banner

Nowy świat, nowa ekonomia




Koniec XX wieku to czas powszechnej wiary w porządek społeczny, oparty na własności, pieniądzu i rynku oraz w antropologiczny status człowieka jako zachłannego konsumenta. Paradygmat homo oeconomicus, kiedy się go próbuje rozciągać na całość ludzkiej aktywności, staje się jednak upośledzającym przesądem.

Sama ekonomia nie rządzi ludzkim życiem, zresztą sama przemoc, sama kultura i sama biologia też. W różnych aspektach życia ujawniają się są różne porządki. Zazwyczaj niewyłącznie. Rozważmy seksualizm. Kiedy go poddać porządkowi ekonomii, seks staje się prostytucją, kiedy przemocy – gwałtem, gdy indoktrynacji – uwiedzeniem, gdy biologii – prokreacją. I bywa tym wszystkim po trochu, ale o ileż chętniej go postrzegamy jako przejaw adoracji, afirmacji lub szczodrości, prawda?

Zawierzenie prymatowi rynku stało się ostatnio obowiązkowe i przybrało formę superprawa, manifestującego się jako kategoryczne wytyczne organizacji globalnych, narzucane wszystkim państwom pod groźbą finansowych i handlowych represji. W ślad za tym idzie powszechna indoktrynacja, przyjmująca nawet parareligijną formę dekalogu, jak Konsensus Waszyngtoński. Największa presja jest kierowana na komercjalizację i monetyzację życia zbiorowego oraz na ideologiczną osłonę monstrualnie rozdętych praw własności intelektualnej.

Niewiele umysłów i niewiele szkół opiera się naciskowi globalnej machiny propagandowej, a byłoby to konieczne dla zrozumienia specyfiki sieci. Stosunkowo najłatwiej można znaleźć krytyczne prace, oparte na alternatywnych fundamentach ideologicznych, z natury obciążone pewną stronniczością. Najpowszechniejsza jest krytyka praw własności intelektualnej, w ogóle lub tylko w odniesieniu do Internetu, prowadzona z pozycji chrześcijańskich, konserwatywnych, libertariańskich, anarchistycznych lub cyberkulturowych. Prawa własności idei są bądź w całości odrzucane, podobnie jak prawo własności do ludzi, fundament niewolnictwa, bądź sprowadzane do porządku prywatnoprawnego, jak zobowiązania handlowe.

Kwestionowany jest także paradygmat omnipotencji rynku oraz antropologia homo oeconomicus. Przywoływane są historyczne modele ekonomii daru, jak rytuał Kula na Wyspach Triobriandzkich lub potlacz u Indian Północnej Ameryki. Współczesną kulturę daru w cyberprzestrzeni, pod nazwą hi-tech gift economy głosi Richard Barbrook, a pod nazwą commonizmu Lawrence Lessig. Kulturę daru, która w naturalny sposób ukształtowała się w społeczności hakerów, opisuje Manuel Castells, uważając ogólnie ten model za właściwy dla dóbr o charakterze niematerialnym. Zresztą, podobna kultura wymiany myśli obowiązuje od dawna w instytucjonalnej nauce, zapewniając jej rozwój, chociaż nie finansowanie.

Podważana jest zasada wywodzenia wartości dóbr z ich rzadkości. W świecie idei wartości buduje nie rzadkość, lecz przeciwnie: popularność. Jedynym dobrem naprawdę rzadkim jest ludzka uwaga. Cała sieć traktowana jest jako uniwersalne dobro wspólne, umykające regułom konkurencyjności, prywatności i komercji.

Autor Deklaracji Niepodległości Cyberprzestrzeni, John Perry Barlow, w 1994 roku sformułował dla sieci założenia ekonomii idei. Prawa własności w cyberprzestrzeni powinna - według autora - zapewniać kryptografia, a nie rząd. Ona też stwarza wystarczające ramy dla handlu informacją, poprzez technologię klucza publicznego.
Mottem swej pracy uczynił Barlow słowa Tomasza Jeffersona, autora Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych Ameryki:

Jeśli istnieje jakaś rzecz, którą natura uczyniła mniej niż inne podatną na wyłączne posiadanie, to jest nią działanie władzy myślenia zwanej ideą. Jednostka może ją posiadać jako swoją wyłączną własność dopóty, dopóki zachowuje ją dla siebie. Atoli w chwili, kiedy wyjawi ją innym, idea narzuca się im i przechodzi w ich posiadanie. Ten zaś, który ją otrzymuje, nie może się jej pozbyć.

Cechą charakterystyczną idei jest to, iż nie można posiadać jej w części, bowiem każdy posiada ją w całości. Człowiek, który otrzymuje ją ode mnie, sam zdobywa wiedzę, nie pomniejszając mojej; wszak jeśli ktoś zapala ode mnie swój kaganek, otrzymuje światło, wcale nie umniejszając mojego.

Idee winny zatem swobodnie rozprzestrzeniać się pomiędzy ludźmi dla ich moralnego i wzajemnego zbudowania, poprawy ich warunków życia, tak bowiem – jak się wydaje – w swej łaskawości zrządziła natura. Ona to sprawiła, że idee rozchodzą się wzdłuż i wszerz jak ogień, nigdzie nie tracąc nic ze swej intensywności. Są one jak powietrze, którym oddychamy, w którym poruszamy się i jesteśmy; nie ograniczają i nie zezwalają na wyłączne przywłaszczenie. Wynalazki zatem, z natury, nie mogą być przedmiotem
własności.”
(Tłum. Jan Kłos, cytat za http://www.kulturaihistoria.umcs.lublin.pl/archives/326)


Bogacić się, nie zubażając innych


W świecie idei trudno znaleźć dobra rzadkie, bo cokolwiek jest, to po prostu jest; nie może być mniej lub bardziej. W świecie idei trudno też o dobra prywatne, bo posiadanie jest niekonkurencyjne, jeśli ktoś coś wie, nie ma to arytmetycznego związku z wiedzą innych. Literalnie biorąc, do świata idei nie bardzo przystają pojęcia ekonomii, przynajmniej takiej, jaką się dziś formułuje. Dotyczy to również świata sieci.

Wielka encyklopedia ery sieci, Wikipedia, mówi, że ekonomia zajmuje się dobrami rzadkimi, zwanymi inaczej konkurencyjnymi lub po prostu – ekonomicznymi. Dobra występujące w nieograniczonej (z punktu widzenia ludzkich potrzeb) obfitości, zwane wolnymi, jak woda, powietrze, słońce, słowa albo liczby, nie są przedmiotem zainteresowania ekonomii. Ale, jak dodaje Wikipedia, „obecnie dominuje pogląd, że wszystkie dobra są rzadkie”. No właśnie. Tu jest pies pogrzebany. Nawet jeśli coś nie jest rzadkie z natury, można to sztucznie reglamentować i rzadkim uczynić. Ogrodzić morze, zasłonić słońce, opatentować słowa, liczby, bity. Prywatyzować, monopolizować, zakazywać.

>

Kiedyś, na żyznej Ukrainie, ludzie umierali z głodu obok pól pełnych zboża, strzeżonych przez kagiebistów, którzy ich rozstrzeliwali za zerwanie pięciu kłosów. Być może, można byłoby taki model zastosować w sieci, chociaż byłby trudny do uzasadnienia ekonomicznego, kiedy pola Internetu same dają plon, za darmo. Tu kosztują tylko kagiebiści. Tylko ich obecność tworzy niezerowe ceny. Potrzebna byłaby pewnie zmasowana propaganda i wyjątkowo pokrętne doktryny (choć czy bardziej pokrętne, niż patentowanie roślin?), ale przez reglamentację może dałoby się wprowadzić do świata obfitości ekonomię świata braku, z wszystkimi jej instytucjami prawnymi i wszystkimi korzyściami dla wybranych. Tak można by odwlec nieuniknioną, jak się dzisiaj zdaje, cywilizacyjną rewolucję.

Wymagałoby to chyba równie silnej i okrutnej władzy, jak ta stalinowska, ale kagiebistów nie trzeba byłoby już tak wielu. Wystarczający terror może zapewnić masowe oczipowanie ludzi. Dlatego perspektywa jakiejkolwiek ingerencji jakichkolwiek instytucji w biologię mózgu, niezależnie od jej uzasadnień medycznych lub edukacyjnych, względów logistyki czy bezpieczeństwa, może i powinna wzbudzać wielką nieufność.

>

Traktowanie wiedzy czy kultury jako dobra prywatnego wymaga ograniczania i represjonowania, aby z utworów czynić dobra rzadkie. To próbują dziś robić niektóre koncerny i rządy. Jest to sprzeczne z naturą sieci takiej, jaką znamy i raczej będzie nieskuteczne. Jest to też sprzeczne z naturą samej kultury i wiedzy: ludzie chcą tworzyć, bo to wyraża ich człowieczeństwo, ludzie chcą dzielić się wiedzą, wrażeniami czy choćby plotkami, bo taka jest ich społeczna natura.

Informacja chce się propagować i reprodukować. Wiedza chce się mnożyć, idee chcą się szerzyć, sztuka chce być podziwiana, geny pragną się kopiować, tak samo jak memy. Prawa własności i tajemnice są przeciwne naturze informacji. Są też sprzeczne nawet z interesem twórcy, w którym leży raczej większa popularność dzieł, niż ich wyższa cena. Ta druga cieszy pośredników i sprzedawców, to ich misją jest bogacić się. Misja twórcy to tworzenie. Oczywiście, niekoniecznie za darmo, ale na pewno nie dla milionów dolarów, które ktoś komuś może wypłaci pół wieku po śmierci autora.

Twórca chce i uznania, i popularności, i wynagrodzenia też, lecz na pewno nie chce tego, aby jego dzieła były pogrzebane w skarbcach. Pewnie by je wolał oddać darmo do domeny publicznej, najpóźniej w dniu śmierci. Rynek dóbr intelektualnych i rozciąganie na stulecie prawnych uzurpacji nie leżą ani w interesie twórców, ani odbiorców, tylko pośredników. A ponieważ sieć łączy twórców z odbiorcami bezpośrednio, nie ma sensu uwzględniać interesu pośredników, których status staje się w ogóle dość wątpliwy.

Dobra rzadkie istnieją w sieci naprawdę. Nie trzeba sztucznie wytwarzać ich braku. W ekonomicznym łańcuchu produkcji, dystrybucji i konsumpcji, dobra rzadkie są na obu jego końcach. Jednym jest oryginalna twórczość, drugim ludzka uwaga. Są to też dobra z natury prywatne, przypisane do człowieka, który nimi może dysponować. Stanowią oczywistą i niekontrowersyjną własność, naturalną i różnorako zbywalną.

Własność w sieci znajduje uzasadnienie w odniesieniu do relacji twórcy i jego dzieła oraz konsumenta i jego czasu. Zarówno jeden, jak drugi, zużywają swoje dobra nieodwracalnie. Zasada entropii jest nieubłagana. Czasu raz przeżytego nie da się cofnąć, a dzieła raz opublikowanego z powrotem schować do szuflady. Decyzja o publikacji jest ze swej natury jednorazowa, dzieło może być rozpowszechniane albo nie. Skala rozpowszechnienia jest już raczej poza władzą twórcy.

Podstawowym dobrem rzadkim w gospodarce sieci byłaby więc twórczość, a głównym procesem gospodarczym – jej rozpowszechnianie, konkurujące o inne dobro rzadkie – czas internautów. Takie byłyby podstawy ekonomii sieci, spójnej z misją sieci jako medium oraz głównego nośnika kultury.


>Idee zamiast materii, logika zamiast fizyki


Wyobraźmy sobie świat, w którym ludzie żyją w sieci. Jak to: w sieci? – obruszy się ktoś. To już nie będą potrzebować domów, komputerów, energii, jedzenia czy picia? Podobnie też mógłby oburzać się ktoś tysiąc lat temu, słysząc o wizji świata, w którym większość ludzi nie uprawia roli, ale je i pije. To kto ich wyżywi, skoro każde dziecko wie, że chłopów musi być co najmniej dziesięć razy więcej niż darmozjadów?

Podobnie zapewne obruszyłby się ktoś sprzed stu lat, gdyby mówić mu o świecie, w którym większość ludzi nie wytwarza materialnych dóbr. No to na kim mieliby pasożytować? Kto by za nich pracował na roli, w warsztatach i manufakturach? Jakieś duchy czy machiny?

Wyobraźmy sobie świat, w którym większość ludzi żyje w sieci. Jedni nie opuszczają jej wcale, drudzy odchodzą czasami po zaopatrzenie dla siebie oraz dla tych pierwszych, pozyskując je u trzecich, żyjących raczej poza siecią i wytwarzających tam fizyczne dobra. Nawet ci pierwsi nie muszą być całkiem wyłączeni z życia, które dzisiaj nazywamy rzeczywistym. Kiedy ich umysły będą zanurzone w cyberprzestrzeni, ich ciała mogą się poruszać w świecie materialnym i wykonywać w nim różne zadania, sterowane przez czip lub mały i niekoniecznie świadomy ułamek mocy umysłowych, bo przecież więcej nie potrzeba w typowych zawodach.
A ci ostatni, cyberwykluczeni, mogą być po prostu tymi, których organizm nie przyjął dostatecznie wcześnie implantu włączającego umysł do noosfery. W ten sposób ludzkość może dość samorzutnie podzielić się na podgatunki, z których co najmniej jeden będzie jednak żył w sieci.

Wyobraźmy sobie świat sieci, w której żyją ludzie. Nie tworzy jej materia, tylko informacja. Nie rządzą tam prawa fizyki, lecz prawa logiki. Dobrem rzadkim nie jest tam przestrzeń, ale czas, nie substancja, tylko forma, nie materia, lecz idee. Oczywiście, świat sieci będzie wymieniał dobra ze światem Ziemi, zaopatrując się w żywność i energię, dostarczając w zamian informacji czy rozrywki, ale byłoby absurdem żądać, by oba te światy stosowały u siebie te same nauki, te same prawa, albo te same rachunkowości. Ich gospodarki będą przecież całkiem różne.

>

>W sieci nie ma sformalizowanych struktur gospodarczych. Za gospodarkę sieci trzeba uznać po prostu wszystko to, co ludzie w sieci robią, niekoniecznie zarobkowo, bo z reguły nie, niekoniecznie za darmo, bo zwykle płacą za dostęp do sieci, niekoniecznie na zasadach wymiany czy wzajemności, bo często dla samej ekspresji, niekoniecznie też w ramach formalnych uzależnień, bo zazwyczaj spontanicznie.

>

>Mimo tej anarchii, czy jak kto woli komunizmu, mimo przyrodzonej wirtualności, mimo braku sformalizowanego rynku lub waluty, gospodarka sieci wytwarza rzeczywiste dobra. Bezdyskusyjny przykład to Wikipedia, inny przykład to baza danych Google; obie w zasadzie nie do pomyślenia bez udziału sieci.

>

>Już zresztą także sama sieć wychodzi poza dotychczasowe modele biznesowe. Nie było i nie ma na świecie organizacji, zdolnej zaprojektować i zbudować miliard węzłów i tyleż łącz między nimi, wszystko to zasilać, konserwować, utrzymywać w ruchu. Nawet nie ma takiej księgowości, która byłaby to w stanie ewidencjonować.

>

>Sieć funkcjonuje nie jak urządzenie czy organizacja, ale bardziej jak złożony system biologiczny. Ma swoich założycieli i pionierów, nawet w jakimś sensie kontrolerów oraz dysponentów, ale są oni bardziej sprawcami niż projektantami cyfrowej lawiny i nie tyle nią władają, co raczej z nią płyną.

>

Sieć to świat umysłu. Niektórym może przypominać wielką bibliotekę, ale jest czymś innym. Jest bardziej procesem niż kolekcją, bardziej ekosystemem niż konstruktem, należy bardziej do świata idei niż świata materii i przez to podlega innym regułom oraz ma inne cechy niż ten świat, do którego się przyzwyczailiśmy.

Co nie najmniej ważne, sieć nie może być spalona, jak Biblioteka w Aleksandrii, trudno też ją zamknąć, jak Archiwum Watykańskie, i nie sposób wyłączyć, jak telefony w stanie wojennym. Z tą siecią trzeba będzie żyć. Tym bardziej trzeba by ją rozumieć.

>Marek Chlebuś


>

Całość tekstu znajduje się pod adresem:
http://chlebus.eco.pl/CYBER/EkonomiaSieci.htm