banner

Studium wzlotu i upadku,  czyli o spółdzielniach artystycznych i tym, co z nich zostało


Z dr Anną Wiszniewską z Instytutu Sztuki PAN rozmawia Anna Leszkowska

- Prowadzi pani badania dotyczące spółdzielni artystycznych, które w okresie PRL-u integrowała w większości Cepelia. Dorobek jednej z nich – łysogórskiej „Kamionki” – ogromny i prawie zapomniany – jaki pokazała pani na wystawie w 2016 roku w Zachęcie zadaje kłam rozpowszechnianej od ćwierćwiecza opinii dotyczącej Cepelii, jako instytucji psującej sztukę ludową i użytkową. Przypomina też zjawisko dzisiaj już chyba nieznane, jakim były tworzone już przed wojną spółdzielnie artystyczne.
Jaki obraz spółdzielczości artystycznej jest zatem prawdziwy? Czy ocena ich dorobku jest zależna od kontekstu społeczno-politycznego?

Wiszniewska fot- Nad spuścizną Cepelii cały czas wisi odium źle urodzonej sztuki, czy też produkcji. Spółdzielczość artystyczna jednak to obszar pracy profesjonalnych artystów, którzy kooperowali z artystami ludowymi zakładając  spółdzielnie, bądź inspirowali się sztuką ludową.
Jeśli chodzi o udział Cepelii w tym tzw. psuciu rynku czy utrwalaniu obrazu spółdzielczości w PRL, to trzeba pamiętać, że Cepelia miała dwa różne oblicza, wynikające z jej zadań. Jedno to artyści, którzy współpracowali z rzemieślnikami i tworzyli wyroby artystyczne do urządzenia wnętrz, a drugie to twórcy ludowi, którymi Cepelia miała się zająć i inspirować ich do dalszej twórczej pracy.
W efekcie ten rodzaj mecenatu  nad sztuką ludową sprawił, że ta sztuka się wypaczyła. Jednak na początku, w latach 50. i 60. XX w. jego wyniki były fenomenalne.
Cepelia jednak się mocno przekształcała, w latach 70. i 80.  rozrosła się niepomiernie jej administracja, co zabiło inwencję i szczerą twórczość ludową, a twórców było coraz mniej.
Po wojnie twórczość ludową na wsi trzeba było w wielu miejscach wręcz odbudowywać – Cepelia wysyłała na wieś swoich agitatorów, którzy mieli wyszukiwać twórców ludowych i namawiać ich do kontynuowania działalności, organizowała konkursy.
Celem takich działań była też likwidacja ukrytego bezrobocia na wsi – namawiano więc kobiety do działań tkackich, pamiątkarskich. Czasem przynosiło to ciekawe efekty, ale w pewnym momencie napotkało bariery podażowe, gdyż twórcy nie mogli zaspokoić masowego popytu na swoje wyroby. Nastąpiło zderzenie twórczości indywidualnej z masową produkcją. Cepelia oczekiwała bowiem od artystów ludowych ciągłego wzrostu produkcji.

- Jakie powody kierowały z kolei artystami, aby tworzyć spółdzielnie? Spółdzielnie artystyczne istniały przecież już przed wojną, tworzyli je wybitni artyści. Były „Warsztaty Krakowskie”,  spółdzielnia „Ład”…

- „Warsztaty Krakowskie” (1913) nie były spółdzielnią. Pierwszą spółdzielnią był „Ład” (1926) założony w Warszawie – ideowy, ale nie formalny spadkobierca „Warsztatów Krakowskich”. Przed wojną w Gdyni powstała jeszcze w 1935 roku spółdzielnia „Rzut”, która się reaktywowała po wojnie w Toruniu, ale nie zachowała takiej ciągłości, jaką zachował „Ład”. Powody tworzenia spółdzielni artystycznych były merkantylne i ideowe. Po pierwsze, artyści tworzyli dla siebie miejsca pracy, a po drugie – realizowali w ten sposób poczucie misji. To było przecież pokolenie wychowane na młodopolskich ideach, które uznawało, iż w świeżo odzyskanej niepodległości należy stworzyć własny styl, propagować go, utrwalać, umasowić i przebić się do odbiorcy poprzez różne zabiegi.

- I odnieśli sukces, czego dowodem była nagrody w 1925 r. na Międzynarodowej Wystawie Sztuk Dekoracyjnych w Paryżu – 35 Grand Prix, 31 dyplomów honorowych, 70 złotych medali, 56 srebrnych i 13 brązowych, w sumie – 205 nagród, czyli czołowe miejsce wśród 22 państw w niej uczestniczących…

-Ten sukces trzeba przypisać „Warsztatom Krakowskim”, ale wielu jego uczestników weszło w skład spółdzielni „Ład”. Po wojnie, kiedy Polska odbudowywała się z totalnych zniszczeń, kiedy władze państwa zajęte były wielkimi sprawami jak odbudowa przemysłu, infrastruktury,  te mniej ważne sprawy  jak meble, zabawki, ubiór, oddano spółdzielczości. I wówczas bardzo szybko zaczęły powstawać różne spółdzielnie, także artystyczne.

W 1946 w Krakowie, gdzie nie było zniszczeń wojennych, powstała pierwsza spółdzielnia, która zrzeszała artystów plastyków różnych profesji, m.in. Bolesława Książka, ceramika, który później przeszedł do spółdzielni „Kamionka”. W 1947 także w Krakowie powstała spółdzielnia IMAGO ARTIS, a w 1949 w Warszawie – ORNO. Te spółdzielnie powstawały w różnych miejscach, także na wsiach. W 1949, kiedy powstała Cepelia, ruch ten nabrał rozpędu – Cepelia dysponowała już sporym budżetem i miała agitatorów, którzy ten ruch spółdzielczy animowali.

- Przed wojną i tuż po wojnie idee spółdzielczości były żywe, atrakcyjne, w przeciwieństwie do schyłku wieku XX, kiedy od spółdzielczości nie tylko się odwrócono, ale i zaczęto ją stygmatyzować. Kilka lat temu Instytut Spraw Publicznych przeprowadził eksperyment wskrzeszenia spółdzielni socjalnej na wzór dawnego Liskowa (Nowy Lisków), ale idea ta w neoliberalnym ustroju, jaki mamy poniosła klęskę z braku wsparcia prawno- instytucjonalnego. Widać z tego, jak kontekst społeczno-polityczny waży na istnieniu spółdzielni.

- Po wojnie, na fali odbudowy, był także entuzjazm dla idei wspólnoty, zatem i spółdzielczości. Dużo było ideowców, którzy wierzyli w socjalizm, ideę prowadzącą do dobrobytu. Sprzyjały działaniom spółdzielców także kredyty, bo  żadnej spółdzielni produkującej na większą skalę nie dałoby się bez nich stworzyć. To bardzo dobrze widać na przykładzie spółdzielni artystycznej „Kamionka” w Łysej Górze  k/Tarnowa, której początkiem były działania oddolne.

Do Łysej Góry po wojnie wrócił jej mieszkaniec, dr Franciszek  Mleczko, bardzo charyzmatyczny i wykształcony człowiek (polonista), który w spółdzielczości działał już przed wojną. Miał też szerokie kontakty w Warszawie, gdyż wcześniej pracował w ministerstwie oświaty. Z powodów politycznych został zdymisjonowany i wrócił do rodzinnej wsi. Był wówczas stosunkowo młodym człowiekiem, pełnym zapału do pracy i pociągnął tę społeczność ku urzeczywistnieniu swojej wizji – stworzenia w Łysej Górze spółdzielni ceramicznej produkującej ceramikę artystyczną.

Było to działanie od podstaw, krok po kroku. Najpierw siłami chłopskich rodzin doprowadzono do wsi elektryczność. W 1946 roku Łysa Góra w powiecie brzeskim, do której ciężko było dojechać, była jedną z pierwszych zelektryfikowanych wsi w Polsce. Później zrobili bitą drogę i ludzie zobaczyli, że można poprawić sobie warunki życia dzięki współpracy. Powstała poczta, założono linię telefoniczną i te marzenia o spółdzielczości lokalnego lidera sprawiły, że najpierw uruchomiono wytwórnię cegieł, gdyż w okolicy znajdowały się pokłady gliny.

Co ciekawe, nie było tam jednak tradycji garncarskich. Z cegły, którą sami wyprodukowali, wybudowali budynek cegielni.
Franciszkowi Mleczce, który często bywał w Krakowie w Związku Spółdzielczości Pracy, polecono tam Bolesława Książka, jako zdolnego ceramika, który mógłby rozwinąć łysogórską spółdzielnię, a on zapalił się do tego pomysłu, uznając iż  ma duży potencjał. Dlaczego? Nie wiadomo, bowiem kiedy przywieziono go do Łysej Góry, okazało się, że jakość tamtejszej gliny nie bardzo odpowiada wymyślonemu przez niego profilowi produkcji. Bardziej nadawała się na cegły niż na płytki ceramiczne. Prawdopodobnie zadecydował tu entuzjazm i Franciszka Mleczki, i mieszkańców, i pewnie carte blanche, jaką Książek otrzymał dla swoich poczynań.

- Możliwe, że Książek był z natury entuzjastą, bo jak się czyta o jego dokonaniach w Łysej Górze nie tylko na polu zawodowym, ale i społecznym, i artystycznym, to trudno uwierzyć, że w tamtych warunkach jeden człowiek mógł tyle zrobić…

- Bolesław Książek był podobno pracoholikiem – prowadził spółdzielnię, projektował wzory produkowanej ceramiki, założył i prowadził chór, organizował społeczość lokalną. Po jakimś czasie, kiedy spółdzielnia „Kamionka”, w której zatrudniona była cała wieś i okolica odniosła i utrwaliła swój sukces artystyczny i rynkowy, Bolesława Książka zwolniono. Było to równoznaczne z utratą wypracowanej przez artystę technologii  produkowanej ceramiki (np. nikomu nie udało się już uzyskać specyficznej czerwieni charakteryzującej jego szkliwa). Spółdzielnia też nie zadbała o patenty na swoje wyroby.


- I przyszedł rok 1989…

- Cepelia, będąc na skraju upadku (stało się to w 1990 roku), przestała odbierać produkcję z „Kamionki”. Spółdzielnia z kolei umiała produkować, ale nie umiała sprzedawać. Nie interesowali się tym, nie musieli się tym interesować i nie chcieli. Cały czas więc produkowali, tworzyli zapasy i popadli w długi.

Pierwsze bankructwo skończyło się sprzedażą zakładu inwestorowi francuskiemu, który zaczął w Łysej Górze produkować doniczki ceramiczne na rynek zachodni. Ten polsko-francuski związek trwał 10 lat, ale spółdzielcy, widząc duży zbyt na swoje wyroby we Francji, Niemczech, uznali, że Francuzi im niepotrzebni i zyskiem z tej produkcji nie będą się z nikim dzielić. I wówczas naprawdę zbankrutowali…

- Co ciekawe, ogromny dorobek spółdzielni „Kamionka” – kafle zdobnicze, galanteria ceramiczna – znany był w całej Polsce. Do dzisiaj można jeszcze podziwiać te wyroby w i na wielu budynkach publicznych w kraju. Co takiego się stało, że na tę ceramikę nie było popytu?

- Tu pewną rolę odegrała moda, niemniej w czasach PRL-u, kiedy spółdzielnią kierował Książek i zapraszał także innych wybitnych artystów,  ta spółdzielnia za modą podążała. W roku 1952, na tworzonych dla warszawskiej MDM płytkach ceramicznych dominowała estetyka ludowa, kolory ziemi – ugry, brązy, zielenie, co znakomicie wpasowywało się w otoczenie. To tworzyli przecież artyści, profesjonaliści, którzy byli autonomiczni w swojej twórczości. Kiedy artysta stracił autonomię, jak to stało się w „Kamionce” w przypadku Bolesława Książka, produkcja wykładziny ceramicznej zamarła.


- Historia „Kamionki” zapewne  oddaje losy wielu małych i dużych zakładów, w których po 1989 roku zrezygnowano z usług projektantów, artystów, ufając w omnipotencję kadry zarządczej.

- Tę potrzebę projektantów zaczyna się dostrzegać po ćwierćwieczu, choć dzieje się tak dzięki wieloletnim zabiegom środowiska samych projektantów.


- Trudno to dostrzec na rynku. W Łodzi, gdzie istniały spółdzielnie artystów plastyków, wzorcownie licznych instytutów włókienniczych i odzieżowych, dzisiaj nie ma nic – został butik jednej artystki, która pracuje głównie we Włoszech.

- Tego typu działalność zabijają w Polsce wysokie czynsze. Sklepy z wyrobami artystycznymi, nawet jeśli byłyby spółdzielcze, galerie, kooperatywy,  nie są w stanie konkurować cenowo np. z bankami. Władze niektórych miast już mają świadomość, że tego typu działalność wymaga wsparcia.


- Na razie to dotyczy ginących zawodów, natomiast spółdzielczość ciągle uważana jest za przedsiębiorstwo pracujące dla zysku, co pokazały przykłady spółdzielni socjalnych w Polsce.

- T prawda, nie ma też wiedzy, jak się za to zabrać, ani odpowiednich ludzi. Niedawno jedna z polskich dziennikarek, animatorka kultury, Alicja Wysocka  pojechała do Nairobi, żeby zaszczepić tam ideę spółdzielczości i stworzyć z kobietami ze slumsów spółdzielnię rękodzieła. Bo potrzebny jest do takich działań lider, który porwie za sobą ludzi.


- Artyści, którzy mają większą wrażliwość niż przeciętna, widzą sprawy społeczne mocniej  i przeczuwają zmiany może szybciej niż inni. Ponoć wiek XXI ma być wiekiem spółdzielczości – widać tego początki w środowisku artystycznym?

- Na razie obserwujemy rosnącą popularność kooperatyw spożywczych. Widać więc, że jest to idea, która może integrować ludzi, natomiast czy spółdzielczość artystyczna odżyje? Od kilku lat – wspólnie z Fundacją Ceramiki Polskiej XX wieku - staramy się coś zrobić w Łysej Górze, wokół „Kamionki”, ale na to potrzebne są środki, które z trudem udaje się nam zdobyć. Jednak ta idea zorganizowania w tym miejscu jakiejś artystycznej spółdzielni, plenerów, rezydencji, jest bardzo kusząca, bo jest to miejsce z tradycją, legendą i są tam jeszcze ludzie z know how, aczkolwiek bardzo rozczarowani, gdyż dwa razy ponieśli klęskę. W PRL było pod tym względem łatwiej, gdyż były struktury, które pomagały w takich przypadkach. Oczywiście, nie należy zapominać i o złych doświadczeniach spółdzielczości, patologiach, zwłaszcza z lat 80.


- Środowisko polskich projektantów też chyba jest poobijane po 89 roku. Jak próbuje znaleźć dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości ustrojowej?

- Nie ma dla nich zbyt wiele miejsca w przemyśle, ale są zatrudniani. W przemyśle meblarskim chyba wszystkie firmy korzystają z ich usług, podobnie jest np. w dawnej fabryce porcelany w Ćmielowie, gdzie znany na świecie ceramik, Marek Cecuła, stworzył Ćmielów Design Studio. Są duże firmy zatrudniające projektantów, np. obuwnicze, ale i małe, zajmujące się ubiorem, biżuterią.

Niestety, większość małych firm przeniosła się do Internetu z powodu kosztów prowadzenia działalności, ale i ograniczonego popytu. Dzisiaj duże zakłady – większości branż – nie mają szans na utrzymanie się na mocno spersonalizowanym rynku. Wielką produkcję przejęły Chiny, natomiast w Europie zaczęliśmy odtwarzać manufaktury, co może dla projektantów być dużą szansą. Oczywiście, taka produkcja jest przeznaczona dla zamożniejszego klienta, ale wierzę, że uda się ją zdemokratyzować, o ile społeczeństwo nie będzie się coraz bardziej rozwarstwiać.
Dziękuję za rozmowę.

 

O wystawie Anny Wiszniewskiej i Witolda Mierzejewskiego w Zachęcie nawiązującej do spółdzielni Kamionka w Łysej Górze i działalności Bolesława Książka pisaliśmy w numerze 12/16 SN - Eksperyment łysogórski 50 lat później