Prof. Zbigniew Hołda, Wydział Prawa UJ, członek zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka
Krąg osób objętych lustracją w myśl ustawy z 1997 r., a są to m.in. politycy, sędziowie, prokuratorzy, wreszcie adwokaci (sam jestem adwokatem i osobiście kilka lat temu przeszedłem lustrację) nie jest przypadkowy. Został dobrany z rozmysłem. Dlatego nie rozumiem, dlaczego teraz do tej grupy osób pełniących funkcje publiczne należy dodawać następne kategorie zawodowe, dlaczego trzeba lustrować nauczycieli akademickich? Nie znajduję żadnego uzasadnienia, no bo cóż za tym przemawia?
Uniwersytety nie działały w podziemiu i tak samo jak wiele innych instytucji, funkcjonowały w Polsce Ludowej. Wszystko wskazuje na to, że nie były poddane aż takiej inwigilacji, jakiej doświadczył kościół katolicki. Bywały nawet oazą wolności. W tym czasie studiowałem, a potem pracowałem na UMCS w Lublinie. Była to bardzo przyzwoita uczelnia. Oczywiście, w latach 80. zdarzały się kłopoty z cenzurą, ale dzięki działaniom prorektora udało się nam odnieść sukces i zmusić cenzurę do zaznaczenia w publikacji cenzorskich ingerencji. Był to zresztą pierwszy tego rodzaju przypadek w wydawnictwie państwowym. Wyłaniani w wyborach rektorzy bronili uniwersytetów przed władzami, w tym także przed SB. Co więcej, po 1989 r. okazało się, że ich absolwenci nie są tacy źli. Wiele dziedzin naszego życia poprawiło się radykalnie dzięki uniwersytetom, absolwentom i nauczycielom akademickim. Być może byli wśród nich jacyś tajni współpracownicy, bo gdzież ich nie było?! Ale cóż z tego, jeśli nie mieli wpływu na życie uczelni. Ostatecznie SB i jej współpracownicy, tajni czy jawni, nie wykonali swojego zadania nr 1. Nie obronili ustroju.
Z takich więc powodów uważam, że lustracja w nauce powinna być kwestią dociekań naukowych. Naród ma prawo poznawać swoją historię za pośrednictwem instytucji do tego powołanych i za pośrednictwem fachowców - historyków, politologów, dziennikarzy. Ale niech zostanie to w sferze wolności badań naukowych i publikacji ich wyników. Jeśli zaś ktoś popełnił przestępstwo, to niech ściga go prokuratura. Natomiast co się proponuje? Upokarzającą lustrację, która polegać będzie na tym, że uczeni mają iść do IPN i brać jakieś zaświadczenia. Ustawa, która, mam nadzieję, nie zostanie uchwalona, jest szkodliwa, niekonstytucyjna i - powiem za arcybiskupem Życińskim - właściwie bezczelna, bo domaga się upubliczniania dokumentów, np. informacji o życiu prywatnym, często zbieranych w sposób nielegalny, które w żaden nie powinny zostać upublicznione. Dlaczego właśnie teraz miano by się nimi posłużyć, skoro nawet wówczas czyniono z nich użytek umiarkowany? SB nie chodziła po ulicach Lublina i Krakowa i nie opowiadała, co wie o każdym profesorze.
Poza tym wszystko to dotyczy wydarzeń sprzed lat. Jesteśmy państwem prawa. W cywilizowanym państwie z upływem czasu prawo wiąże określone skutki. Dziwi mnie zatem wybór aksjologiczny: dlaczego akurat ewentualna współpraca z agentami SB w Polsce Ludowej miałaby być tak szczególnie naganna i ważna dla środowiska, jeśli odpowiedzialność za inne czyny - np. zabicie kogoś, ulega przedawnieniu. Można wyłączyć przedawnienie zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości, ale nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by wyłączyć przedawnienie czynu popełnionego przez nauczyciela akademickiego, czynu, który polegałby na tym, że był on tajnym współpracownikiem służb PRL.
Prof. Janusz Reykowski, Instytut Psychologii PAN, Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej:
Psychologia społeczna opisuje pewien nieraz występujący defekt zbiorowego myślenia, nazywany grupową polaryzacją. Polega on na uskrajnianiu opinii grupowych w wyniku wymiany poglądów między członkami grupy. Tak więc okazuje się, że czasami w wyniku publicznej dyskusji stanowisko zbiorowości staje się znacznie bardziej radykalne, niż opinie każdego z jej członków z osobna. Dotyczy ono nie tylko małych grup, ale również większych zbiorowości, które nie komunikują się twarzą w twarz. Są różne wyjaśnienia tego zjawiska. Używając potocznego języka można powiedzieć, że dochodzi do grupowego zacietrzewienia.
Myślę, że w wielu środowiskach, w tym akademickich, dyskusja nad kwestią lustracji przyniosła taki właśnie efekt. Początkowe opinie wielu osób bywały o wiele mniej ekstremalne niż te, które się wyłoniły w toku publicznej wymiany zdań na ten temat.
W pomyśle lustracji jest racjonalny punkt wyjścia, ponieważ społeczność chciałaby w pewien sposób oddzielić i potępić tych swoich członków, którzy wykazali się wobec niej skrajną nielojalnością, którzy złamali podstawowe zasady moralne obowiązujące uczonych i nauczycieli. Natomiast w toku publicznej dyskusji słuszna zasada odpowiedzialności moralnej przemienia się w swoją karykaturę. Przestaje się rozróżniać to, co ważne i to, co błahe, co jest, a co nie jest rzeczywistym przekroczeniem fundamentalnych zasad moralnych. Pretekst, pozór, powierzchowny fakt mogą wywołać chór potępień. Przedstawia się różne, mniej lub bardziej nieistotne z moralnego punktu widzenia, szczegóły z życiorysu, jako poważne przekroczenia moralne. I w tym duchu publicznie się je ogłasza. Jak w Gazetkach Wielkich Hieroglifów (w czasie rewolucji kulturalnej w Chinach).
Wracając do środowiska naukowego - otóż sądzę, że obowiązkiem intelektualistów i naukowców jest wprowadzenie do całego tego procesu elementów racjonalności i umiaru. Są przypadki rzeczywiście istotne, które należy poważnie rozpatrzyć. Środowiska naukowe nie powinny jednak w żaden sposób przyczyniać się do wzmagania histerycznych kampanii i do popierania ludzi, dla których tego rodzaju klimat moralny jest okazją bądź do osobistych rozgrywek, bądź do niszczenia swoich konkurentów, bądź do realizacji swoich celów politycznych. A ponieważ w całym krajobrazie zdarzeń dotyczących lustracji, na plan pierwszy wysuwają się te właśnie elementy, to wracając do wyjściowego pytania, czy lustracja w nauce jest koniecznością czy absurdem, moja odpowiedź brzmi: w takiej postaci, w jakiej pojawiła się w Polsce i w jakiej niektóre uczelnie próbują ją realizować, jest niebezpiecznym i szkodliwym absurdem. Jest to absurd, który niszczy tkankę społeczną. Krzywdzi wielu ludzi, buduje i rozpowszechnia klimat podejrzliwości i wrogości. Tak jak kiedyś polowanie na czarownice.
Natomiast nie należałoby się cofać przed rozpatrzeniem pewnych szczególnych przypadków, w których mamy do czynienia z rzeczywistym, głębokim naruszeniem podstawowych zasad etyki naukowca i nauczyciela akademickiego. Może to mieć sens moralny i dydaktyczny, przypominając wszystkim, że pewne czyny nie są wybaczane nawet po dłuższym czasie. Jest to ważna nauka na przyszłość. Ale jej sens moralny zostanie podważony, jeśli będzie realizowana przez ludzi, którzy bądź czynią to ze strachu i konformistycznej uległości, bądź prowadzą osobiste czy grupowe rozgrywki.
Prof.Tomasz Gąsowski, Instytut Historii UJ
Krytyczne spojrzenie na własną biografię i dorobek, następnie na dokonania instytucji, w której się pracuje i wreszcie ocena stanu badań w uprawianej dyscyplinie jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a nierzadko taka refleksja może przynieść pożyteczne owoce, choć jej pierwsze efekty nie zawsze bywają przyjemne. W sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się po roku 1989, jest ona szczególnie ważna jako droga wychodzenia z komunizmu, którego półwieczne panowanie oparte na kłamstwie i przemocy pozostawiło głębokie ślady również w tak wrażliwym obszarze jak nauka i uprawiający ją ludzie.
I tak w przypadku takiej dyscypliny jak historia warto zapytać, czy przypadkiem nie funkcjonują w niej nadal z powodzeniem ludzie, którzy jeszcze nie tak znowu dawno wykładali i pisali (co nie trudno sprawdzić), że np. zbrodnię katyńską popełnili Niemcy, powojenna emigracja niepodległościowa to zdrajcy, a antykomunistyczne podziemie to bandy wyrzutków. Czy przypadkiem zasiadając w różnych gremiach nadających stopnie i tytuły naukowe lub przyznających granty i stypendia, nie decydują oni ciągle o losach młodych badaczy i przyszłości całej dyscypliny. Zajęcie się takimi i podobnymi sprawami, rozróżnienie prawdziwych od fałszywych autorytetów naukowych, a nierzadko wręcz moralnych, to pierwszy i być może najważniejszy wymiar działań, które możemy nazwać lustracją w nauce, choć termin ten stał się już nadmiernie wieloznaczny.
Wymiar drugi polega zaś na tym, że tajni (i oczywiście świadomi) współpracownicy komunistycznego aparatu terroru i represji, którzy pracują jako nauczyciele akademiccy, sprzeniewierzyli się ślubowaniu doktorskiemu dążenia do prawdy, współuczestnicząc w zniewoleniu kraju, a w ostatecznym rachunku działali zawsze na szkodę konkretnych ludzi. Odrzucić stanowczo trzeba często spotykane tłumaczenie: "rozmawiałem wiele razy z ubekiem, ale nigdy na nikogo nie donosiłem". Sądzę, że przynajmniej część młodych ludzi nie chce mieć takich osób za opiekunów naukowych, promotorów czy recenzentów i trzeba to uszanować.
Pierwszym krokiem stać się musi ujawnienie takich faktów w odniesieniu do poszczególnych osób, zachowując przy tym najdalej posuniętą ostrożność. Nie jest to zabieg prosty, wykonywany mechanicznie, ale możliwy do zrealizowania. A ponieważ w ciągu ostatnich 17 lat żadne z opiniotwórczych środowisk (prawnicy, dziennikarze, duchowni i właśnie nauczyciele akademiccy) nie było w stanie uporać się samodzielnie z tym problemem, potrzebna jest interwencja z zewnątrz w postaci odpowiedniej procedury wykonywanej przez organy państwowe. Jak należy to zrobić i jakie powinny być dalsze konsekwencje w odniesieniu do ujawnionych przypadków współpracy, to ważny, ale już niejako ?techniczny? problem, nad którym można dyskutować, byle nie przez następne 17 lat.
Prof. Sławomir Kalembka, Wydział Nauk Historycznych UMK w Toruniu
Obecnie wiele zamieszania, kontrowersyjnych wypowiedzi, a u niektórych osób niepokojów lub zacietrzewienia wywołuje sprawa tzw. lustracji. Ma ona objąć także środowisko pracowników nauki, przynajmniej tych urodzonych przed 1972 r. Uważam, że trzeba było lustrację przeprowadzić zaraz po czerwcu 1989, najpóźniej gdzieś do 1991 r. Przy tym rozpocząć ją trzeba było od sporządzenia list decydentów partyjnych i pracowników SB, oraz ich ?dokonań?, w tym także tych, którzy kierowali polityką personalną w nauce oraz pełnili funkcje "opiekunów" uczelni i innych instytucji naukowych. Ten postulat i dzisiaj pozostaje aktualny. Brakuje też całościowych studiów i publikacji nad skutkami polityki rządów komunistycznych dla rozwoju, a raczej niedorozwoju nauki polskiej w powojennym półwieczu.
A co do sprawy lustracji kadry naukowej to ci z jej szeregów, którzy oddali się przyjemności zabawy w politykę powinni podlegać takim samym regułom jak pozostali politycy. Natomiast pożytek z powszechnej lustracji pracowników nauki wydaje się wątpliwy, choćby ze względów na niejasność kryteriów, różny stan zachowania i kompletność materiałów archiwalnych, a także słabe przygotowanie warsztatowe dużej części kadr IPN. Są oni dumnie nominowani przez redaktorów telewizyjnych i prasowych historykami, choć niejeden miałby raczej trudności z uzyskaniem zaliczenia z zajęć ze wstępu do badań historycznych, przynajmniej u mnie. Na słuszność powyższego poglądu wskazuje częste, zwłaszcza w praktyce publicystycznej, jednakowe kwalifikowanie "tajnych współpracowników", "osobowych źródeł informacji", a nawet figurantów". Zapomina się równocześnie, że byli i tacy, co niczym nie przymuszan", poza koślawymi sumieniami, donosili na swoich kolegów, a więc często w dokumentach nie figurują. I jeszcze jedna sprawa - środowiska naukowe i artystyczne, zaraz po duchowieństwie, były obiektem szczególnych zainteresowań bezpieki, ze względu na ich rolę opiniotwórczą, co u niejednego współczesnego żurnalisty, z natury jego zawodu i potrzeby kariery, wywołuje nieodpartą chęć "demaskowania". GS-ami nie interesowano się tak jak uczonymi, zresztą dla towarzyszy z SB schabowe i wóda były na podorędziu.
Sumując te kilka uwag, uważam że proponowany system lustracji przez obecnych, pożal się Boże, prawodawców jest niespójny, a przede wszystkim w niczym nie służący dobru nauki polskiej i tak lekceważonej, również po 1989 r. Oczywiście nie oznacza to, że społeczności prawdziwie akademickich uczelni (niestety są one w mniejszości), nie powinny same dokonywać moralnych rozliczeń z osobami, które na to zasługują. Mój Uniwersytet takie próby podejmuje. Ale niech się w te sprawy nie wtrącają politycy, kiepscy dziennikarze i wszelkiego rodzaju krzykacze polityczni nic nie robiący dla rozwoju nauki.
Natomiast osobiście, niezależnie od tego co politykierzy na Wiejskiej ostatecznie uchwalą, nie zamierzam, gdyby to wprowadzono ustawowo, zabiegać o świadectwo patriotyzmu u chłopców, którzy, szczęśliwie dla nich, nie byli świadkami uczestniczącymi całego 45?lecia PRL-u. Ciekawe zresztą, jakby się wówczas zachowywali? Coś ze swoich obserwacji i refleksji spisałem w artykule Nieco uwag o kontaktach z SB narzucanych poczciwym obywatelom, opublikowanym w toruńskim miesięczniku UMK - "Głos Uczelni", nr 7/8: VII - VIII 2006, s. 10 - 12. Dobrze wiem jak żyłem i co robiłem i niepotrzebne mi są "świadectwa moralności patriotycznej".