banner


 

Suburbanizacja jest etapem rozwoju miast, w tym elementem współczesnych przeobrażeń ich oddziaływania i struktury przestrzennej. Występuje we wszystkich krajach europejskich. W Polsce z uznaniem mówi się o tych, którzy wyprowadzili się z miasta, wybierając ciszę, spokój oraz czyste powietrze. Dość szybko jednak naukowcy, zwłaszcza urbaniści, zaczęli zwracać uwagę na negatywne strony procesu żywiołowego rozlewania się miast, w tym na narastające problemy ekonomiczne, społeczne i środowiskowe, przybierające nieraz patologiczne rozmiary. Ostatnio grono naukowców, znawców problematyki samorządowej i przedstawicieli środowisk biznesowych opublikowało „Raport o ekonomicznych stratach i społecznych kosztach niekontrolowanej urbanizacji w Polsce”.

do kh-SleszynskiZe współautorem tego raportu, prof. Przemysławem Śleszyńskim z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN rozmawia Krystyna Hanyga.

- Procesy suburbanizacyjne zaczęły się w Polsce co prawda już gdzieś w latach 70. XX w., ale dopiero po transformacji ustrojowej przybrały znaczące rozmiary, stając się z jednej strony wyrazem idei powrotu do natury, z drugiej wyznacznikiem prestiżu społecznego.

- Rzeczywiście, po roku 1990 procesy suburbanizacji uruchomiły się w dużo większym stopniu niż wcześniej. Wynikało to z tego, że wzrosła zasobność społeczeństwa, zmieniły się wzorce zachowań oraz pewne trendy społeczne. Mieszkanie pod Warszawą lub innym dużym miastem stało się czymś zarówno modnym, jak i wygodnym. Z drugiej strony, czynnikiem wypychającym ludzi poza granice miast są narastające problemy środowiskowo-społeczne: zagęszczanie się różnych działalności użytkowych, wszechobecny zgiełk, rozwój motoryzacji, hałas, zanieczyszczenie środowiska, małe mieszkania. Ale, co ciekawe, suburbanizacja w Polsce, zwłaszcza w dużych miastach, ma pewne cechy charakterystyczne. Robiliśmy badania na ten temat. Otóż nie jest to wyłącznie daleki ruch odśrodkowy, z centrów miast na tereny podmiejskie.

- Tak jak w innych krajach Europy Zachodniej?

- Właśnie, w miastach europejskich jest duże zagęszczenie i to powoduje, że migranci - jeśli już podejmują decyzję o zmianie miejsca zamieszkania -  wyprowadzają się raczej na dalsze odległości. Polskie miasta po roku 1945 były zagospodarowywane ekstensywnie. Nie liczono się z rentą gruntową i budowano, pozostawiając duże puste przestrzenie. Gdy się spojrzy na mapę Warszawy, widać, że w strefie zewnętrznej jest dużo terenów leśnych, rolniczych, różnych nieużytków. Przez to duża część faktycznej suburbanizacji zachodzi wewnątrz granic miasta. Ludzie przenoszą się niekoniecznie z Warszawy do Łomianek, Podkowy Leśnej, czy Izabelina, ale do strefy zewnętrznej Warszawy, jak Białołęka, części Bemowa, Wilanowa.

W wyborze miejsca zamieszkania kwestią zasadniczą jest czas przejazdu do pracy, do szkoły, itd. Niestety, w pewnym momencie skala i rozproszenie tego osadnictwa przybrały takie rozmiary, że dostępność komunikacyjna stała się problemem. Natomiast zwarte osiedla podmiejskie  łatwiej jest skomunikować. Jeśli zabudowa jest rozproszona, dom od domu oddalony o 200-300 metrów, gdzieś w polu, pod lasem itd., to nie obsłuży tego żadna linia autobusowa, a tym bardziej kolejowa.

- Z raportu wynika, że nie jest problemem sama suburbanizacja, ale suburbanizacja po polsku – niekontrolowane rozlewanie się miasta, brak planowania, chaos przestrzenny, nieracjonalny system zarządzania przestrzenią.

- To rozpraszanie zabudowy jest również obecne i w krajach zachodnich, wysokorozwiniętych, ale u nas jest ono największe. Inne kraje jakoś sobie z tym radzą. Natomiast w Polsce kluczowym problemem jest zbyt liberalne prawo.

- Ale przecież mamy dobre tradycje urbanistyczne?

- Dawniej na świecie była znana polska szkoła planowania przestrzennego. Co prawda, politycy niekoniecznie wykorzystywali koncepcje polskich planistów przestrzennych, natomiast wiele wnieśliśmy do dorobku światowego. Było np. czasopismo „Miasto”, tłumaczone na język angielski, a Amerykanie przyjeżdżali do Polski uczyć się planowania. W roku 1990, kiedy przyszły zmiany ustrojowe, niefrasobliwie odrzuciliśmy wszystko, co było w tamtym systemie – m.in. planowanie przestrzenne. Wpadliśmy z przysłowiowego deszczu pod rynnę: polski liberalizm, nazywany często jarmarcznym liberalizmem, w wydaniu urbanistycznym jest liberalizmem rozproszonym, chaotycznym.
Obowiązującą doktryną jest, że właściwie wszystko wolno. Prawo planistyczne, które było tworzone po roku 1990., brało bardziej stronę właścicieli gruntów, niż interes całego społeczeństwa. Do dzisiaj pokutuje to niestety w wielu miejscach. Jeżeli ktoś postawi dom pod lasem i trzeba tam wybudować drogę, doprowadzić media, kanalizację, odśnieżać tę drogę itd., to generuje wysokie koszty i jest to problem ekonomiczny. Zabudowa rozproszona zawsze kosztuje więcej, niż ta skoncentrowana, oczywiście mam na myśli skupienie w rozsądnych granicach.

- W państwa „Raporcie” zwraca się uwagę przede wszystkim na straty ekonomiczne.

- Uwypuklenie kwestii finansowych było celowe, dlatego że w dotychczasowych dyskusjach padało wiele bardzo pięknych sformułowań, związanych z rozwojem zrównoważonym, poszanowaniem zasobów, prawem do czystego środowiska, a nawet prawami człowieka. Te ogólne sformułowania do ludzi nie trafiały. Nasz raport nie jest pierwszym, który porusza tę problematykę, ale wcześniejsze opracowania były zbyt wyspecjalizowane i do tego napisane zbyt hermetycznym językiem.

Eksperci są zgodni – jeśli chodzi o urbanistów, geografów czy planistów przestrzennych –  ta chaotyczna urbanizacja jest szkodliwa. Takich opinii było dotychczas bardzo wiele. Natomiast my jako pierwsi spróbowaliśmy oszacować, ile kosztuje to, że ktoś buduje dom daleko od miasta i musi dojeżdżać do pracy. Wyliczyliśmy, że dla dojazdów z odległości powyżej 5 km dla całego kraju jest to 26 mld zł rocznie. Są to kolosalne kwoty. Te pieniądze zostałyby w kieszeni, gdyby zabudowę lokalizowano w sposób przemyślany.
Jeszcze raz podkreślę: nigdzie w cywilizowanym świecie nie ma tak liberalnego prawa planistycznego. Lecąc samolotem, czy oglądając powierzchnię Ziemi w Google Maps, można sprawdzić, jak na Zachodzie wygląda zabudowa wokół miast: Paryża, Londynu, w Holandii, czy Niemczech, nawet na Białorusi i w Rosji, a jak wygląda w Polsce. Na pierwszy rzut oka widać ten chaos.

- Czy ten chaos da się policzyć?

- Niestety, nie jest to łatwe. Polska statystyka publiczna ma wciąż  wiele luk w tym zakresie. Jednym z bardziej poważnych problemów informacyjnych są braki w statystyce dotyczącej osadnictwa, urbanizacji i planowania przestrzennego. Nikt na przykład nie wie, ile jest w Polsce pojedynczych zabudowań  istniejących z dala od większych osiedli. Słabo są też rozpoznane takie zagadnienia, jak np. kierunki i natężenie migracji osiedleńczych, gdyż nie wszystkie przemieszczenia są rejestrowane. Nie wiemy, ilu ludzi wyjechało na stałe za granicę. Brak jest informacji o liczbie pracujących w tzw. małych zakładach. Dlatego nie do końca nawet wiadomo, ilu ludzi gdzie mieszka i pracuje, a także dojeżdża. Na załączonej rycinie prezentuję unikalną mapę powstałą na podstawie niepublikowanych danych GUS, na której wyznaczono główne obszary zameldowań z rdzeni większych miast.Mapa

Ryc. 1. Mapa przedstawiająca natężenie rejestrowanych zameldowań z 97 miast co najmniej subregionalnych – stolicy kraju, województw, ośrodków powiatowych grodzkich i kilku innych większych miast.


- A jak zostały policzone inne koszty szkodliwej urbanizacji?

- Dla niektórych zagadnień szczęśliwie istnieją już pewne dane, gotowe do wykorzystania. Od kilku lat, żeby przełamać swoisty impas informacyjny, o którym mówiłem, GUS wraz z byłym Ministerstwem Transportu i Budownictwa wykonuje we wszystkich gminach w Polsce badanie dotyczące dokumentów planistycznych.
Zgodnie z istniejącym prawem planistycznym, mamy w Polsce kilka kluczowych kategorii dokumentów. Określają one, po pierwsze, politykę przestrzenną gminy: jest to studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego. Natomiast dokładne wskazania, jakie typy zabudowy i jakie typy działalności są możliwe na poszczególnych terenach, znajdują się w miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego.
Z tych badań wiemy, że dziś tylko niecałe 30% powierzchni Polski jest pokryte planami miejscowymi. Jest to za mało, żeby uregulować sprawy osadnictwa, gdyż całe powierzchnie gmin, zwłaszcza tych najszybciej rozwijających się pod miastami, powinny być pokryte planami. Jeśli nie ma planu miejscowego, buduje się na podstawie decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu, a to w praktyce oznacza, że budować można wszędzie, oczywiście poza obszarami ściśle chronionymi, czy bagnami.   
Dzięki informacjom zbieranym przez GUS wiemy, ile jest planów miejscowych w Polsce, jaka jest ich powierzchnia, jaka jest przeciętna powierzchnia gmin, ile jest decyzji lokalizacyjnych o warunkach zabudowy, ale także, co w tych planach jest. I tu dochodzimy do rzeczy chyba aktualnie najważniejszej. Otóż w 2010 roku okazało się, że w planach miejscowych bardzo duże obszary przeznacza się pod zabudowę mieszkaniową. Jest to obecnie już około 4% powierzchni kraju.

- Wydawałoby się, że to nie jest dużo…

- Jeśli przemnożymy to przez całą powierzchnię kraju, wyjdą nam miliony hektarów. A są to tylko te tereny, na których już z pewnością można wybudować dom. Jeśli uwzględni się wskaźniki chłonności demograficznej, czyli ile osób zmieściłoby się na jednostce powierzchni, przy założeniu wybudowania domu jednorodzinnego, to przy ostrożnych szacunkach wychodzi nam, że na tych terenach może zamieszkać nawet 45 mln osób. Czyli że wszyscy mieszkańcy Polski mogliby się osiedlić w tych domach jednorodzinnych, albo inaczej, przenieść się na wieś. Jeśli do tych szacunków doda się zabudowę wielorodzinną, wartość bezwzględna wzrasta nam do 60 mln.

- Są jeszcze studia uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gmin, które, jak Pan powiedział, określają politykę przestrzenną gminy?

- Między innymi przewidują one, a faktycznie pozwalają budować także na terenach nie objętych planami miejscowymi, na podstawie decyzji o warunkach zabudowy. Studium uwarunkowań jest dokumentem pokazującym strukturę przeznaczenia terenów i z tego można wywnioskować, że nawet 200 mln ludzi może zamieszkać na terenach przewidzianych pod budownictwo mieszkaniowe. Są i wyższe szacunki, które pokazywały, że rezerwy budowlane mamy, zgodnie z aktualnym tempem inwestowania, nawet na 800 lat! A więc to są ilości horrendalne, znacznie przekraczające potrzeby, ale także możliwości ekonomiczne gmin. I to wszystko dzieje się w sytuacji depopulacji kraju, która będzie zresztą narastać.

- Dlaczego gminy wyznaczają tak duże tereny pod zabudowę?

- Jest duża presja mieszkańców i inwestorów, dążących do zmiany przeznaczenia gruntów z użytkowania rolniczego na nierolnicze. Od 2004 roku odrolniono prawie 600 tys. hektarów ziemi. To jest bardzo dużo. Gminy liczą, że duże tereny inwestycyjne przyciągną inwestorów tworzących usługi, przemysł, ale też budownictwo mieszkaniowe. To są właśnie dwie główne przyczyny: polityka gmin, które chcą być atrakcyjne inwestycyjnie oraz naciski mieszkańców, także różnych grup, które wykupiły ziemię.
Nie jest tajemnicą, że w strefach podmiejskich dużo ziemi wykupiono z nadzieją, że za kilka, kilkanaście lat zyska ona na wartości i będzie można ją sprzedać. Ma to charakter bańki spekulacyjnej, gdyż nigdy nie da się sprzedać tak wielkich terenów i tylko część  z nich zostanie zabudowana. W Polsce buduje się rocznie ok. 150 tys. mieszkań, z tego mniej więcej połowa to jest budownictwo jednorodzinne. To daje rezerwy budowlane na kilkaset lat.

- Czy umieszczenie terenów zabudowy mieszkaniowej w planie miejscowym oznacza, że gmina musi już budować infrastrukturę, niezależnie od tego, czy powstają tam domy?

- Jeśli gmina przeznaczy w planie miejscowym teren pod zabudowę mieszkaniową, to powinna zapewnić drogę dojazdową. I tu się zaczynają różne kruczki prawne oraz różne interpretacje. Duża część interpretacji prawnych sugeruje, że gmina powinna przynajmniej wykupić grunty pod budowę drogi. Korzystają z tego właśnie właściciele działek, które w planach miejscowych są przewidziane pod zabudowę mieszkaniową. W związku z tym mamy prognozy finansowe, sporządzane przez same gminy, związane z wykupem gruntów. Łączna kwota wynosi około 10 mld zł, ale dane te dotyczą tylko części gmin, a do tego są najprawdopodobniej zaniżone.

Tymczasem dwóch architektów-urbanistów, panowie Jacek Koziński i Andrzej Olbrysz w znanym raporcie z 2011 roku wykonali pewne symulacje z tym związane. Na przykładzie gminy Lesznowola obliczyli, że wykupy gruntów mogą kosztować kilkaset mln złotych, czyli wielokrotnie więcej, niż jej roczny budżet. Następnie wzięli pod uwagę inne gminy i spróbowali to przeszacować na cały kraj. Wyszła im astronomiczna kwota w wysokości 129 mld złotych. Ja to próbowałem obliczyć jeszcze w inny sposób i w zależności od założeń, wychodziło mi 16-60 mld zł. Ale i tak są to szokujące kwoty.

- A przecież koszty wykupu gruntów to nie są jedyne kwoty, związane z kosztami uchwalenia planów miejscowych i ich praktycznej realizacji?

- Koszty budowy dróg to jest kolejne kilkadziesiąt miliardów złotych. Do tego cała infrastruktura, kanalizacja, odprowadzanie ścieków, doprowadzenie prądu, wszystkie media. Oprócz tego muszą powstać usługi dla mieszkańców: przedszkola, ośrodki zdrowia, minimalny chociażby transport publiczny. To są koszty idące z pewnością w dziesiątki mld złotych. Polska gospodarka jest nieefektywna i niekonkurencyjna między innymi dlatego, że obsługa różnego rodzaju systemów przestrzennych w postaci komunikacji i usług, jest dużo droższa niż w cywilizowanych, rozwiniętych krajach.

Na tzw. Zachodzie, ale także nawet w innych krajach postkomunistycznych, buduje się drogę między dwoma skoncentrowanymi osiedlami, natomiast u nas trzeba połączyć wszystkie rozproszone domy. Stąd właśnie problemy. Zresztą nieefektywność dotyczy wszystkich skal przestrzennych. Proszę zwrócić na przykład uwagę, w jaki sposób buduje się w Polsce autostrady i drogi ekspresowe oraz ile z nich omija większe miasta, jak na przykład A2 – Gorzów Wielkopolski i Zieloną Górę, czy Via Baltica – Białystok, a także w jakiej kolejności budowane są odcinki. To wątek na odrębną rozmowę, zresztą jednym z powodów rozpraszania zabudowy, o którym dzisiaj rozmawiamy, jest odrolnianie gruntów wzdłuż tras komunikacyjnych szybkiego ruchu.

- Czy gminy sobie nie zdają sobie sprawy z tych wszystkich kosztów i zagrożeń, wypunktowanych w raporcie?

- Niektóre zdają sobie sprawę i takim pozytywnym przykładem mogłaby być właśnie gmina Lesznowola, jakkolwiek w jej przypadku „mleko się rozlało”, gdyż przeznaczono tam olbrzymie ilości terenów pod zabudowę. Mądry Polak po szkodzie… Większość samorządów myśli krótkowzrocznie, a może nawet naiwnie, że ma grunty, sprzeda je, coś tam zarobi i wszystko będzie działało.
Gminy posiadają bardzo dużo własnej ziemi. Mogłoby to generować wielkie dochody, gdyż po zmianie przeznaczenia gruntów ich wartość wzrasta. Gmina ma tutaj wiele narzędzi w ręku, może na przykład pobierać opłaty adiacenckie. Jest to również stosowane w krajach zachodnich, że właściciel ziemi, która zdrożała, powinien zapłacić podatek. Tylko że w Polsce ten podatek jest bardzo niski, rzędu kilku procent, a czasami stawka jest nawet zerowa. Według moich ostrożnych wyliczeń, gminy mogłyby w perspektywie kilkunastu lat zarobić na wzroście wartości gruntów i generalnie gospodarce gruntami nawet sto kilkadziesiąt mld złotych.

- A gdyby tak popatrzeć z drugiej strony, z punktu widzenia miast – co one  tracą na tym rozlewaniu się zabudowy? Jak suburbanizacja wpływa na ich funkcjonowanie i rozwój?

- Z miasta odpływają osoby bardziej majętne, przedsiębiorcze, które płacą więcej podatków. A zatem uciekają dochody podatkowe z miast na korzyść gmin podmiejskich, chociaż wiadomo, że mogłyby być wyższe, gdyby wszyscy byli zameldowani w nowych miejscach zamieszkania. Jeszcze w latach 90. ub. wieku robiliśmy wspólnie z dr Aliną Potrykowską badania na ten temat. W przypadku warszawskiej suburbanizacji charakterystyczne okazało się przesunięcie wiekowe, związane z tym, że migrowały nie tylko osoby w tradycyjnym wieku migracyjnym, czyli zaraz po studiach, kiedy robiły kariery i zakładały rodziny, ale znacznie starsze, 40-, a nawet 50-letnie. Są to osoby, które już ustabilizowały się, zwłaszcza finansowo i stać ich na zakup domu.
Co prawda, był czas, kiedy było taniej wybudować dom od Warszawą, niż kupić mieszkanie w mieście – wysokie ceny mieszkań warszawskich przy ogromnej jej atrakcyjności rynku pracy tylko stymulowały osadnictwo podmiejskie. Ale nie to typowe, z rdzeni miast, tylko z terenów peryferyjnych.
A wracając do pytania, co miasto z tego ma, albo lepiej – traci. Otóż nie tylko traci tych bogatszych mieszkańców, ale też ponosi straty z powodu bardzo wysokich kosztów utrzymania różnego rodzaju systemów, w tym transportowych. Bo główną relacją są przemieszczenia i potoki ruchu, związane z dojazdami do pracy.

- Które miasta w Polsce najbardziej rozlewają się? Co je łączy?

- Na pewno te największe, zwłaszcza Warszawa, która jest tutaj najbardziej charakterystycznym przykładem. To jest absolutnie najwyższy poziom tego rozpraszania, przynajmniej w skali Polski. Potem wszystkie inne duże miasta, zarówno te, które się depopulują, np. Łódź, ale także te, które mają troszkę lepszą sytuację, jak np. Trójmiasto, Wrocław, czy Kraków. I co jest charakterystyczne - mam na ten temat dość świeże badania – suburbanizacja schodzi w dół hierarchii osadniczej, do tych mniejszych, powiatowych miast. Czyli że to jest nie tylko problem wielkich miast, jak się powszechnie zwykło sądzić, ale problem ogólnokrajowy.

- Jakie są koszty społeczne tej żywiołowej suburbanizacji?

- Najbardziej dotkliwe i rujnujące w dłuższej perspektywie są straty czasowe. Musimy bowiem jakoś dojechać do pracy, a jak stwierdziliśmy wcześniej, żaden system transportowy nie obsłuży rozproszonego osadnictwa i jesteśmy zdani na własny samochód. Taką graniczną wartością jest mniej więcej godzina, chociaż są ludzie, którzy dojeżdżają dalej, nawet 2-3 godziny dziennie w jedną stronę. Podobnie było też w poprzednim systemie społeczno-gospodarczym, ale nie na taką skalę. Wskutek tego, że stoimy w tych korkach, tracimy czas na dojazdy, to nie mamy czasu dla własnej rodziny ani znajomych. Wszystko w biegu, w pośpiechu i z tego powodu trudno się dziwić, że tak słabe są więzi międzyludzkie: socjologowie mówią wręcz o atrofii społecznej.

- Ale są też przykłady przeciwne?

- Tak, ale w gruncie rzeczy są one oparte na destrukcyjnych przesłankach. Wiadomo, że ludzi jednoczy bieda, poważne problemy, konflikty społeczne. Także konflikty przestrzenne, wówczas ludzie się organizują. Konflikty są różnego rodzaju, właśnie o budowę drogi, autostrady. Często w takich sytuacjach zawiązują się komitety mieszkańców, żeby budować wszędzie, tylko nie przy nich. Socjologowie ukuli nawet takie określenie: NIMBY, czyli: Not In My Back Yard – wszędzie, tylko nie obok mnie. A ja bym chciał, żeby ludzie w Polsce jednoczyli się wokół budowy czegoś, a nie jej na przekór.
Chociaż są pozytywne przykłady – długotrwałe protesty i konsekwentne działania mieszkańców przyśpieszyły budowę obwodnicy podwarszawskich Marek.

Generalnie jednak, nie ma w Polsce tradycji dobra wspólnego, a w naszej historii przez te setki lat nie nauczyliśmy się być państwem obywatelskim. Tymczasem w krajach zachodnich ludzie stopniowo dochodzili do poziomu społeczeństwa obywatelskiego, jakim są w tej chwili. U nas byli zmuszeni kombinować, a czasem także walczyć o fizyczne przeżycie. Z kolei od początku transformacji był klimat dla prywatnej własności, ale nie dla naszego interesu wspólnego. Zresztą paradoksalnie, polska prywatyzacja nie przyczyniła się do powstania ani powszechnej klasy średniej, ani też wypromowania polskiego interesu narodowego, czy społecznego, rozumianego także przez pryzmat przestrzenny.
W sumie gdzieś się w tym wszystkim pogubiliśmy, z tym brakiem jasnych celów i wartości. Ma to swój obraz w przestrzeni, jako że ład przestrzenny jest pochodną ładu społecznego.

- Raport trafił już do decydentów, którzy zresztą podobno od dawna dyskutują nad tymi problemami, ale bez większych rezultatów. Jakie proponujecie środki zaradcze?

- Trzeba zacząć od prawa planistycznego. Jest to główny problem, że prawo jest zbyt liberalne i pozwala budować właściwie gdzie się chce i jak się chce. Reforma nie będzie łatwa dlatego, że trzeba ograniczyć „święte prawo własności”, a to są prawa na ogół nabyte. Działa tu zasada, że jeżeli ktoś coś ma, to trudno mu z tego zrezygnować. A druga rzecz, jak to się mówi, „mleko się rozlało” i ta rozproszona zabudowa już jest, bardzo namacalna.
Nie ma w tej chwili dobrego pomysłu, co z tym zrobić. Oczywiście, można robić pewne symulacje, czy te domy warto wyburzyć, zapłacić odszkodowania, przenieść ludzi w rejony bardziej zwartej zabudowy, ale z pewnością, byłyby to gigantyczne koszty, gdyż te pieniądze już zainwestowano. Więc nawet, jeżeli już prawo urbanistyczne będzie znacznie mniej liberalne dla nieskrępowanej zabudowy, pozostaje nam nieszczęsny spadek tego, co już jest, problem funkcjonowania tych wszystkich małych, często pojedynczych osiedli rozrzuconych pośród pól i lasów.
Prof. Mariusz Kistowski z Uniwersytetu Gdańskiego wprost napisał kilka lat temu, w bardzo mocnych słowach, że następuje eksterminacja krajobrazu Polski. Że Polacy sami mordują swój krajobraz, otoczenie, w którym żyją. I z tym właśnie przyjdzie nam się zmierzyć, bo będziemy za to płacili coraz więcej.

- Pomimo działań ekologów, protestów miłośników przyrody, krajobrazu, obrońców środowiska, nie udało się powstrzymać presji na tereny atrakcyjne przyrodniczo, a nawet chronione.

- Tak, chociaż w tym przypadku jest o wiele łatwiej, bowiem mamy rozbudowany system ochrony przyrody. Niestety, czasami aż zbyt rozbudowany. Według mnie, państwo nie ma racjonalnej przestrzennej polityki przyrodniczej. Istnieje kilkadziesiąt systemów ochrony przyrody, zarówno ogólnopolskich, jak i branżowych, niepowiązanych ze sobą. W miarę spójny i efektywny jest w chwili obecnej właściwie tylko system parków narodowych. Istnieje on też w świadomości społecznej. Zaryzykuję tezę, że podobnie jak w przypadku urbanizacji, tereny zielone są również zbyt rozproszone.

Czasem lepiej jest poświęcić jakiś fragment przyrody i skierować nań osadnictwo, które i tak gdzieś musi powstać, a zamiast tego spowodować, że w innym miejscu ochronimy znacznie większy obszar. Przyroda w sumie zyska, bo w dużym lesie czy bagnie zawsze zachowa się więcej. A te małe fragmenty i tak zostaną zdewastowane, tylko trochę później. Dobrym przykładem jest tutaj Natura 2000. Nie wyobrażam sobie, że jeśli wyznaczymy obszar chroniony o szerokości kilkudziesięciu metrów – a w Naturze często się takie zdarzają, a po jego obydwu stronach powstanie zabudowa, to że ten obszar chroniony pozostanie bez uszczerbku. Wszystko to utrudnia racjonalne zagospodarowanie, a czasem prowadzi do absurdów, związanych na przykład właśnie z brakiem możliwości sensownego zlokalizowania osadnictwa, skutkującym jego rozpraszaniem.

-Jak przekonać samorządy podmiejskich gmin, że trzeba powstrzymać tę chaotyczną zabudowę?

- Tylko prawnie, zresztą wiele samorządów jest świadomych, że jest źle i że coś z tym trzeba zrobić. Mają jednak związane ręce, bo prawo jest takie, ze nie można lub bardzo trudno jest nie wydać pozytywnej decyzji o warunkach zabudowy. A zatem, musi to być ustawowo rozwiązane. Od dwóch lat są prowadzone prace nad nowym kodeksem budowlano-urbanistycznym. Początkowo miał to być tylko kodeks budowlany, ale okazało się, że trzeba też uregulować kwestie urbanistyczne, związane z lokalizacją osadnictwa.

Projekt kodeksu jest już dostępny na stronach internetowych Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju. Jednym z koronnych proponowanych rozwiązań jest to, że powinny być wyznaczane obszary rozwoju zabudowy, czyli że każda gmina powinna sobie wyrysować linię, że dotąd można, a dalej nie. To na pewno ukróciłoby niekontrolowany rozwój osadnictwa i warto takie rozwiązania wspierać. Mam jednak obawy, bowiem prace nad Kodeksem zaplanowano tak, że jego ukończenie nastąpi pod koniec obecnej kadencji Sejmu.

- Dziękuję za rozmowę.