Wpadłem w nałóg. Mimo wcześniejszych zapewnień, że przestaję pisać o nieistniejącym już Instytucie Technologii Materiałów Elektronicznych (ITME), znów do tej tematyki powracam. Winnych, jak to zwykle bywa, poszukuję gdzie indziej. Tym razem uważam, że znów zawiniła p. redaktor Katarzyna Gójska prowadząca 3.10.24 w programie „W punkt” w TV Republika audycję pt. „Polska nauka tonie”.
Zastępowanie osób kierujących instytucjami naukowymi przez urzędników państwowych swoimi zasłużonymi znajomymi staje się tradycją. Chcę tu przywołać niezatwierdzenie wyboru właśnie dyrektora ITME przez ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego. W wymienionej audycji dotknęło to zajmującej się zagadnieniami sztucznej inteligencji Spółki IDEAS utworzonej przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. Jej kompetentny prezes i twórca został zastąpiony przez obecnego ministra nauki Dariusza Wieczorka osobą nie gwarantującą właściwego jej prowadzenia. Zestawienie tych zdarzeń jest oczywiście przypadkowe. Nie porównuję tych instytucji. Mam też nadzieję, że ta ostatnia nie podzieli losu ITME – przetrwa, nie zniknie. Serdecznie tego jej życzę.
Tym razem nie będę rozpisywał się o marnotrawieniu środków. Przegrałem. Daję za wygraną. Warte setki milionów złotych urządzenia technologiczne trzeba już raczej spisać na straty. Tym bardziej, że o badaniach dla armii w zakresie tranzystorów mikrofalowych i elektroniki na bazie półprzewodników wysoko przerwowych nikt już nawet nie wspomina. Przestały być potrzebne? Osobiście obiecuję do tych zagadnień już nie wracać.
Teraz chcę napisać parę słów o ludziach. Właściwie o byłym dyrektorze instytutu dr. Zygmuncie Łuczyńskim – człowieku, z którym współpracowałem w ITME w czasie mego tam zatrudnienia. Skłania mnie do tego czysta ludzka solidarność.
To dość interesująca postać. Doktor chemii, zatrudniony kiedyś w Instytucie Badań Jądrowych (IBJ). Zamiast siedzieć spokojnie na „czterech literach” i wykonywać pracę habilitacyjną z czego byłby chleb, wplątał się w działalność Solidarnościową. Wszedł w nią na tyle głęboko, że w czasie stanu wojennym skończyło się to przeszło rocznym internowaniem. Tam na dostęp do fachowej literatury i możliwość dalszego pisania habilitacji, zgody nie uzyskał. Przyrostu wiedzy i habilitacji nie było. Zastąpił je widocznym przyrostem brody, którą może z przekory przestał golić. Przy jego niepozornej posturze (metr pięćdziesiąt w kapeluszu i sześćdziesiąt kilo wagi – jak mówiono kiedyś u nas na wsi) nie wyglądał okazale. Współpracownicy obdarzyli go pseudonimem Rumcajs.
Nasze losy dziwnie się splotły. On, wyrzucony z wilczym biletem z IBJ, znalazł w 1983 zatrudnienie w ITME, gdzie w 1994 wygrał konkurs na dyrektora tego instytutu. Ja w 1995 pojawiłem się w ITME z pomysłem wykonywania w nim kolejno dwóch PBZ (Projektów Badawczych Zamawianych).
Chyba nie skłamię, gdy będę twierdził, że nie tyle kierował tym instytutem, ile nim żył. Krążył po korytarzach i poszczególnych budynkach należących do instytutowego gospodarstwa rano i wieczorem. Zaliczony do kombatantów został odznaczony Krzyżem kawalerskim OOP przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Odznaczenie było raczej za działalność polityczną, chociaż ja oceniam wyjątkowo pozytywnie tę późniejszą, zawodową.
Czy wszyscy byli zadowoleni z jego „dyrektorowania”? Ależ skąd. Jak zwykle bywa, wielu było niezadowolonych. Ja też już jako doradca dyrektora niektórych decyzji nie popierałem. Decydowałbym inaczej i tak mu sugerowałem. Jednak dyrektorem był on. On ponosił odpowiedzialność za firmę i jego zdanie powinno i musiało być najważniejsze. Przede wszystkim musiał zapewnić finanse na działalność instytutu. Gdyby czytelnik zechciał spojrzeć na działania dyrektorów, którzy rządzili po odejściu Z. Łuczyńskiego mógłby z łatwością sprawdzić jak trudna to była sztuka. Proszę sprawdzić co stało się z finansami instytutu po odejściu Z. Łuczyńskiego. Pisałem o tym. W czasie jego zarzadzania instytut się rozwijał. Znajdował chętnych do finansowania ambitnej tematyki badawczej i zakupu niezbędnych do ich prowadzenia urządzeń technologicznych i pomiarowych. Miało to też swój oddźwięk w prestiżu instytutu a także mierzalnych wynikach prac. Przypomnę, że w 2015 roku ITME zajmował w bazie Skopus niezwykle wysoką, 9 pozycję wśród wszystkich polskich jednostek naukowych z uczelniami włącznie. Przyznaję, że byłem tym autentycznie zbudowany, a nawet zaskoczony.
ITME – instytut niezwyczajny
Warto pamiętać, może przypomnieć skąd wzięły się instytuty badawcze. To dawne laboratoria zakładów przemysłowych, później przekształcone w jednostki badawczo-rozwojowe, a następnie w instytuty badawcze, gdy poszczególne gałęzie polskiego przemysłu kolejno upadały. Zmiany nazwy pozwalały przetrwać tym jednostkom jako bytom samodzielnym, gdy powodu ich istnienia w postaci zakładów przemysłowych zabrakło. Dziwnym trafem w ITME pamięć o jego pochodzeniu nie zginęła. Podejmowano próby wykonywania niektórych, niezbędnych produktów w ramach instytutu, jeżeli takie potrzeby się pojawiały. Wiem o dwóch: filtry telewizyjne i pręty Nd:YAG do dalmierzy laserowych. Pewno były inne. Dodatkową, inną sferą działalnością było tworzenie związanych z instytutem organizacji produkcyjnych. Swego czasu duży sukces odniosła utworzona przy Instytucie spółka pracownicza Silicon.
Produkowała krzem o specyficznych parametrach, zgodnych z wymaganiami zamawiającego. Zatrudnienie w czasie jej działalności wzrosło w niej kilkukrotnie Została sprzedana duńskiej firmie Topsil Semiconductors Materials S. A, gdy jej akcje wzrosły 155 razy. Zarobili udziałowcy, swój udział miał również instytut. Była to udana transakcja, korzystna także dla Instytutu. Instytut w naturalny sposób stanowił dla niej zaplecze badawcze.
Ekspansja na rynek europejski firm azjatyckich i przejęcie jej przez firmę tajwańską Global Wafers stwarzało nowe możliwości. Jak wiadomo Tajwan to miejsce produkcji ok. 60% najnowocześniejszych półprzewodników na świecie. Pojawienie się takiej firmy w Polsce mogło tylko ożywić nasz przemysł. Pierwsze kontakty Instytutu z nabywcą tajwańskim były obiecujące. Niestety, zaczął się właśnie w Instytucie okres zmian kadrowych i następcy usuniętego dyr. Z. Łuczyńskiego tak dobrych stosunków z Tajwańczykami utrzymać nie potrafili lub nie chcieli. W rezultacie firma Global Wafers zrezygnowała z budowy swej filii w Polsce, a my, nasz kraj, stracił kompetencje w produkcji poszukiwanych specjalistycznych rodzajów krzemu.
Polski grafen w ITME
Na polu popierania powstawania firm produkcyjnych miał Instytut więcej dokonań. Muszę o nich napisać, gdyż skończyły się one niezbyt szczęśliwie dla dyr. Z. Łuczyńskiego. Został posądzony o działania niezgodne z prawem i w tej sprawie toczy się już od prawie czterech lat postępowanie karne.
Jak przypuszczam, dotyczy ono także długoletniego pracownika ITME Włodzimierza Strupińskiego. To nie tylko długoletni, ale także bardzo zasłużony pracownik tego Instytutu. W stopniu doktora nauk technicznych prowadził i nadzorował instytutowe laboratorium epitaksji. Stosunkowo wcześnie zainteresował się grafenem i jego wytwarzaniem znaną już metodą epitaksji na podkładach z węglika krzemu (SiC). Nawiązał kontakt z badającymi grafen A. Geimem i K. Novoselovem, pochodzącymi z Rosji uczonymi pracującymi w Anglii jeszcze przed uzyskaniem przez nich Nagrody Nobla. Między innymi dostarczał im wytwarzany przez siebie grafen.
Zainteresowanie grafenem dr. W. Strupińskiego było twórcze. Doprowadziło do złożenia patentu na nowelizację epitaksjalnej metody jego wytwarzania. Patent został przyjęty między innymi w USA. Warto zaznaczyć, że właścicielem patentu jest ITME.
Nagroda Nobla za badania grafenu spowodowała gwałtowny wzrost zainteresowania się tym materiałem ze strony nauki. W 2011 r. powołany został program europejski Graphene Flagship (środki ok. 1,5 mln Euro), a do jego naukowego Komitetu Doradczego z Polski zaproszono W. Strupińskiego.
W kraju NCBiR również powołało program nazwany GRAFTECH, przeznaczając na jego realizację 60 mln. zł. Przedziwnym trafem w jego ramach nie znalazły się środki na badania w zakresie produkcji grafenu (stosowny projekt ITME złożył). NCBiR takiej potrzeby nie widziało. To dziwne. Jako nie fachowcowi w zakresie technologii materiałowych trudno mi się autorytatywnie wypowiadać w tym względzie, ale o ile wiem patent W. Strupińskiego wszechstronnie nie został przebadany, a jego możliwości sprawdzone. Było więc ewentualnie czym się zająć.
Jeszcze jedna krajowa inicjatywa jest warta odnotowania. Agencja Rozwoju Przemysłu (ARP) i jej prezes W. Dąbrowski widzieli możliwość komercjalizacji technologii grafenu (poparcia tej idei udzielił Marszałek woj. Mazowieckiego A. Struzik). W tym celu powołana została spółka celowa NANOCARBON. Część udziałów spółki została przekazana do KGHM, a wkrótce W. Dąbrowski objął obowiązki Prezesa Polskiej Grupy Zbrojeniowej. W ten sposób, jak przypuszczam, grono zainteresowanych rozwojem grafenu znakomicie się powiększyło.
NANOCARBON postanowiło utworzyć przy ITME Centrum Grafenu i Nanotechnologii i w jednym z budynków należących do Instytutu w ramach pierwszego etapu budowy Centrum powstało duże laboratorium technologiczne. Jeszcze wtedy pracowałem w ITME i budowę laboratorium mogłem obserwować. To właściwie w tym Centrum miała być realizowana i sprawdzana opatentowana przez W Strupińskiego metoda wytwarzania grafenu, ale nie tylko - także innych struktur dwuwymiarowych. Nie muszę nadmieniać, że budowę Centrum nadzorował dr W. Strupiński, chociaż było ono pod specjalnym nadzorem dyr. Łuczyńskiego.
Za pieniądze NANOCARBON-u do Centrum zakupiony został reaktor do epitaksji grafenu (ponad 3 mln euro) z przystosowanym w tym celu specjalnym dawkowaniem reagentów. Ponadto zakupiono spektrometr Ramana (ok. 300 000 euro) niezbędny do prawidłowej oceny wykonanych struktur.
Jak widać, zamierzeniem NANOCARBON było utworzenie przy ITME dobrze wyposażonego ośrodka nanotechnologii. Pokrywały się one z zamierzeniami Instytutu i jego dyrektora. Zbudowane Centrum Grafenu i Nanotechnologii mogło w przyszłości odgrywać istotną rolę w także w technologii półprzewodnikowej. Podjęte zamierzenia należy ocenić jako prowadzone z rozmachem inwestycje w nowe kierunki nie tylko badań, ale także wytwarzania struktur nanotechnologicznych.
We wszystkich tych działaniach inspirującą rolę miał dyrektor, ale podkreślić też trzeba wiodącą rolę merytoryczną dr. W. Strupińskiego. Jak widać, pozycja dr. W. Strupińskiego była w Instytucie wyjątkowa. Dysponował wiedzą nie tylko wyjątkowo przydatną instytutowi, ale docenianą także na globalnym rynku. Założył własną firmę EpiLab i aby móc wykonywać niewielkie, ale bardzo specyficzne zamówienia zewnętrzne uzyskał zgodę dyr. Z. Łuczyńskiego na korzystanie z instytutowych urządzeń do epitaksji w czasie, gdy nie były one przez pracowników instytutu wykorzystywane tzn. w weekendy: soboty i niedziele. Zagadnienia bliżej nie znam, ale znając nieco obydwu panów sądzę, że zawarta została w tym względzie formalna umowa i firma W. Strupińskiego ponosiła koszty użytkowania aparatury technologicznej. Nie były one wygórowane. Reaktory do epitaksji w weekendy musiały mieć włączone urządzenia utrzymujące właściwe parametry infrastruktury (czystość powietrza, chłodzenie itp.) niezależnie od tego, czy były aktualnie wykorzystywane czy nie.
„Najlepiej, żeby nic nie było”
Działanie w tym właśnie czasie min. Janusza Piechocińskiego, powodującego usunięcie z Instytutu dyr. Łuczyńskiego należy odczytać jako wyjątkowo destrukcyjne. Nie chodzi tylko o usunięcie dyr. Z. Łuczyńskiego zaangażowanego we wspomniane wyżej działania. Chodzi o to, że jego następcy nie mieli nawet wiedzy, czego podejmowane działania dotyczyły. Nie widzieli oni także potrzeby ich kontynuowania. Chyba uprzywilejowana pozycja dr W. Strupińskiego w Instytucie uznana została za nadużycie i ukarana dyscyplinarnym zwolnieniem zainteresowanego z pracy.
Na skutki tej decyzji oczekiwano niezbyt długo. Niewłaściwa obsługa pozostawionej bez nadzoru załogi pracującej na reaktorze do epitaksji NANOCARBON-u doprowadziła do poważnej jego awarii. Szczegółów nie znam, ale skończyło się interwencją producenta. Właściwie nie wiem, jaki jest obecnie stan aparatury zakupionej dla NANOCARBON-u. Pewnie podzieli los innej aparatury technologicznej zgromadzonej w byłym ITME. Tkwi nie używana i zostanie wybrakowana. Może jednak PGZ lub KGHM znajdą dla niej zastosowanie. Może.
Pisząc o sprawach dość ogólnych zaniedbałem temat, który uznałem wcześniej za kluczowy i który właściwie jest powodem tego artykułu. Chodzi o prokuratorskie dochodzenie w stosunku do dyr. Z. Łuczyńskiego. Zawsze mi się wydawało, że gdy nie nasz tzw. „lepkich rąk” i nie sięgniesz po cudze, także państwowe, pieniądze możesz spać spokojnie. Dziś, słuchając aktualnych wiadomości i doświadczeń innych ludzi już takiego przekonania nie mam. Co prawda, w takim instytucie jak ITME nie ma co ukraść. Są tam tylko koszty lub amortyzacje. Wyrażane są w złotówkach, ale pieniędzmi nie są. W takich organizacjach można zatem mówić co najwyżej o zaniedbaniach, braku właściwego nadzoru lub o niewłaściwej eksploatacji posiadanej aparatury.
Pisząc kolejne odcinki „Byłem pracownikiem ITME” poruszałem zawsze ten temat. Ponieważ nigdy nie spowodowałem zainteresowania władz tym zagadnieniem, trudno by w stosunku do dyr. Z. Łuczyńskiego uczyniony był wyjątek. W takim razie cóż tak zdrożnego uczynił, że zainteresowała się nim prokuratura? Zapewne państwo się zdziwią, ale nie wiem. Nie wiem, jakie zarzuty ciążą na dyrektorze, ponieważ ma zakaz kontaktowania się w tej sprawie i skrzętnie go przestrzega. Odmówił mi informacji w tym względzie. Ma jeszcze inne dodatkowe sankcje. W celu dyscyplinowania podejrzanych prokuratura wprowadza środki zapobiegawcze dotyczące poręczenia majątkowego w postaci cennych dóbr, jakie posiada. Z dóbr cennych dyrektor miał Samsona - psa ze schroniska i mieszkanie. Mieszkanie zostało uznane, ale na wszelki wypadek - jako dodatkowy środek zapobiegawczy - nałożono na Z. Łuczyńskiego comiesięczny obowiązek meldowania się w wybranej komendzie policji.
Trwa to już czwarty rok, gdy zasłużony działacz KOR i Solidarności, kawaler Orderu Polonia Restituta odznaczony przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego co miesiąc zgłasza się na policję, by udowodnić, że nie uciekł na Białoruś, ani nie wyjechał do swojej nieistniejącej rezydencji we Włoszech. Jest po prostu zwykłym, szarym obywatelem RP. Miał tylko nieszczęście jako dyrektor Instytutu Badawczego być o coś tam posądzony. Ktoś coś na niego pewno doniósł.
Ostał nam się tylko Samson
Dlaczego to tak długo trwa? W Polsce sprawiedliwość jest „nierychliwa”. O innych jej cechach nie mówi się szczególnie teraz. W dodatku instytucje działające w tej branży rozmnożyły się. Mamy teraz prokuraturę „prawdziwą” i „rządową” aktualnie działającą. Podobnie w sądach. Sprawa dotycząca dyrektora miała się odbyć na początku roku. Nie odbyła się podobno z powodu wyznaczenia niewłaściwego sędziego, a może niewyznaczenia żadnego. Kiedy się odbędzie - nie wiadomo. A kawaler OOP co miesiąc biegnie meldować się na policję. Biegnie, bo dwudziestoparoletnia skoda zdecydowanie odmówiła jazdy. Ma też dalej na posterunek niż kiedyś, bo mieszka w lokalu zastępczym.
Nieszczęścia jak wiadomo chodzą parami. Sąsiad p. dyrektora wywołał pożar i mieszkanie Z. Łuczyńskiego kompletnie spłonęło. Nie ma dachu i sufitu. Jesienne deszcze swobodnie skrapiają to, co jeszcze tam pozostało po gaszeniu ognia przez straż pożarną. Nie wiem, czy wartość tego, co pozostało po mieszkaniu jest wystarczająca dla prokuratury jako poręczenie majątkowe. Cenną własnością jaka mu jeszcze pozostała jest, jak już wspomniałem, pies. Na wiadomość o pożarze Samson dostał od Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt nowe legowisko. Nie ma go jednak gdzie umieścić, bo towarzystwa przyjaciół ludzi nie utworzono.
Czeka więc karnie co przyniesie przyszłość. Stan zdrowia dyrektora jest raczej godny pożałowania. Może końca działań sprawiedliwości przy obecnej kondycji nie doczekać.
Zdzisław Jankiewicz