także jako siłę napędową rozwoju, co nie wydaje się  do końca prawdą…
 

-   Jakość polityki i klasy politycznej generalnie jest u nas dość marna. Polityka społeczna, rodzinna, edukacyjna, innowacyjna, w zakresie badań i rozwoju, czy przemysłowa nie są przecież najwyższych lotów. Planowanie strategiczne w dziedzinie rozwoju, poważne zaplecze eksperckie pod tym względem właściwie nie istnieją.
Globalizacja to rozciągnięcie konkurencji na cały świat. To nie jest jednak wyścig po jednej linii - jest wiele modeli, wiele różnych trajektorii rozwojowych. Trzeba podpatrywać najlepszych, przyswajać sobie dobre, gdzie indziej sprawdzone rozwiązania i wzorce, ale każdy kraj powinien rozwijać się po swojemu. Każdy naród ma swoją specyficzną ścieżkę rozwoju, swoje uwarunkowania, swoistości historyczno-kulturowe, których nie można nie brać pod uwagę. Warto mieć własną, skrojoną na swój rozmiar strategię rozwoju.
 

-   Czyli nie musimy biec w tym samym kierunku? Polegać na tych samych metodach modernizacji?
 

-   Preferowanym dziś nie tylko przez ekonomistów, choć uproszczonym przecież wskaźnikiem rozwoju, jest wartość produktu krajowego brutto na mieszkańca. Ale są i inne, kto wie czy nie równie ważne wskaźniki,  pokazujące  np.  jakość życia, zaawansowanie technologiczne, czy poziom zaufania społecznego. Wciąż aktualne jest pytanie o miary i czynniki postępu. Na czym polega „dobry rozwój”, „dobre społeczeństwo”, „dobre rządzenie”? Co o tym wszystkim, o osiągnięciu tych stanów,  głównie decyduje?
Jedni powiedzą, że przede wszystkim czynniki wewnętrzne, a więc warunki naturalne, podłoże kulturowe, dominująca  mentalność społeczna, system gospodarczy, prawo, odpowiednia polityka władz. Inni wskażą na czynniki zewnętrzne, tzn. na  miejsce zajmowane w międzynarodowym podziale pracy, związki ze światem, możliwości ściągnięcia kapitału i inwestycji zagranicznych do kraju,  finansowe zasilanie ze strony Unii Europejskiej itd. Fundusze unijne to potężne środki, które mogą pomóc, ale bardzo ważne, wręcz rozstrzygające jest to, na co wydajemy te pieniądze? Na lata 2014 – 2020 Unia przyznała nam 73 miliardy euro z tytułu polityki spójności, czyli około 300 miliardów złotych. Jakie programy operacyjne, jakie projekty będą więc realizowane? W którą stronę zostanie skierowany ten strumień pieniędzy? Czy wciąż przede wszystkim na autostrady – choć one przecież też są istotne – czy w znaczącym stopniu także na rozwój kapitału ludzkiego i społecznego, na usprawnienie państwa?
 

-   Czego nam zatem w Polsce najbardziej brakuje?
 

-   W pogoni za materialnym i indywidualnym sukcesem, urynkawiając i komercjalizując niemal wszystko dookoła, zagubiliśmy gdzieś chyba sferę publiczną, interes zbiorowy. Trochę zatraciliśmy się w owym wyścigu szczurów. Naszym przedsięwzięciom modernizacyjnym często brakuje wymiaru ludzkiego, humanistycznego pierwiastka. Polacy najwyraźniej nie doceniają dziś społecznych czynników rozwoju, jak np. umiejętność dialogu i współpracy. Nie zapomnieli o nich natomiast – co warto zauważyć – współcześni liderzy rozmaitych rankingów międzynarodowych, jeśli chodzi o różne kryteria i miary rozwoju, m.in. kraje skandynawskie.  Warto wyciągać lekcje z ich doświadczeń.

-   Dziękuję za rozmowę.